Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

IX

Dopiero gdy brama zamknęła się za nimi, Karl zdał sobie sprawę z własnej głupoty.

Co on, do cholery, sobie myślał? Przecież nie ma żadnego doświadczenia. Cała jego odwaga wyparowała jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

Przez otaczającą go ciemność nie widział na dalej niż kilka metrów, co wcale nie poprawiało sytuacji. Dróżka ledwo rysowała się w mroku. W każdej chwili spodziewał się ataku, a mrok nie pozwoliłby dostatecznie szybko dotrzeć zagrożenia i... Reszty wolał się domyślić.

Sapnap, który dotychczas jechał przed nim w milczeniu, zatrzymał się nagle, przez co brunet omal nie wjechał w niego.

- Co jest?... - spytał szeptem, nie wiedząc, czego się spodziewać. Sapnap machnął ręką, nakazując ciszę.

- Ci... Wydaje mi się, że coś słyszałem - odparł tak cicho, że Karl ledwo go usłyszał.

Nikt się nie odezwał. Nasłuchiwali, a cisza była zakłócana jedynie przez bicie ich serc i oddech koni. Nic oprócz tego nie było słychać.

- Może ci się wydawało? - powiedział z nadzieją Karl, a dokładnie w tym samym momencie tuż za nimi rozległ się trzask gałązki.

Ledwo zdążyli się odwrócić, a konie stanęły dęba i ruszyły pędem przed siebie, manewrując między drzewami.

Cokolwiek było za nimi, teraz ich goniło, siedząc im na ogonie. Zwierzęta nie parzyły, gdzie biegną, parę razy omal nie wpadając na drzewa.

Karl stracił z oczu Sapnapa, co przyprawiło go o dodatkową panikę. Nie słyszał go, ale możliwe, że to dlatego, iż pęd powietrza dudnił mu w uszach, a przez stres ledwo słyszał własne myśli.

Nagle poczuł, że koń zwalnia. To coś najwyraźniej przestał go ścigać. Czyli to znaczyło, że...

W oddali rozbłysło światło, które po chwili zgasło równie szybko, co się zapaliło.

Karl nie wahał się ani chwilę. Skierował konia w stronę, z której błyskało światło i ruszył pędem w tamtym kierunku.

Dobiegły go odgłosy walki; ryk istoty, rżenie konia, krzyki Sapnapa.

Przyspieszył, gdy znowu pojawiło się światło. Tym razem widział wyraźniej: był to płomień, co tylko potwierdziło, że to Sapnap. Kula ognia ruszyła w przeciwną stronę, dzięki czemu dostrzegł zarys stwora: nie był to skorpionorożec, ale wyglądało równie groźnie. Miało wielkie, smocze skrzydła, długi ogon i podłużny łeb.

Kiedy kula już miała trafić go w głowę, nagle po prostu zniknęła. Nie wiedział, co to znaczy, za to wiedział, że jego towarzysz jest w dużym niebezpieczeństwie.

W tym samym momencie pojawiło się więcej płomieni, ale tym razem nie stworzył ich Sapnap. Wydobywały się z paszczy stwora. Wtedy Karl zrozumiał, że mają doczynienia ze smokiem lub istotą podobną go niego.
Ogień dosięgnął szatyna, ale gdy zgasł, tamten stał dalej w tym samym miejscu, najwyraźniej nie doznając żadnych obrażeń.

Karl jednak dalej pospieszał konia, mając coraz więcej złych przeczuć.
Smok podniósł się na tylne łapy, pokazując, jak ogromny i potężny jest. Liczył z dziesięć metrów wysokości i co najmniej dwadzieścia długości. Złote oczy błyszczały w mroku, ale w przeciwieństwie do tych Sapnapa, wcale nie był to ciepły blask - ten napawał raczej strachem.

Karl wiedział, że musi działać szybko, spodziewając się, co zaraz zrobi smok.
Sapnap, lekko rozkojarzony, prawdopodobnie zmęczony strzelaniem kulami ognia.

Stwór uniósł łapę, przygotowując się do ostatecznego ciosu.

Zaczął grzebać w torbie w poszukiwaniu potrzebnego przedmiotu. Poczuł, jak zaczyna pędzić coraz szybciej, a w jego ręce pojawił się sztylet (tym razem cudem udało mu się nim nie zaciąć).

Wiedział, że praktycznie nie ma szans, ale tchnięty chwilą wycelował i rzucił bronią. Ta rozbłysła w ciemności, lecąc prosto w stronę oka potwora. Nim ktokolwiek zdążył się zorientował, smok wydał z siebie ogłuszający ryk, próbując wydobyć ostrze spod powieki. Mimo stosunkowo niewielkich rozmiarów, sztylet zadał mu mnóstwo bólu.
Sapnap machnął do niego ręką, przywołując go do siebie, a gdy podjechał, wskoczył bez słowa na jego konia i wydyszał:

- Gazu! - krzyknął, a Karl nawet nie zaprzeczył. Mimo że było mu żal sztyletu i był ciekawy, dlaczego Sapnap nie będzie jechać na swoim koniu (podejrzewał, że zalegał smoku na żołądku), ruszył przed siebie.

Czuł na karku oddech szatyna, a gdy z każdym metrem oddalali się od potwora, stawał się mniej wyczuwalny, podobnie jak ryki bólu smoka cichły z każdą sekundą, aż w końcu zamilkł, prawdopodobnie na zawsze.

Po parunastu minutach, które wydawały się wiecznością, w końcu zatrzymali się pod jakimś starym drzewie. Co prawda chcieliby uciekać dalej, ale koń odmówił posłuszeństwa i padł na ziemię, kompletnie wyczerpany.

- Dzięki - mruknął w końcu Sapnap. - Gdyby nie to, że wróciłeś...

- Luzik - odparł, starając się brzmieć nonszalancko, chociaż w środku miał kompletny chaos.

Był roztrzęsiony, ale sam się na to pisał. Teraz nie było już odwrotu, a nawet jeśli, to nie mieli pojęcia, gdzie są. Przez ucieczkę zgubili drogę, byli w środku lasu sami, bez możliwości wezwania pomocy lub powrotu.

- Hej, spokojnie. Damy radę, ok? - powiedział Sapnap, widząc stan bruneta. Złapał go za ramiona tak, by patrzył mu prosto w oczy. - Wdech i wydech. Przeżyjemy.

Karl stosował się do instrukcji, starając się opanować oddech. Gdy w końcu przestał dusić się powietrzem, Sapnap uśmiechnął się pocieszająco. W ciemnościach widział tylko zarys jego twarzy, ale był w stanie rozpoznać, kiedy się uśmiechał.

- Co teraz? - zdołał wydusić.

- Hm, dobre pytanie. Niestety, ale mamy teraz tylko jednego konia, bo mój... No, teoretycznie mamy półtorej konia, niestety tylną część... - zaśmiał się, by nie wyszło niezręcznie, ale potwierdź się przypuszczenia Karla: koń Sapnapa nie żył, został zjedzony.

- No dobra, czyli jesteśmy w środku lasu, z jednym koniem, zapasami, które dla jednej osoby powinny starczyć na tydzień, ja straciłem broń.

- Damy radę - zaśmiał się.

Wtedy omal nie stracił głowy. Wszystko przez jego sztylet, który powinien tkwić w oku smoka. Teraz jednak wrócił do właściciela, mieniąc się fioletem. Z trzaskiem wbił się w drzewo, a z gardła chłopaków wydał się zduszony okrzyk.

- Słodka Nicości na biszkopcie... Jakim cudem? - Sapnap wpatrywał się w ostrze, jakby miało zaraz wybuchnąć, co było całkiem prawdopodobne.

- Chciałbym wiedzieć! - Karl złapał za rękojeść, ale zaraz zabrał rękę. Sztylet był gorący jak cholera. Spojrzał na rękę, na której już zdołał dostrzec ślady poparzeń.

"Super, skoro się nim nie zaciąłem, musiałem się poparzyć", pomyślał.
Sapnap, na którym temperatura nie robiła wrażenia, wyciągnął ostrze z drzewa. Było lekko stopione, co dało mu kilka dodatkowych, ostrych ząbków.

- Później to zbadamy - stwierdzić szatyn, wrzucił broń do torby Karla, po czym wskazał przed siebie. - Moje trzecie oko podpowiada mi, że musimy iść...

Przerwał mu Karl:

- Światło! Tam! - pokazał za Sapnapa. Ten odwrócił się, gdy nagle dostrzegł smugi światła przebijające się przez mgłę.

- Światło! - powtórzył, ciągnąć konia za lejce w stronę kierunku, z którego wydobywało się światło.

Karl ruszył za nim, i nim zdążyli się obejrzeć, już biegli jak nowonarodzeni, z nową nadzieją.
Im bliżej byli, tym blask stawał się jaśniejszy, a oni biegli coraz szybciej. Gdy już mieli się zatrzymać, by odsapnąć, nieznana siła popchnęła ich do przodu. Byli bezsilni, a radość szybko zmieniła się w panikę.

Zaraz jednak wypluło ich na polanę. Światło oślepiło ich, a gdy odzyskali wzrok, wstali i odwrócili się.
Za nimi wznosiła się niczym mur czarna mgła, otaczająca cały teren lasu, sięgająca gdzie tylko wzrok sięgał.

- Mamy wyjście! - ucieszył się Karl, podbiegając do mgły. - Możemy po nich wrócić!

Sapnap nie wydawał się przekonany. Wahał się przez chwilę, nie wiedząc, czy może zaryzykować. W końcu wyjął z jednej z toreb jabłko, wycelował i rzucił jak najdalej potrafił.

Gdy tylko trafiło w czarną zasłonę, rozbłysło światło. Po chwili jednak coś je odrzuciło, a raczej to, co z niego zostało: zgniły, czarny ogryzek.
Z gardła Karla wydobył się zduszony pisk.

- Ta, wyjście mamy - mruknął Sapnap.

- Tyle że nie możemy tam wejść, chyba że chcemy zginąć i stać się tym - wskazał na jabłko. Z ponurą miną kopnął je prost we mgłę, która niczym zadowolony kot zamruczała.

- Chwila... Wszystko, co tam jest, kończy tak? - dopytywał Karl, mimo że znał odpowiedź. - Jeśli tak, to znaczy, że...

- To znaczy, że mamy mało czasu - dokończył za niego Sapnap. - Inaczej wszyscy, których znam, zamienią się w stertę kości.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro