XV
Ciemność. Ciemność tak ciemna, że aż wydawała się jasna, jakkolwiek to brzmi. To wszystko. Nic nie czuł: nie czuł bólu, zimna, ciepła, własnego ciała. Wszystko wydawało się rozpływać.
Szum w uszach narastał, jakby spadał coraz szybciej, a z każdym przelecianym metrem jakaś jego część również zostawała za nim. Uczucie wydawało się w pewnym sensie znajome, chociaż nie mógł sobie przypomnieć, skąd je znał.
Gdzie on w ogóle jest? Co się dzieje? Dlaczego znowu znalazł się w tej sytuacji?
Poczuł, że się rozpływa. Dosłownie i w przenośni. Stracił czucie w palcach, a gdy próbował złapać się czegokolwiek, poczuł rozrywający ból w głowie.
Znikał.
Stawał się tylko cieniem, wspomnieniem. O ile ktokolwiek będzie go pamiętał.
Nagle coś w niego uderzyło. Nie, nie coś... KTOŚ. Czyli nie był tutaj sam.
Spróbował się odezwać, ale przez pęd powietrza i zdezorientowanie nie był w stanie wydusić z siebie słowa. Jednak teraz miał motywację. Jakkolwiek swoją śmierć byłby w stanie przecierpieć, nie miał zamiaru pozwolić, by ktokolwiek inny cierpiał.
Skoncentrował się. Ma kontrolę. Może to kontrolować. On jest kapitanem tego statku.
Złapał mocniej drugą osobę, czując, że znowu odzyskuje kontrolę nad własnym ciałem. Teraz wszystko zależy od niego.
Zamknął oczy, chociaż i tak wiedział, że w ciemności nie robi to różnicy - i tak nic nie widział. Jednak w tamtym momencie, gdy wzrok się wyłączył, zaczął czuć energię wokół niego.
Energię, którą był w stanie kontrolować, która tylko czekała na jego rozkazy.
"Accipe me domum" pomyślał.
”Zabierz mnie do domu.“
Co prawda nie wiedział, co dokładnie miał na myśli mówiąc dom, ale chciał do niego wrócić.
Energia posłuchała. Niczym prąd morski otoczyła go i popchnęła do przodu. Nie walczył z tym, bo i tak był bez szans. Nie miał nic do stracenia, prawda?
Nabierał prędkości, więc mocniej zacisnął uścisk na Liberosie, nie chcąc go stracić.
Nie mógł stracić swojej deski ratunku.
Swojej kotwicy, która utrzymywała go przy życiu. Kotwica, która trzymała jego wspomnienia w jego ciele, by znów nie mogły uciec.
***
Poczuł pod stopami twardy grunt. Po chwili zaczęło docierać do niego, co właściwie się wydarzyło.
Otworzył oczy, ale zaraz je zamknął, bo oślepiło go światło.
Gdzie on jest? Wrócił do domu?
Podniósł się do siadu i znowu próbował otworzyć oczy, szybko mrugając, by przyzwyczaić je do światła.
Był na łące. Znowu. Ale ta w niczym nie przypominała tej, na której obudził się kilka dni wcześniej. Ta tutaj była bardziej... Żywa? Spokojna?
Rośliny wyglądały, jakby dopiero co spadł śnieg i pokrył je białym szronem. Gdzieniegdzie jednak były też kwiaty lub drzewa innego koloru: fioletowe, niebieskie, różowe.
A tuż przy jego boku...
- SapNap! - jęknął, gdy zobaczył swojego towarzysza leżącego bez ruchu u jego stóp.
Zaczął potrząsać swoim przyjacielem za ramiona, ale tamten nie otworzył oczu.
- Nick! - w tym momencie nawet nie zwracał uwagi na to, że nazwał go jego prawdziwym imieniem. - Błagam, obudź się. Nie zostawiaj mnie tu.
Klatka piersiowa szatyna unosiła się i opadała, ale oprócz tego nie wykazywał żadnych innych oznak życia.
- Nie. Nie, nie, nie - rozpacz chwyciła go za gardło, grożąc uduszeniem, ale wiedział, że teraz nie może panikować.
Sięgnął do swojej torby, szukając czegokolwiek, co mogłoby mu pomóc ocucić SapNapa.
Sztyletem tylko pogorszyłby sprawę, więc nie.
Książka? Z tego co widział, nie miała ona żadnych informacji o leczeniu, więc też nie.
Wyjął zegarek, ale ku jego zdziwieniu tym razem największa tarcza zaczęła działać prawidłowo, a pozostałe świrowały. Nie miał czasu jednak się nad tym zastanawiać. Teraz najważniejsze było dobro jego przyjaciela, chociaż powoli zaczynał tracić nadzieję.
Wtedy przypomniał sobie o swoim wisiorku, a to dlatego, że znowu zaczął świecić fioletowo-niebieskim blaskiem. Karl miał niejasne przeczucie, że to coś znaczy, ale nie do końca wiedział co.
Gdy tylko jednak spojrzał na SapNapa, wiedział, jakie ma to powiązanie. Na piersi jego towarzysza znajdowała się kula światła, a dokładniej jej źródło znajdowało się pod jego koszulką.
Wahał się przez chwilę, bo to, co miał
zrobić, było dość dziwne, ale się zdecydował: wsunął mu rękę pod ubranie, starając się zlokalizować źródło światła. Dokładnie na środku piersi leżał mały kamyczek na rzemyku.
Dokładnie taki sam jak jego, ale ten SapNapa miał czerwono-pomarańczową barwę. Poza tym niczym się nie różniły, a ona ciągnęły do siebie, jakby miały się połączyć.
Karl złapał swój do lewej, Nicka do prawej ręki i ledwo powstrzymał się przed uderzeniem jedną pięścią o drugą - z taką siłą przyciągały się wisiorki niczym dwa magnesy.
Ostrożnie, ale zdecydowanie, zaczął zbliżać do siebie kamienie, a gdy tylko znajdowały się na tyle blisko, że niemal się stykały, zawahał się. Co on tak właściwie wyprawiał?
Nie miał jednak czasu się nad tym zastanawiać, bo gdy tylko poluzował chwyt, wisiorki dosłownie wyrwały mu się z rąk, by tylko móc się połączyć.
W tamtym momencie wydarzyło się dużo rzeczy na raz: SapNap otworzył oczy i zerwał się z miejsca z krzykiem, Karl poczuł, że siły go opuszczają i osunął się na ziemię, cudem unikając rozbicia sobie głowy, ich naszyjniki przestały świecić i wylądowały na trawie, a wokół dwójki naszych bohaterów pojawiła się słaba aura, która jednak zaraz zniknęła.
SapNap rozejrzał się wokół zdezorientowany, a gdy zobaczył, że Karl leży na ziemi, próbując wstać, podpełzł do niego, pozwalając oprzeć się brunetowi ciałem o jego ramię.
- Co się stało? - spytał drżącym głosem.
Karl westchnął z ulgą, z trudem powstrzymując łzy radości.
- Na słodkie pierogi Nicości, myślałem, że się nie obudzisz! - wykrzyknął i objął szatyna, który był teraz podwójnie zdezorientowany: co się stało i co to miało znaczyć. Co to za tekst Słodkie pierogi Nicości?
- No ale żyję - zauważył. - Co się wydarzyło?
Karl szybko streścił mu to, co się stało odkąd obudził się na łące, a Nick wyjątkowo nie miał pojęcia, co robić.
- Musimy się dowiedzieć, co to za miejsce i co my tu robimy - stwierdził, chociaż co do tego drugiego Karl powinien znać odpowiedź. W końcu to przez niego się tu znaleźli.
Brunet skinął głową.
- Nie mamy nic do stracenia - powiedział, po czym wstał, a raczej spróbował wstać: zaraz stracił równowagę i by walnął głową o ziemię, gdyby nie to, że przeszkodą między nim a gruntem były ramiona SapNapa. - Oh... Uh - wyjąkał, bo tylko to był w stanie powiedzieć.
Szatyn zaczął chichotać.
- Proszę, nie ma za co - uśmiechnął się, z trudem powstrzymując śmiech, bo Karl zaczął przypominać cegłę - nie to nie w kształtach lub tym, że był płaski, tylko kolorem.
- Sorry - mruknął, odsuwając się od SapNapa.
- Nic się nie stało. Na razie i tak chyba zostajemy tutaj, skoro obaj jesteśmy zbyt słabi, by iść - zaproponował.
- Masz rację. Możemy się przespać - wypalił brunet, a gdy tylko zorientował się, jak to zabrzmiało, ponownie zmienił się w cegłę, a Nick o mało się nie udławił własną śliną.
- Z wielką chęcią, skarbie - wydusił, ale zaraz znowu wybuchnął śmiechem.
Na razie utknęli na tej łące. Nie wiedzieli, gdzie są, nie mieli jedzenia, nie mieli nawet siły, by wstać. Więc cóż innego mogli zrobić, jak tylko się śmiać i cieszyć, że wciąż żyją?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro