X
Przez chwilę panowała niezręczna cisza. Nikt nie był w stanie wydusić z siebie słowa.
W końcu Karl wziął oddech i się odezwał:
- Nie możemy tego tak zostawić - zastanowił się. - Kurczę, musi być jakiś sposób.
- Mam nadzieję - prychnął Sapnap.
Starał się wyglądać obojętnie, co nie było trudne. Zawsze musiał udawać pewnego siebie przywódcę. Od dziecka tego od niego wymagali. Teraz jednak panika z cisnęła się przez gardło, gotowa rozpętać prawdziwe piekło. Dosłownie.
Ostatnimi czasy jego moc stała się bardziej dzika, trudniejsza do okiełznania, jakby zaczęła żyć własnym życiem i starała się wydostać z jego ciała. Dotychczas udawało mu się to opanowywać, ale czuł, że każdy następny "atak" będzie gorszy od poprzedniego.
Karl spojrzał na niego zmartwiony.
- Jeżeli będziemy tak tutaj stać, to na pewno nie uda nam się ich ocalić. Musimy ruszać - powiedział. Jego koń spokojnie skubał trawkę, niczym się nie przejmując.
- Masz rację. Chcę tylko zaznaczyć, że nie mamy już jednego konia, chociaż minęły... Ile? Dwie, trzy godziny? - szatyn zaśmiał się bez radości, czując, że ta wyprawa okaże się kompletną porażką.
- Możemy iść. Przynajmniej nie musimy nosić ze sobą tych toreb - starał się znaleźć jakiekolwiek pozytywy, co o dziwo nie było trudne.
Sapnap skinął głową, złapał konia za lejce i poprowadził na północ. Ruszyli przed siebie, nie wiedząc, co ich czeka, ale pewni jednego: prawdopodobnie nie powrócą z tej misji żywi.
***
Słońce chyliło się ku zachodowi. Las stawał się coraz ciemniejszy, ale i tak było widać więcej niż w obrębie czarnej mgły. Nie zmieniało to jednak faktu, że musieli się zatrzymać na noc.
Sapnap zatrzymał się pod ogromnym, starym drzewem, opierając się o nie.
- Tutaj rozbijamy obozowisko - zadecydował, sięgając do jednej z toreb, ale zaraz uderzył się otwartą dłonią w twarz. - Kurwa, zapomniałem. Mój miał namiot - powiedział zły i na siebie, i na swojego konia, który najpierw zrzucił go z siebie, a później wbiegł prosto do otwartej paszczy smoka.
Karl zastanowił się chwilę.
- Możemy wykorzystać patyki - zaproponował, schylając się. Podniósł ogromną gałąź i z trudem zawiesił ją pomiędzy dwoma drzewami. Upewniwszy się, że nie powinna spaść, się zaczął zbierać kolejne patyki, które miały służyć za podporę i dawać więcej przestrzeni.
Nie minęło dziesięć minut, a cały szkielet ich prowizorycznego obozowiska był gotowy. Karl sięgnął do jednej z toreb, pogrzebał tam, po chwili wyciągając ogromny kawał materiału. Po paru próbach udało mu się przykryć nim gałęzie tak, że całość tworzyła całkiem spory namiot, zapewniający ochronę przed wiatrem, deszczem i ewentualnie przed wzrokiem potworów.
Sapnap pokiwał z uznaniem głową.
- Jestem pod wrażeniem. Gdzie się tego nauczyłeś? - spytał.
- Ja... - Karl znowu doznał dziwnego uczucia. Czuł, że myślami jest blisko czegoś ważnego... Czegoś wielkiego. Skąd on wiedział, co robić?...
- Karl? Ej, Karl! - Sapnap złapał go, nim upadł. Przytrzymał go przez chwilę, nim tamten przestał się chwiać. - Karl? Co jest?
- Ja... Prawie pamiętam - mruknął nieprzytomnie. Nagle zamrugał, po czym zaczął się wyrywać. Odszedł kawałek od Sapnapa, nadal jednak nie idąc zbyt pewnie. - Nauczyłem się tego w... Tym, no. Ja wiem. Ale nie pamiętam - mówił do siebie, chodząc w kółko. Złapał się za głowę, jakby miałoby to magicznie pomóc mu w przypomnieniu sobie czegokolwiek.
Szatyn patrzył w milczeniu, jak jego towarzysz bezskutecznie próbuje przypomnieć sobie jakikolwiek szczegół ze swojego życia. W końcu Karl usiadł ciężko na ziemi, biorąc głębokie wdechy. Wyglądał, jakby miał zaraz się rozpłakać. Sapnap podszedł do niego, nie wiedząc, co robić. Poklepał go delikatnie po plechach, okazując w ten sposób wsparcie.
- Hej, przecież nic się nie dzieje. Przynajmniej jesteś coraz bliżej. Jestem przekonany, że w końcu coś sobie przypomnisz. Dasz radę.
Karl nic nie odpowiedział, tylko przytulił się do niego. Sapnap, trochę zaskoczony, odwzajemnił uścisk. Nie wiedział, co ma w tej chwili zrobić. Nigdy nie był zbyt dobry w pocieszaniu, a ta sytuacja wydawała się niezwykła.
- Dziękuję - szepnął w końcu Karl, odsuwając się. Miał zaczerwienione oczy, ale na twarzy gościł lekki uśmiech.
- E tam, przecież nic nie zrobiłem - tylko wzruszył ramionami, jednak był z siebie dumny, że udało mu się poprawić Karlowi humor.
- Właśnie o to mi chodzi. Nie pocieszałeś mnie, nie gadałeś pustych słów, tylko po prostu byłeś. Dziękuję.
Obaj szczerzyli do siebie zęby, dopóki jednocześnie nie odwrócili wzroku.
- Może przetestujmy twój szałas? - zaśmiał się Sapnap, starając się zmienić niezręczną sytuację w żart.
- Jasne. Przekonajmy się, czy jestem aż tak super, że potrafię zbudować namiot z dosłownie niczego, nawet jeśli nic nie pamiętam - Karl uśmiechnął się niczym czarny charakter z bajki.
Wstał i otrzepał spodnie. Uchylił materiał, by móc wejść. Przepuścił Sapnapa, a gdy puścił ich prowizoryczną zasłonę, ich kryjówkę spowił półmrok. Przez każdą szparę wpadały promienie światła, co dawało niesamowitą atmosferę, a niezwykłości dodawały jeszcze rośliny, które rosły pod drzewami: grzyby, których kapelusze pokryte były świecącym kropkami; mech, wśród którego tylko w ciemności można było dostrzec drobne kamyczki; trawa pokrywała wnętrze ich namiotu niczym miękki dywan.
Cały szałas byłby w stanie pomieścić co najmniej pięć osób, ale konia już chyba raczej nie, czego woleli jednak nie sprawdzać, więc po prostu przywiązali go do drzewa i zdjęli bagaże, najważniejsze z nich zabierając do namiotu.
- Już to chyba mówiłem, ale powtórzę: jestem pod wrażeniem - powiedział Sapnap.
- Dziękuję. Wiem - uśmiechnął się Karl, rzucając się na torbę. Użył jej jako poduszki, oparł ją o pień i w tej pozycji półleżącej został.
- Ile zostało do zachodu?
Karl rzucił okiem na zegarek, który wypadł z torby.
- Mamy jakieś dwadzieścia minut. Zostajemy tutaj czy jak? - spytał, podnosząc się do siadu.
- Mi to szczerze obojętne, ale chciałbym sprawdzić, czy w okolicy nie ma żadnych zagrożeń. By nie okazało się, że budowałeś szałas na marne.
Karl roześmiał się, po czym wstał.
- No to zapraszam po wycieczkę po okolicy z przewodnikiem, który sam nie wie, gdzie jest!
...
- No więc tutaj mamy drzewo, tutaj skałę, a tutaj nie ma nic - Karl udawał wszystkowiedzącego, co doskonale mu szło. Dopóki nie zdał sobie sprawy, że chodzi wokół jednego drzewa.
- Brawo!!! Wuhuu! - Sapnap omal nie popłakał się ze śmiechu. - Kurczę, jakież to ja mam szczęście, że trafiłem na ciebie jako przewodnika!
- Cuda się zdążają - odparł, kłaniając się nisko.
W odległości stu metrów od obozowiska nie natrafili na nic, co mogłoby stanowić potencjalne zagrożenie, więc uznali, że raczej nie powinno nic im się przez noc stać. Mimo wszystko postanowili pełnić wartę.
- Ty możesz iść spać pierwszy - Sapnap wzruszył ramionami. - I tak jestem jeszcze rozbudzony.
Karl kiwnął głową i niczym z procy wystrzelił do namiotu, parę razy potykając się o wystające korzenia.
- Jeszcze żyję! - SapNap usłyszał krzyk tłumiony przez materiał.
Wszedł do środka, gdzie Karl już wyjął swój koc i układał się do spania. Trawa była niemal tak miękka, jak się wydawała, więc było mu wygodnie.
- Nie chcę spać - mruknął.
- A dlaczego?
- Nie wiem. Boję się - wyznał.
- Nie masz czego. Ciebie i tak nic nie zeżre, bo ty to sama skóra u kości.
- Wielkie pocieszenie - przewrócił oczami, jednak się uśmiechnął. Przez chwilę panowała przyjemna cisza, którą przerwało chrapanie bruneta.
- Pff. Dobranoc - mruknął Sapnap, ale zaraz dobry humor prysł.
Usiadł, wyciągając przed siebie rękę. Ostrożnie, by nie podpalić niczego, przywołał mały płomyk. Język ognia zatańczył na jego dłoni, jednak był jakiś inny.
I nie chodziło tutaj o jakąś widoczną różnicę. Czuł, że ogień próbuje się wyrwać spod jego woli. Mimo że był to tylko płomyczek, ledwo utrzymywał go pod kontrolą. Nie mówił nikomu, że robi się coraz gorzej. Nie teraz.
Jednak poczuł chęć zrobienia czegoś, czego nie robił od ponad dziesięciu lat. Zamknął oczy i się skupił. Wezwał cały swój strach, gniew i bezradność, czując, jak emocje powoli z niego uchodzą. Gdy otworzył oczy, był spokojniejszy, podobnie jak ogień. Tyle że tym razem zmiana była nawet zbyt widoczna.
Zamiast pomarańczowego płomienia miał na ręce niebieskie ogniki. Tańczyły na jego dłoni, chcąc znów pokazać mu to, czego chciał. Ale nie teraz.
Zacisnął dłoń w pięść i ogień zgasł, pochłaniając wszystko w ciemności.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro