Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

VIII

SapNap musiał przyznać, że wszyscy wyjątkowo spokojnie przyjęli wiadomość o jego misji. Nikt nie zadawał zbędnych pytań, jakby wiedzieli, że nie są one konieczne.
Sam stresował się, nie wiedząc, czy poradzi sobie z powierzoną rolą.

Starał się jednak sprawiać wrażenie opanowanego i wiedzącego, co robi. Ponk nie odstępował mu na krok, dając wsparcie samą swoją obecnością, chociaż sam wyglądał, jakby miał wiele zmartwień.

Punz pomagał, jak mógł. Rozdawał koce, próbował rozpalić kolejne ogniska i zapewnić jak najwięcej paliwa do opału.
Quackity kłócił się z nim o jego towar. Punz chciał go użyć jako chrust, "Skoro to tylko liście i inne zielska", ale on trzymał na swoim.

Karl trzymał się z daleka od całego zamieszania. Czuł się winny tego wszystkiego. Może gdyby się tu nie pojawił, nie doszło by do tego... Teraz musi to naprawić.

Ci ludzie dali mu dom. Dali bezpieczne miejsce. Teraz byli jedynym, co pamiętał. Dla nich musiał walczyć. Dla nich musiał spróbować. Dla nich zawalczyć.

Gdyby nie oni, już dawno byłby martwy. Teraz musi się odwdzięczyć. Uratuje ich albo zginie, próbując.
Rozejrzał się. Nie widział na dalej niż parę metrów, ale płomienie przebijały mrok, dzięki czemu wiedział, jak dojść do reszty.

Najbardziej zastanawiała go jedna sprawa. Ognia nie dało się rozpalić - chyba że był to ten wezwany przez Sapnapa. Tylko on był w stanie zapalić płomień, który dawał jedyne źródło ciepła i światła.

Widział, że szatyn też nad czymś rozmyślał, ale nikomu nic nie mówił. Prawdopodobnie i tak się dowie, gdy tylko opuszczą mury wioski albo wtedy, gdy będzie gotowy. Czyli równie dobrze może nigdy się nie dowiedzieć.

Nie, że Sapnap był jakiś nieufny wobec niego. Po prostu nie znał go za dobrze. Gdy pozbędą razem trochę czasu poza murem, na pewno się do siebie zbliżą i będą mówić sobie o wszystkim, niczym najlepsi przyjaciele.

A skoro o nim mowa, to Sapnap też miał wiele na głowie. Po raz setny powtarzał Samowi podstawowe informacje i zasady, powtarzając, że na pewno sobie poradzi.

- Nie wybrałbym cię, gdybym nie wiedział, że sobie poradzisz - powiedział, a wyższy tylko kiwnął głową. Nadal nie był przekonany, ale nic nie mówił. Musiał być silny dla siebie, dla wioski, dla Sapnapa i Ponka.

Chciał odpowiedzieć mu jakoś błyskotliwie, chociaż udając, że jest pewny siebie i opanowany, ale czuł, że jeśli otworzy usta, rozpłacze się, a tego na oczach Sapnapa nie chciał robić.

Czuł na sobie czyjeś spojrzenie, ale nie miał pojęcia kogo. W tych ciemnościach nie widział prawie nic, więc równie dobrze to Quackity mógł stać parę metrów za nim, by go wystraszyć. Dla pewności obrócił się za siebie.

Nikogo nie było, co go w pewnym sensie uspokoiło. Tak naprawdę wcale nie bał się, że będzie w ciemności sam, tylko tego, że ktoś z nim będzie, a on nieświadomy jego obecności, wpadnie prosto w czyjąś pułapkę. Chociaż na terenie kolonii nic takiego nie powinno mieć miejsca, to zawsze lepiej jest być ostrożnym, niż później cierpieć.

- Nie boisz się, że jeśli... - ugryzł się w język - jak wrócisz, to zastaniesz ruinę? - spytał Sam, coraz mniej przekonany do tego pomysłu.

- Szczerze? To tak - walnął prosto z mostu Sapnap. - Ale wierzę, że zrobisz wszystko, by temu zapobiec.

- Zrobię! Przysięgam! - zapewnił go szybko wyższy. Tamten tylko kiwnął głową i oddalił się powoli w innym kierunku.

Wyciągnął przed siebie rękę, na której zaraz zatańczyły języki ognia. Zwiększył moc, by widzieć więcej, dzięki czemu uniknął wejścia w lampę. Nie uchroniło to jednak go od przewrócenia się o siedzącego pod ścianą domu bruneta, który był tak cicho, że nie sposób było go usłyszeć.

Gdy tylko wylądował na ziemi, Karl oprzytomniał i spojrzał na niego nierozumiejącym wzrokiem.

- O bogowie, przepraszam! - powiedział, gdy tylko zorientował się, co się stało.

- Luzik, to ja nie patrzę, gdzie łażę.

- A ja nie patrzę, gdzie siedzę - odparł, wzruszając ramionami. Sapnap usiadł obok niego.

- Szukałem cię - wyznał, a widząc pytające spojrzenie bruneta, zaczął mówić dalej: - Wiesz, gdy wyruszymy, coś ci powiem. Teraz nie mogę, chyba wiesz dlaczego... I mam pewne podejrzenia.

Karl skinął głową. Czyli miał rację. Znowu coś się dzieje, co prawdopodobnie Sapnap wiąże z nim.

- Jasne. Kiedy ruszamy? - spytał.

- Hm, tak naprawdę to tylko się spakujemy, ja załatwię parę spraw i możemy iść - wzruszył ramionami. - Chyba powinieneś się przespać. Mamy najwyżej z dwie godziny, później musimy ruszać.

Karl przytaknął. Przespał już z pół godziny, ale przez emocje nie mógł spać. Jednocześnie się stresował, ale również nie mógł się doczekać prawdopodobnie bolesnej śmierci.

- Tak szczerze, nie chcę spać. Mógłbym już ruszać - przyznał.

- Ja też, ale muszę załatwić jeszcze parę spraw. Idź się lepiej spakuj czy coś - rzucił, wstając powoli i podając mu rękę.

- Hm, dobra - mruknął, przyjmując pomoc i podnosząc się z ziemi. Ruszył do przodu, mniej więcej orientując się, gdzie był jego tymczasowy dom.
Udało mu się tam dojść, nie zabijając się po drodze i nie wpadając przez okno, po czym skierował się do swojego pokoju.

Było ciemno jak w odbycie Nicości, ale dał radę wziąć swoją torbę, którą wcześniej rzucił pod ścianę. Wyjął z szafki parę ciastek i owoców.

Otworzył torbę i wrzucił je do środka. Wtedy coś przykuło jego uwagę. Z wnętrza torby wydobywało się słabe światło. Blask nie był mocny, ale na tyle, by oświetlić zawartość torby.
Przeszukał ją szybko, by określić, skąd wydobywa się światło, ale nie mógł nic znaleźć. Jego źródło znajdowało się na dnie torby, więc trochę trwało, nim udało mu się do niego dogrzebać, ale w końcu się udało.

Karl szczerze się zdziwił, gdy zobaczył, że światło wydobywa się z jego naszyjnika z wisiorkiem. Teraz przyjrzał mu się dokładniej.
Czarny sznurek, na którym wisiał oszlifowany kamień mieniący się wszystkimi odcieniami fioletu i niebieskiego, rozjaśniając teraz cały pokój.

Patrzył na to oczarowany, nie wiedząc,.co zrobić. Pewnie stałby tak i się patrzył, gdyby nie to, że usłyszał, jak ktoś go woła. Szybko założył wisiorek na siebie i schował pod bluzę, dzięki czemu nie widać było blasku.

Wrzucił wszystko do torby, złapał ją i wybiegł z domu. Gdy dobiegł do głównego ogniska, SapNap, Sam, Punz, Ponk i Quackity już tam byli i czekali na niego. Gdy podszedł, Punz przyprowadził dwa konie obładowane pakunkami.

- Karl, muszę ci coś powiedzieć - zaczął Quackity, podchodząc i przytulając go. - Tak strasznie mi będzie ciebie brakować. Znaliśmy się krótko, ale już mi szkoda... Taki młody... - wyglądał, jakby miał zaraz się rozpłakać, ale u niego nigdy nie wiadomo.

SapNap odchrzaknął.

- Nie chcę przeszkadzać, ale już czas.
To była ta chwila. Początek i koniec jednocześnie. Wraz z nimi pojawiła się nadzieja.

Sapnap usiadł na konia, Karl poszedł w jego ślady. Ponk podał im czarne jak noc płaszcze.

- Powodzenia - rzucił, po czym się odwrócił, by nikt nie widział jego łez.
- Dziękuję. Bądźcie bezpieczni. Niech bogowie mają was w opiece - Sapnap wyprostował się, po czym ruszyli w stronę muru.

Wielka brama otworzyła się. Karl zawahał się, ale tylko przez moment. Zaraz skierował konia przed siebie, a gdy tylko wyszli za mury, brama zatrzasnęła się, pozostawiając ich samych na postawę losu.

Zdani tylko na siebie, by ocalić cały znany im świat.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro