77.
Błękitne oczy Louisa obserwowały powolne ruchy wszytkich zebranych. Każdy z nich wydawał się chłopakowi lekko zamrożony. Widział ich twarze bez emocji, chłodne spojrzenia i nic nie znaczące gesty.
- Niech ziemia lekką ci będzie i obyś żyła w wspomnieniach swoich bliskich jeszcze długo. - Powiedział pastor donośnym głosem, stojąc nad niedawno wykonanym grobem. - Spoczywaj w pokoju, Johannah. Teraz pomódlmy się wszyscy za zbawienie dla jej duszy.
Po jego słowach zapadła chwilowa cisza. Louis wykorzystał ją, żeby uważniej przyjrzeć się najbliżej zebranym. Wreszcie udało mu się wypatrzyć jego przyjaciół stojących nieco z boku. Perrie wydawała się bardzo zmarznięta (zresztą nie ma się co dziwić, był dwudziestysiódmy grudnia, a pogoda w Doncaster była daleka od ciepłej), a Zayn trzymał swoje ręce owinięte opiekuńczo wokół jej szczupłego ciała. Niall nie dał rady zjawić się na pogrzebie, ale Louis doskonale to rozumiał. Spędzał teraz czas ze swoją rodziną w Irlandii i Tommo nie mógłby mieć mu tego za złe.
Nagle chłopak poczuł chłodną dłoń wślizgującą się pomiędzy jego palce. Po chwili zawahania uścisnął je pocieszająco i posłał Pheobe smutny uśmiech. Dziewczynka odwzajemniła go mimo łez lecących po jej małej twarzy, a Lou patrzył na to z ciężkim sercem.
Jego własne łzy wydawały się skończyć wczorajszego ranka. Zupełnie jakby nagle przekroczył jakiś limit, o którego istnieniu nikt nie raczył go poinformować.
I chociaż Tomlinson nie wydawał się mieć zbyt wielkiego doświadczenia życiowego, mógł już posiedzieć jedno z całą pewnością na jakąś było go teraz stać: nie spotkał się jeszcze z bardziej frustrującym uczuciem niż to kiedy szlochu rozrywa twoje serce od środka, ale brak ci łez, żeby chociaż trochę dać temu upust.
Nad głową siostry zobaczył spojrzenie ojca. Mark wydawał się cieniem samego siebie i w ciągu ostatnich dni nie spędzał zbyt wiele czasu z rodziną. Louis wewnątrz siebie zrzucał na niego całą odpowiedzialność za śmierć matki, lecz teraz to się zmieniło. Ponieważ widząc ten okropny ból pomieszany z całą masą ojcowskiej miłości, nie mógł nie wybaczyć mu tych wszytkich głupich rzeczy.
Ponieważ w obliczu śmierci stare rany jakoś przestają mieć znaczenie.
°°°°°
- Jest dokładnie taki sam jak Gordon w jego wieku. - Mówi Meradith siedząc na krawędzi materaca, a butelka wina w jej dłoni wydaje się odpowiedzialna za tą nagłą szczerość. Postanowili upić się w momencie, kiedy Michael godzinę temu uznał, że ma dość tego żałosnego udawania i wyszedł z mieszkania.
Harry odwraca się do niej tyłem i wbija spojrzenie w śnieg sypiący za oknem jego sypialni. Zamiast odpowiadać, upija porządny łyk z trzymanego w ręce kieliszka.
- Wiesz nigdy nie rozumiałam dlaczego Gordon tak bardzo mnie nienawidził. - Rzuca w ciszy kobieta, a zmęczenie i smutek w jej głosie zaprzeczają jej obrazowi jaki Styles nosi w swojej głowie. - Zawsze uważał się za lepszego ode mnie i nawet rodzice tak myśleli.
- Nie mów tak, Meradith. Oboje was kochali jednakowo. - Głos czterdziestolatka jest słabszy niż się spodziewał. To zapewne wina ilości alkoholu jaką dziś wypił.
- Och, oboje wiemy, że to kłamstwo. - Stwierdza i gwałtownie opada plecami na materac. - Wszyscy zawsze tylko zachwycali się tym jaki to był wspaniały i odważny. Ja byłam tylko jego nudną siostrą, która miała mniej znajomych, mniej świetnych przygód do opowiedzenia i ogólnie mniej wszystkiego. Zawsze byłam tą wybrakowaną córką Cliffordów. - Gorycz z jaką wypowiada te zdania sprawia, że Harry wreszcie odwraca się twarzą w jej stronę.
Nigdy nawet nie pomyślał o tym, że Meradith mogła czuć się, aż tak zazdrosna o brata.
- I nawet po jego śmierci nic się nie zmieniło. Widziałam po mi ach rodziców jak bardzo żałowali, że to nie ja byłam na jego miejscu. A później jeszcze wróciła do domu z brzuchem. Wtedy ojciec chyba całkowicie stracił nadzieję na to, że okażę się bardziej... Jak on. - Rzuciła robiąc sobie przerwę na kolejny łyk trunku. Niestety picie w pozycji leżącej nie byli jej mocną stroną (zwłaszcza kiedy miała za sobą już całkiem sporą ilość wypitego alkoholu). Czerwone wino rozlało się po jej białej sukience, sprawiając że z ust kobiety wydostało się ciche przekleństwo.
- Chodź tu, dam Ci coś mojego. - Mruknął na to mężczyzna i ruszył w kierunku szafy. Szybko wyjął z niej lodową koszulkę, po czym w kilku krokach pokonał odległość dzielącą go od łóżka. - No dajesz, Meradith. - Powiedział nachylając się nad jej ciałem.
Blondynka zaczęła się śmiać, kiedy duże dłonie mężczyzny próbowały pomóc jej się podnieść. Z początku Harry nie rozumiał dlaczego to dla niego takie dziwne. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że ostatni raz kiedy słyszał śmiech Meradith, był lata temu.
- No już. - Powiedział również się śmiejąc, kiedy wreszcie udało mu się ją postawić. Drobne ciało kobiety opadło na jego klatę z lekkim westchnieniem.
- Jestem taka słaba. I beznadziejna. - Mrunęła mu w koszulę brzmiąc nieco niewyraźnie. - Nie dam rady się nawet sama przebrać. Co że mnie za matka, jeśli nie potrafię zająć się samą sobą?
- Nie gadaj głupstw. - Uciesza ją spokojnie zielonooki. - Jesteś dobrą matką.
Słysząc to, Meradith prycha.
- W każdym razie znam dużo osób, które na twoim miejscu już dawno, by się poddały. - Tłumaczy się Styles i być może ma też na myśli siebie. Wie, że relacje Meradith i Gordona nie są najlepsze, jednak wie, że kobieta nigdy nie zrobiłaby mu krzywdy. W końcu poświęciła dla niego całe swoje życie i nigdy nawet nie powiedziała słowa skargi. Nawet gdy mężczyzna, który powinien ją w tym wspierać, wypiął się na ich problemy i pojechał do Londynu rozwijać karierę.
- Mike mnie nienawidzi. - Odrzeka na to bełkotliwie. - Zawsze myślałam, że przynajmniej on jeden będzie mnie kochał bez względu na wszytko. W końcu jestem jego matką. - Ciągnie. - Ale najwyraźniej dla niego też nie jestem dostatecznie dobra.
Harry'emu zdecydowanie brak na to słów. Dlatego zamiast opowiedzieć postanawia w końcu ściągnąć z niej mokrą od wina sukienkę. Lekkiej akrobacji wymaga od niego to zajęcie, jednak w końcu się udaje. Pozwala jej oprzeć na nim cały jej ciężar, po czym jedną dłonią rozpina suwak znajdujący się na plecach. Kiedy materiał opada na podłogę wokół kostek kobiety, nareszcie mają to z głowy.
- To śmieszne. - Mówi tym czasem ona i Harry daje jej znak by mówiła dalej. W ciemnościach, po spożyciu sporej ilości wina odczytanie tego gestu wciąż nie wydaje się sprawiać jej problemu. - Jesteśmy małżeństwem od dwudziestu lat i chociaż całe życie szukałam sposobu na to, żebyś mnie pokochał, nawet w tym okazałam się okropna. Ponieważ nawet pijana i rozryczana jestem bliżej ciebie niż kiedykolwiek indziej.
Monolog kobiety wydaje się być niczym policzek dla Stylesa. Spędził wieczór słuchając jej wyżaleń na temat tego jak bardzo nie wierzy w to, by była warta czyjejkolwiek miłości i o tym, że zawsze czuła się gorsza od swojego bliźniaka i przyjmował to że współczuciem. A teraz ona mówi coś co uświadamia mu jak bardzo sam przyczynił się do jej cierpienia. Ponieważ to on był tym, na którego liczyła przez ostatnie dwadzieścia lat. I oczywiście zawiódł.
Nie panuje nad tym, kiedy pochyla się i łączy ich usta w pocałunku. Z początku zaskoczona Meradith po jakimś czasie oddaje pieszczotę, a jej język ma cierpki posmak wina.
Harry nie myślał nad tym zbyt długo. Zrobił to co ponad dwadzieścia lat temu: bezmyślnie starał się poprawić jej humor. Nawet jeśli później miałby tego żałować.
°°°°°
- Jak się czujesz? - zapytał Zayn ściskając jego rękę. Wszystko gra, jestem tylko głęboko nieszczęśliwy - pomyślał Lou, ale nie powiedział tego na głos.
- Jest okay. Po postu potrzebuję zostać na chwilę sam.
Malik kiwa głową i wychodzi z pokoju, zostawiając w nim nastolatka. W sypialni Louisa panuje ciemność i zaskakująca cisza. Chłopak czuje się nią przytłoczony.
Chciałby, żeby znalazł się ktoś, kto przytuliłby go i powiedział, że wszytko się jakoś ułoży. Ktoś kto nie znałby prawdziwego powodu jego smutku, ale i tak nie zawahałby się go pocieszać. Ktoś kto nie będzie patrzył na niego oczami pełnymi litości, a jedynie będzie starał się przeczekać z nim słabszy moment.
Nie zauważa nawet momentu kiedy wyciąga z kieszeni telefon i wpisuje numer Harry'ego. Chwilę później łzy w końcu zaczynają płynąć i czuje się jak przebity balon, z którego nareszcie uratuje nadmiar emocji.
°°°°°
Dłonie Harry'ego trzymają szczupłą talię Meradith, a ich usta złączone są w pocałunku pełnym emocji. Oboje szukają w nim pocieszenia i zapewnia, że teraz będzie lepiej.
Kiedy palce kobiety zaczynają rozpinać jeden z guzików w świątecznej koszuli mężczyzny, ich moment bliskości przerywa głośny dźwięk telefonu.
Mężczyzna odrywa się od niej i to co Meradith widzi na jego twarzy łamie jej serce jeszcze bardziej. Harry wygląda na przerażonego, pełnego poczucia winy i zaginionego.
- Ja... Przepraszam, Meradith. - Mówi i zrywa się biegiem do łazienki, gdzie chowa się przed smutkiem w jej oczach. Kobieta stoi nieruchomo w swojej bieliźnie i uważnie wsłuchuje się w dźwięk dzwonka. W mówienie kiedy włącza się sekretarka, blondynka zaczyna płakać.
- Harry? To ja, Louis. - Zaczyna nieco piskliwy głosik, który brzmi przeraźliwie smutno. - Wiem, że inaczej się umawialiśmy, ale... Przepraszam jeśli powiem, że Cię potrzebuję. - Wyrzuca z siebie. - Oddzwoń proszę. Chciałbym z tobą porozmawiać.
Nagranie się kończy i Meradith wreszcie uświadamia sobie, że nie jest sama. Odwraca się na pięcie ze łzami lecącymi po jej twarzy i napotyka rozpaczliwe spojrzenie zielonych oczu.
- Przepraszam. - Mówi mężczyzna, którego kiedyś zwykła nazywać mężem.
°°°°°
Spóźnione, ale wciąż się liczy - Wszytkiego najlepszego z okazji dnia dziecka!
Wiem, że mało Larry'ego, ale mam nadzieję, że mimo to rozdział przypadł wam do gustu.
Kocham, Wiktoria ×××
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro