Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

VI

To koniec.

Tak przynajmniej myślał Karl do chwili, gdy kula przeszła przez niego, jakby go nie było. Nie poparzyła, tylko dała lekkie uczucie ciepła.

Karl szukał jej wzrokiem, ale gdy ta dotarła do ściany, rozwiała się w złoty pył.

- Fajne, co nie? - Quackity pojawił się niewiadomo skąd tuż obok niego. - Jestem ekspertem od takich rzeczy. Daj mi zielska, a zrobię z nich wszystko.

- Jesteś... Szamanem? - spytał, chociaż trochę go to bawiło.

Quackity prychnął pod nosem.

- Proszę, bez takich. To oficjalny tytuł, ale wszyscy mówią na mnie diler. Sam nie wiem czemu - przewrócił oczami, dając tym samym do zrozumienia, że doskonale wie, dlaczego nazywają go tak, a nie inaczej.

- Jasne.. Co to konkretnie było? - postanowił zmienić temat, bo obawiał się, że zaraz dostanie ofertę na biały proszek.

- O, to tylko iluzja. Skoro tu jesteś, raczej już wiesz o naszym małym, miejscowym sekreciku. Więc ogień wytwarza dym, co nie? Potrafię nadać mu kolor, kształt i kierunek, może przybierać różne formy, ale jest nieszkodliwy... Chociaż efekt jest niesamowity.

Karl wytrzeszczył oczy. Nie spodziewał się, że więcej Liberosów posiada takie zdolności... Chociaż w wypadku Quackity'ego nic nie powinno go dziwić.

- Czyli więcej z was ma takie "moce"? - zrobił cudzysłów palcami, bo nie wiedział, jak to nazwać.

- Zależy - wzruszył ramionami. - Tak naprawdę to nie wiem. U nas to normalne, ale z tego, co słyszałem, w innych koloniach to niecodzienny widok.

Karl pokiwał głową.

Przeprosił Quackity'ego i odszedł z dala od tłumu. Nie wiedział, jak się zachować - z jednej strony wyglądało to jak impreza, ale ludzie widocznie na coś czekali, ale nie wiedział, czy na coś dobrego, czy nie.

Domyślał się, że chodzi o to całe święto Spermoryżu, ale nie do końca to rozumiał. Przecież SapNap bez trudu pokonał takiego skorpionorożca, więc chyba poradziłby sobie z paroma takimi, zwłaszcza że mógłby miotać kulami ognia? A może wręcz przeciwnie, zabicie tego stwora wcale nie było takie proste, jak to wyglądało? W końcu cała akcja była wyraźnie zaplanowana, wszyscy wiedzieli, co mają robić, gdzie stać... Będzie musiał kogoś o to spytać.

Właśnie, w jaki sposób odkrył, że może władać ogniem? Spalił czyjś dom? A może to było po prostu widać? Jakieś proroctwo? Tyle pytań, tak mało odpowiedzi.

Ale dlaczego on się nad tym tak zastanawia? Przecież u niego też było to normalne...

Jego głowę znowu przeszedł ostry ból. Obraz zaczął rozmazywać się przed oczami, wszystkie dźwięki wydawały się jakby odległe. Zamiast tego usłyszał ciche głosy, których nie rozpoznawał, ale wydawały się znajome.

Zamknął oczy i zobaczył młodszą wersję siebie biegnącą po polanie pokrytej białymi kwiatami. Zaraz zmieniło się to w kobietę z twarzą pokrytą zmarszczkami, ale miłym uśmiechu.

"Pamiętaj, nie zdradzaj tego nikomu obcemu. To będzie nasz mały sekret, jasne?"

Wtedy rozległ się wrzask, a wizja zmieniła się. Karl biegł pomiędzy płonącymi domami, jak w swoim śnie, ale tym razem wiedział, co go goni. Wielki gryf nie szczędził nikogo, chociaż chodziło mu tylko o niego. To z jego winy wszystkich czekała zagłada. Ale mógł to naprawić.

Naprawić.

Ale co?

W tym samym momencie zorientował się, że dalej jest na uroczystości Spermoryżu, a on sam ledwo powstrzymywał się od upadku. Rozejrzał się nieprzytomnie wokół, gdy nagle dostrzegł SapNapa. Szedł po kamiennych schodach na szczyt jakiejś platformy.

Rzucił się za nim, sam nie wiedział czemu. Omal się nie wywrócił, był blisko wpadnięcia do ogniska i prawie zabił się na schodach, ale dalej biegł, jakby chodziło o jego życie.

- SapNap! - krzyknął. Szatyn odwrócił się i spojrzał na niego zdziwiony.

- Coś się stało? - spytał zdziwiony.

- Yyy. Nie. W pewnym sensie. Tylko że... - próbował złapać oddech, ale coś mu nie szło.

- Blady jesteś. Wszystko w porządku?

- Tak jakby. Tyle że... Chyba miałem wizje.

SapNap zesztywniał. Powoli spojrzał na niego, jakby miał zaraz wybuchnąć.

- W jakim sensie? Opowiedz mi o tym.

Karl streścił, jak nagle w jego głowie zaczęły pojawiać się obrazy, jakby ktoś puścił film, a potem zorientował się, że dalej jest Spermoryż, chociaż to wydawało się tak realistyczne.

Szatyn pokiwał powoli głową, zastanawiając się chwilę.

- Nie wiem, co to było, ale podejrzewam, że to były twoje wspomnienia. Jakkolwiek to zabrzmi, ktoś - albo coś - chce cię zaszantażować. Pewnie postawi ultimatum: pamięć za coś.

- Jak w moim śnie - mruknął pod nosem, ale SapNap to usłyszał.

- Nie ufaj snom. Czasami faktycznie są to zdarzenia rzeczywiste, ale wtedy trzeba znać całą sytuację, medytować przed snem i ćwiczyć latami. A nawet wtedy nasze umysły nie są w stanie ogarnąć niektórych rzeczy, więc je zmienia.

Karl pokiwał głową, zdając sobie sprawę, że to wcale nie było nic ważnego. Jednak SapNap wyglądał, jakby się naprawdę tym przejął - ale nie wiedział czy tym, że zaczyna odzyskiwać wspomnienia, czy może tym, że dowie się, kim jest i skąd przybywa.

- W każdym razie - szatyn zmienił temat - to dobrze, że coś sobie przypominasz. Jakby znowu się coś takiego działo, mów mi.

- Właśnie... Mam pytanie. Jak odkryłeś, że władasz ogniem?

SapNap spochmurniał, skrzyżował ręce na piersi.

- Nieważne. Długa historia. Może kiedyś ci opowiem - powiedział bez emocji. Trudny temat.

Na tym zakończyła się rozmowa. I niby nie zrobił nic złego, przytłaczało go poczucie winy. Nie powinien o to pytać, to było zbyt prywatne.
SapNap odszedł, pozostawiając go samego, więc ruszył przed siebie.

Odkrywał to kolejne wejścia na "widownię", kolejne kamienne ławy i stoły, ale najbardziej zainteresowały go kamienne kręgi, które były rozmieszczone w równych odstępach. Na niektórych stały ruiny rzeźb, czasem były to stopy, a czasem męskie narzędzie rozrodcze. Może nawiązanie do Spermoryżu.

Rozejrzał się znów po sali. Ognisko płonęło coraz mocniej, a wraz z tym pojawiały się kolejne kule. Niektórzy próbowali je łapać, ale albo przenikały przez nich, albo zmieniały kierunek w ostatnim momencie. Nikt się niczym nie przejmował, chociaż już jutro wszystko ma ogarnąć mrok.

A może tylko udawali? Może tak naprawdę drżeli z niepokoju, ale starali się zapomnieć o jutrze, skupiając na chwili obecnej? Może ten cały Spermoryż tak naprawdę wcale nie był prośbą o opiekę, tylko ostatnią okazją do dobrej zabawy, nim to ciemność przejmie górę?

"Zaczynam zmieniać się w filozofa", pomyślał rozbawiony.

Mimo hałasu bardzo mu się podobało: te efekty, ognisko, które płonęło tak jasno, że wydawało się być białe, wszyscy, którzy nie przejmowali się tym, jak wyglądają, tylko tym, że są razem.

Nawet dzieci tu były. Biegały wokół ogniska, a Quackity dawał niektórym małe sakiewki. Gdy tylko wrzucały ich zawartość do ognia, ten zmieniał kolor: płomienie stawały się zielone, fioletowe, niebieskie, a czasem wybuchały kilkoma kolorami na raz.

Młodzież stała grupkami, rozmawiając, śmiejąc się lub tańcząc w rytm własnej, słyszanej tylko przez nich muzyki. Niektórzy przyglądali się temu z uśmiechem, inni szli w ich ślady, a parę osób podeszło do Quackity'ego, szepcząc coś mu do ucha. Po chwili ten wyjął kolejną sakiewkę, wysypał jej zawartość na rękę, a gdy tylko zdmuchnął odrobinę pyłu, ogień wzniósł się na parę metrów, mieniąc się wszystkimi kolorami tęczy. Dzieciaki szalały z radości, a starsi nie mogli oderwać od tego wzroku. Najwyraźniej Quackity pierwszy raz dodawał uroczystości nieco ognia.

Jakby to święto miało pokazać, że póki są razem, nic im nie grozi. Razem stanowili wielką rodzinę, która skoczyłaby za sobą w ogień (i dosłownie, i w przenośni).

Karl zastanawiał się, czy on kiedyś też miał taką rodzinę, albo chociaż przyjaciół, którzy teraz szaleją z niepokoju o niego. Albo zalegają gryfowi na żołądku.

Nie. Tak być nie mogło. Cokolwiek chciał naprawić, musiało mu się udać.

Nagle rozległ się donośny dźwięk. Wszyscy umilkli, cały dobry nastrój wyparował. Zapanowała powaga. Nawet kule przestały latać, zamieniając się w złoty pył. Ogień przygasł, zmieniając barwę na pomarańczową.

SapNap wyszedł na taras, który znajdował się tak wysoko, by każdy mógł go zobaczyć, a on miał widok na palenisko.

Cisza była tak wielka, że było słychać każde bicie serca, każdy oddech, każdy ruch.

Wtedy SapNap zabrał głos.

- Witam wszystkich na tegorocznej uroczystości Spernoxynu. Jak wiemy, jutro ma zestąpić mrok, który ogarnie nasz świat na 24 godziny, a zagrożenie się zwiększy. Módlmy się więc, by jutrzejszy dzień był dla nas bezpieczny, a wrogowie trzymali się z daleka - urwał na chwilę, zastanawiając się, po czym dodał. - Chciałbym również, byśmy poprosili o pomoc dla naszego nowego przyjaciela, Karla, który pojawił się u nas niewiadomo skąd, nie pamiętając, kim jest i skąd przybywa. Pomódlmy się, by odzyskał pamięć i pomógł nam odkryć odpowiedzi na nasze pytania. Przysięgamy nie rozpowiadać wieści o tajemnicach naszej kolonii, ale szerzyć pomoc potrzebującym - wziął głęboki oddech, a w tym momencie tłum powtórzył "przysięgamy".

Karl patrzył na to oczarowany. Oczy wszystkich skierowały się na ognisko, nad którym stał Quackity.

Wypowiedział parę słów, które były zaklęciami, błogosławieństwem lub przepisem na chleb, po czym wrzucił do ognia dorodną pieczeń, dolał do tego wino i dosypał jakiś ziółek.

Wszyscy wstrzymali oddech, a z paleniska zaczęły wydobywać się smugi światła. Krążyły po pomieszczeniu, unosząc się w górę, w niebo, coraz szybciej i jaśniej.

Nagle zwolniły, blask przygasł, a przez tłum przeszedł przestraszony szmer.

SapNap zesztywniał, zobaczywszy, co się dzieje.

- Coś jest nie tak - mruknął, po czym wyciągnął ręce w górę. Smugi znowu się podniosły, ale zaraz znowu opadły, a on już nie miał nad nimi kontroli. - Uwaga! - wrzasnął, a wszyscy się skulili.

Wszyscy, oprócz Karla, który stał przerażony i patrzał, jak światło opada coraz szybciej. Słyszał krzyki SapNapa, które chyba były skierowane do niego, ale dobiegały jakby spod wody.

Całe światło zebrało się w jedną kulę, która zaraz miała uderzyć w ognisko, które niemal już zgasło, ale tym razem nie była to iluzja.

- Karl! Chowaj się, idioto! - wrzasnął SapNap, ale było już za późno.

To, co miało chronić lud przed zagrożeniami, stało się jednym z nich. W chwili uderzenia nie było to już jednak światło, tylko mrok. Jak gdyby cienie stały się cielesne i mogły spowodować zagładę. Bo tak właśnie było.

Gdy tylko kula dotknęła ziemi, rozproszyła się, ale nie jak te Quackity'ego - nie w pył, ale w całą falę ciemności, która zmiotła wszystko z planszy.

Karl stał dokładnie w polu rażenia i wiedział, że z tego już nie wyjdzie.
Na moment przed uderzeniem poczuł, że coś pcha go na ziemię. Upadł całym ciałem na grunt i usłyszał huk.

Wtedy wszystko pochłonęła ciemność.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro