XXV
Miliony myśli kotłowało się w głowie Karla. Za dużo informacji na raz. To było niemożliwe. Nie powinno być możliwe. A jednak było.
Pan Cień tak naprawdę był Życiem, jednym z pierwotnych bóstw.
Philza, którego szukali z nadzieją, że im pomoże, był Czasem i wyglądało na to, że mają kłopoty.
A Śmierć we własnej osobie miała niedługo zacząć ich ścigać.
Ze wszystkich Liberosów we wszystkich czterech światach musiało to spotkać akurat jego. Dodatkowo jeszcze nic nie pamiętał, co dodawało dramatyzmu całej tej sytuacji.
Nikt się nie odzywał, a Philza powoli zbliżył się do wielkiego garnka. Wziął kilka fiolek, zważył je w rękach i wlał zawartość kilku z nich do garnka. Poszperał wśród innych półek, poszukując jeszcze czegoś, po czym zaśmiał się cicho pod nosem.
- Dream, przysięgam, że kiedyś coś ci zrobię - mruknął i westchnął.
Podszedł do Karla, stanął przed nim i wyciągnął rękę. Wzrok miał twardy niczym stal. Mimo że nie wyglądał groźnie, w jego oczach było coś dziwnego, boskiego; zawarta w tysiącach lat wiedza im znana i ta, którą dopiero mieli odkryć, była w oczach tego mężczyzny.
- Daj mi to - powiedział, a w jego głosie słyszalny był rozkaz.
- Ale co? - spytał Karl, czując, że kropelki potu wstępują mu na czoło.
- Ten worek, balonie! - warknął.
Karl podał mu sakiewkę, ale nie skomentował tego, że został nazwany balonem, chociaż słyszał, jak Phil szeptał pod nosem, że brunet jest pusty jak balon.
Otworzył worek, przyjrzał się jego zawartości i znowu zaczął przeklinać jego życie i samo Życie. Nim zdążyli zobaczyć, co tam było, Phil wrzucił to do kotła, z którego buchnęła niebieska para.
- Ty od wody, chodź tu - zażądał.
Skeppy podszedł niepewnie na miękkich nogach. Zajrzał do garnka. W środku była gulgocząca jasnofioletowa ciecz. Philza wyjął nożyk, a Zak przeraził się, że zaraz zostanie zabity, ale mężczyzna tylko zaczął ciąć jakieś ziółka.
- Weź dolej trochę zimnej wody, najlepiej, by jej temperatura była na minusie - powiedział, nie odrywając wzroku od ziół.
- Na minusie? Tak się nie da... - urwał, gdy zobaczył wkurzone oblicze Czasu.
- To lodu daj, do cholery! - niemal wykrzyknął Phil, rzucając w Skeppy'ego ziółkami. Gdy już miały wylądować na jego twarzy, zatrzymały się i grzecznie wpadły do garnka.
Skeppy zacisnął pięść, a po chwili trzymał w dłoni długi na pół metra sopel lodu. Nim Philza zdążył znowu krzyknąć, wrzucił go do kotła. Gdy usłyszał charakterystyczny syk topiącego się lodu, Phil się rozluźnił.
- Dobra, skoro jeszcze żyjecie, to chyba Nicość nic wam nie zrobi! - zaśmiał się szczerze. - Sorry, że zachowywałem się jak nastolatka z okresem, ale gdyby Nicość zabiła kolejnych gości, zanim udzieliłem im kilku informacji, to bym chyba... No, nie wiem, co zrobił. Chyba powinienem częściej udawać, że wolałbym, byście umarli, to wtedy będę miał spokój... - zastanawiał się na głos, kompletnie nie zwracając uwagi na zdziwione miny swoich gości. - Dobra, przejdźmy na "ty". Jestem Philza, Czas, stary dziad, a dla niektórych ojciec.
- Yyyy... Dziękujemy. Ja jestem SapNap, a to Karl, Skeppy, Bad, Tommy i Tubbo - wskazał kolejno swoich przyjaciół, którzy na dźwięk swojego imienia uśmiechali się niepewnie.
- Tak, wiem, kim jesteście - Phil machnął ręką. Spojrzał znacząco na Karla. - Wiem także, kim byliście.
Zapadła cisza. Wszyscy wstrzymali oddechy, jakby bali się, że najmniejszy hałas sprawi, że ta chwila się rozpadnie. W tym momencie mieli dostać odpowiedź na pytanie, której tak uparcie szukali.
Philza, bóstwo Czasu, z uśmiechem obserwował ich reakcję. Jego oczy zmieniły kolor z niebieskiego na jasnozielony.
- Jesteś w stanie nam powiedzieć, kim on był? - spytał cicho SapNap.
- Nie, kurwa, powiedziałem wam to, by zrobić wam nadzieję, a teraz każę wam spierdalać - Philza brzmiał na poirytowanego. Puknął się palcem w czoło. - Oczywiście, że jestem! Po coś chyba był ten wór.
Karl poczuł, że się pogubił. To było za dużo informacji na raz, zbyt wiele rzeczy miało stać się jasne. Niepewnie zbliżył się do SapNapa, starając się znaleźć w nim oparcie - i psychiczne, i ogólne, bo poczuł, że nogi ma jak z waty.
Phil podszedł do garnka, sięgnął po jedną z pustych fiolek i szybkim ruchem sprawił, że ciecz wyskoczyła z kotła i wdzięcznie wleciała do naczynia. Zaczął machać rękoma nad garnkiem.
- Jeśli coś mi nie wyjdzie, obawiam się, że umrzesz - zwrócił się do Karla, po czym zaczął recytować: - Czaryyy maryyy, stareee garyy...
- NIE! - krzyknęli wszyscy równocześnie, a Philza zaniósł się śmiechem.
- Żartowałem! Jacy wy naiwni jesteście - zaśmiał się Phil, wywołując lekkie uśmiechu na twarzach chłopaków. Podszedł do Karla z fiolką w ręce. Jasnofioletowa ciecz wydawała się lekko świecić. - Wypij. To powinno przywrócić ci pamięć.
Karl niepewnie wziął naczynie do ręki. Czuł, że zaraz je upuści, tak mocno drżał z emocji.
- Chwileczkę - zaprotestował SapNap. - Czy to bezpieczne?
Phil zastanowił się.
- Powinien dostać lekkich mdłości - powiedział, a Karl już zaczął przykładać fiolkę do ust. - W najlepszym wypadku. W najgorszym mózg mu dosłownie eksploduje - dodał.
Wszyscy zaczęli głośno protestować, a Karl o mało nie udławił się własną śliną. Nagle perspektywa dowiedzenia się więcej o swojej przeszłości wydała mu się mniej kusząca.
- No ej, staram wam się pomóc! On nie musi wcale umrzeć, daję mu... Jakieś sześćdziesiąt procent szans na przeżycie - przekrzyczał ich Philza. - To jedyny sposób, bardzo mi przykro.
Tymi słowami spowodował tylko jeszcze większy protest. Tommy wyglądał, jakby miał się rzucić z pięściami na Philzę, Bad był na skraju płaczu, a SapNap objął Karla ramieniem, jakby chciał go przed czymś ochronić.
Brunet spojrzał na twarze przyjaciół, a następnie na szklane naczynie w jego dłoni. Toczył właśnie wewnętrzną walkę: czy żyć z nowymi przyjaciółmi, nie pamiętając, kim jest, ścigany przez Śmierć. Mógł jednak wypić zawartość fiolki, mając czterdzieści procent szans na śmierć poprzez wybuch mózgu, przypomnieć sobie całe swoje życie i ocalić wszystkie cztery światy.
Napotkał spojrzenie SapNapa. Szatyn patrzył na niego zmartwiony. I teraz widział, co musi zrobić. Nie mógł narażać nikogo na niebezpieczeństwo tylko dlatego, że bał się wypić podejrzaną miksturę od pradawnego bóstwa.
SapNap zrozumiał bez słów. Złapał go za ręce, trzymał chwilę w swoich dłoniach, które były tak ciepłe w porównaniu z dłońmi bruneta. Napotkali swoje spojrzenia i uśmiechnęli się.
- Nie wybuchaj mi tu - poprosił SapNap, ale głos mu drżał.
- Postaram się. Nie podpalaj stołów - zażartował. Zamrugał szybko, by odgonić łzy.
Spojrzał po twarzach przyjaciół. Skeppy wykonał dziwny gest, który miał oznaczać chyba ochronę. Tommy i Tubbo nic nie mówili, a Bad że stresu zmieniał ciężar ciała z jednej nogi na drugą.
- Karl... - zaczął SapNap, gdy brunet już miał wypić napój.
- Tak?
- Ja... - szatyn lekko się spiął, unikał kontaktu wzrokowego. - Dobra, nieważne. Nie wybuchaj i mhmrm - wymruczał niewyraźnie.
- Słucham?
- Nieważne. Powodzenia.
SapNap dał do zrozumienia, że nie chce teraz o tym rozmawiać, więc Karl ostatni raz spojrzał na przyjaciół. Wypił zawartość fiolki.
Ciecz była lekko słodka w smaku, ale bardziej kwaśna. Na początku nic się nie zdarzyło, ale później rozbolała go głowa, zaczęło mu się kręcić w głowie. Karl zaczął słyszeć czyiś głos, na początku nieznajomy, ale zaraz zaczął go kojarzyć.
I wtedy odleciał.
Stał na jakimś moście. Odwrócił się i zobaczył piękną, wysoką kobietę. Miała ciemne włosy i jasne oczy, a ubrana była w luźną sukienkę. Mimo tego wyglądała jak królowa.
- Tu jesteś, skarbie! - uśmiechnęła się do niego. Kiedy już była blisko niego i chciała go złapać, Karl zeskoczył z mostu. - No nie, znowu?!
Karl wzbił się w powietrze i zaczął kręcić beczki robić fikołki w powietrzu. Śmiał się przy tym radośnie.
- Złap mnie, mamusiu! - krzyknął i poleciał w stronę kilkunastu niedużych domów, zapewne jego wioski.
Wspomnienie się rozwiało.
Teraz czuł, że był trochę starszy. Razem z innymi chłopcami ścigał się wśród uliczek i zaułków. Mimo że był nieco niższy od swoich kolegów, z łatwością ich wyprzedzał.
- Zwolnij! - krzyknął jeden z nich.
Karl jednak biegł dalej, odwracając się co chwilę, by zobaczyć, jak daleko są jego koledzy. Nie mieli z nim szans. Był szybki jak wiatr - dosłownie.
Chwilę później zobaczył już wspomnienie, które znał: kobieta o ciemnych włosach, zapewne jego matka, uśmiechała się lekko.
- Obiecaj, że nikomu o tym nie powiesz. Niektórzy są naprawdę źli, kochanie. Chcą mieć to, co masz ty... - spochmurniała. Na jej twarz wstąpiły lekkie zmarszczki. - Nie pokazuj, co potrafisz. To dla naszego dobra. Twoja moc będzie naszym małym sekretem, okej?
Wiedział, co zaraz się zdarzy. Małe dziecko nie zdawało sobie sprawy z własnej potęgi, więc nawet najdrobniejsze użycie mocy przyciągało uwagę. Zamknął oczy, kiedy ogromny gryf rozpoczął rzeź. Nic to jednak nie dało: doskonale widział, jak potwór zabija jego sąsiadów i przyjaciół. Jego matka ukryła go w komórce na tyłach domu.
- Uciekaj - powiedziała. Łzy płynęły jej po policzkach.
- Nie mogę... Nie zostawię cię, mamo! - zapłakał.
Drzwi wpadły z zawiasów. Usłyszeli ryk dobiegający z korytarza.
- Uciekaj - poprosiła po raz ostatni, po czym wypchnęła go przez okno w chwili, gdy do pokoju wpadł gryf. Karl nie widział, co się stało z jego mamą, ale krzyki mieszkańców wioski były słyszalne nawet wiele kilometrów stamtąd, dokąd zaszedł na własnych nogach.
Noc spędził samotnie w lesie, a gdy postanowił wrócić do wioski, prędko tego pożałował. Domy zostały zniszczone. Nikt nie ocalał. Gdy zobaczył rozerwane na strzępy ciało własnej matki, załamał się całkowicie. Położył się obok niej w kałuży krwi na podłodze. Płakał tak długo, aż zabrakło mu sił. W końcu znaleziono go samego przy zwłokach matki. Jakaś grupa wędrowców, przerażona tym widokiem, zabrała go ze sobą, chociaż nie chciał zostawić matki. Zostawiono go w większej wiosce, położonej wielki kawał drogi od jego poprzedniego domu. Został przygarnięty przez dwójkę Liberosów, którzy mieli już innego syna, nieco starszego George'a.
Widział, jak dorasta, jak bawi się z George'm, jak stara się ukrywać swoją moc nawet przed nim. Zobaczył, jak znajduje księgę i wiedział, co się zaraz stanie.
Widział, jak siedzi w dalszej części biblioteki i przegląda kolejne strony księgi. W jego głowie formował się pomysł: cofnąć się w czasie, uratować matkę, dorastać razem z nią...
Kłótnia z George'm, zakład, portal.
Przez chwilę panowała ciemność, gdy nagle zobaczył siebie w jaskini. Dawny Karl wyglądał niepewnie, ale szedł w stronę czterech kolumn, na szczycie których stały cztery lśniące kamienie: każdy zawierający esencję życiową jednego z żywiołów.
"Muszę to zrobić", pomyślał wtedy Karl. Podszedł szybko do jednej z kolumn, ale się potknął. Z przerażeniem zobaczył, jak jaskinia zaczyna się trząść, a kolumny rozpadać. Nim zdążył zareagować, rozpadły się w pył, a kamienie na nich leżące spadły z trzaskiem na ziemię, rozsypując się na miliony kawałków.
Karl przerażony upadł na kolanach i zaczął zbierać okruchy, które jednak już traciły blask. Zebrał największe kawałki, gdy nagle usłyszał głos:
- TY! - usłyszał. - Jak śmiałeś, nędzny śmiertelniku? - gdyby ciemność umiała mówić, to tak by brzmiała. Głos był silny, pewny, groźny, przywodzący na myśl mrok. Był to środek ciemności. Oko mroku. - Przez ciebie wszystko stracone!
Karl zobaczył, jak cienie zalewają się w osobę: wysoką kobietę o długich włosach. Skórę miała czarną niczym atrament mątwy o północy, a nawet jeszcze ciemniejszą. Włosy wyglądały niczym chmury burzowe w środku nocy, a jej oczy... Wyglądały niczym samo nocne niebo rozświetlane milionem gwiazd i galaktyk.
Karl zaczął uciekać, a jaskinia się zatrzęsła.
- Nie uciekniesz mi, nędzny śmiertelniku - usłyszał za sobą głos Nicości. - Przez ciebie straciłam moje dzieci na dobre. Nic cię nie ocali!
- Masz rację - Karl usłyszał swój własny głos. - Nie mam gdzie uciekać - odwrócił się do mrocznej kobiety. - Mogę jednak wszystko zmienić.
Czarne oczy Nicości rozszerzyły się, co wyglądało niczym wybuch supernowej.
- Nie... Nie możesz...
Nim zdążyła cokolwiek zrobić, Karl otworzył portal i wskoczył do środka: wir czasu porwał go Nicość wie gdzie (w sumie tam, gdzie ona nawet nie wiedziała).
- Nie uciekniesz mi! I tak cię odnajdę i pomszczę, ty...
Jej głos zagłuszył ryk powietrza. W trakcie lotu w przestrzeni czasu, usłyszał, jak jakiś wewnętrzny głos pyta go, gdzie chce trafić.
"Tam, gdzie wszystko się zaczęło."
Nie wiedział sam, o co mu chodziło, ale gdy poczuł pod stopami twardy grunt, nie było nic. Wszędzie panowała ciemność. Nagle przed nim pojawiła się ta sama kobieta, Nicość. Ale najwyraźniej go nie zauważyła. Stała samotnie i patrzyła przed siebie.
Karl nie wiedział, czy ona widziała coś więcej niż on. Nicość wyciągnęła przed siebie rękę, na której rozbłysło światło, dziwnie nie pasujące do tego miejsca.
- Nie chcę być sama - powiedziała Nicość. Z jej czarnego oka poleciała łza, która spadła na kulę światła.
Łza natychmiast wyparowała, ale miejsce, na które spadła, pociemniało.
Nicość przyglądała się temu w milczeniu. Dotknęła delikatnie ciemnej kropki.
- Niech stanie się coś, dzięki czemu będę mogła poczuć się pełna - wyszeptała, ale nic się nie zmieniło. - Niech powstanie coś, po czym będę mogła chodzić. Niech powstanie coś, co będzie źródłem światła. Niech powstanie coś, co będzie zastępować moje łzy! - krzyknęła rozpaczliwie.
Nicość uklękła na kolana, a trzymane przez nią światło dalej się unosiło. Nicość wyglądała jednak na zaskoczoną.
Światło zaczęło się rozpadać na cztery części. Najpierw oderwała się z niego jasna, biała kula; reszta światła zmieniła kolor na zieloną, po czym kolejna kula została od niego oddzielona, by reszta zmieniła się w pomarańczowe światło, z którego połowa odleciała, a ostatnia stała się niebieska.
Nicość patrzyła oczarowana na cztery światła. Wyciągnęła do nich ręce, jakby chciała je objąć.
- Od teraz nie będę już sama - powiedziała stanowczo.
Światła zaczęły zmieniać kształt na niemal ludzki. Po chwili stały nad nią cztery istoty; były od niej mniejsze, ale promieniowała z nich nieznana dotąd siła. Wszystkie były do siebie podobne, ale oprócz kolorów różniło ich kilka rzeczy: biała postać miała ogromne skrzydła, zielona na głowie miała sterczące uszy, ciało pomarańczowej było cały czas w ruchu i jaśniała najbardziej, a niebieska miała długi ogon i błony między palcami.
- Nie będziesz, matko - zgodziła się zielona postać. Miała delikatny głos.
Karl poczuł, że coś szarpnęło go do tyłu, a wszystko zaczęło się rozpadać: wspomnienia, które dopiero co odzyskał, świat, świadomość. A jedyne, co go utrzymało przy życiu, była uśmiechnięta twarz szatyna, którego podczas ich wędrówki zdołał poznać i zdążył pokochać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro