Wspomnienie #10, cz.1
Łapcie perspektywę Sebastiana ;)
Gorąco. Palące, zielone języki muskały skórę, a jego samego zżerała od środka wściekłość, której nie potrafił pohamować. Kolejna niepotrzebna śmierć bóstwa, kolejne tortury Amore i kolejne rany, które pozostawią blizny. W dodatku Życie przyprowadziło swoje złote dziecko, które miało być batem wiszącym złowrogo nad nimi, by nie przyszło im przypadkiem do głowy wychodzić przed szereg i sprzeciwiać się jego woli.
Już dość, nie mógł więcej tego znieść. Powinni dawno pozbyć się Kreatora, ale Los ciągle się temu sprzeciwia. Cholerny przydupas! Co on widzi w tym pozbawionym sumienia tyranie?
Nagle świat się zatrzymał. Delikatna, srebrna łuna spowiła go całego, odpędzając palące języki. Miękkie, ciepłe ciało przywarło do jego pleców. Smukłe, drobne palce splotły się na jego torsie i przycisnęły mocno, a do jego nozdrzy dotarł ostry zapach świerku i cynamonu.
To minie. To wszystko minie – szeptał kojący głos raz po raz, otulając szczelnie każdą jego myśl. Mrugał zawzięcie, kiedy wzburzona tafla wody pojawiła się przed jego oczami. Ciało przesunęło się, mignęło mu świdrujące spojrzenie stalowych oczu, by po chwili, w jego umyśle znów rozszalała się burza.
Chciał, by ta burza natychmiast odeszła, żeby stalowe tęczówki znów wpatrywały się w niego intensywnie. Przywodziły mu na myśl toń oceanu w miejscu, gdzie dookoła wyrastały lodowe skały. To chciał widzieć, to na moment ukoiło jego zszargane myśli i zdusiło wściekłość, którą w sobie nosił. Widział, jak kształtne usta, znajdujące się poniżej, mówiły do niego, ale nie słyszał słów. Zimne ręce na jego twarzy sprawiały, że serce wracało do normalnego rytmu, studziły wrzącą krew, by w pewnym momencie złość i gniew ucichły niemal całkowicie.
Przymknął powieki, wzdychając ciężko, a kiedy je otworzył, ujrzał najpiękniejsze stworzenie, z jakim przyszło mu kiedykolwiek obcować. Zabrakło mu słów. Bogini uśmiechnęła się do niego łagodnie i zacisnęła ręce na materiale szaty, w którą była ubrana. Doskonale – to słowo, wypowiedziane tak miękko, towarzyszyło mu przez następne tygodnie.
⋆˖⁺‧₊☽◯☾₊‧⁺˖⋆
Dante kiwał się na piętach, udając, że interesują go pałacowe ogrody, które widział w swoim życiu już miliony razy. Sebastian stał obok, niewzruszony, sondując uważnie przestrzeń w poszukiwaniu innych bóstw, jednak żadnego nie dostrzegł. Na szczęście. Rozmowy tego typu powinny odbywać się w jak najmniejszym gronie.
Przeszli pod łukiem, stworzonym z koron płaczących wierzb. Słońce przedzierało się przez cienkie gałęzie, lekki wiatr poruszał wąskimi liśćmi, tworząc swoistą mozaikę pod ich butami. W oddali słyszalny był gwar dziedzińca i targowiska, a przez to wszystko przebijała się cicha melodia śpiewana przez małe, żółte ptaszki, zwane kanarkami. Mimo ostatniego wybuchu Sebastiana, ogród odrodził się jeszcze piękniejszy niż wcześniej.
– Udało się przenieść kilku kolejnych, ale nie wiem, jak zaaklimatyzują się w Jorden – mruknął Dante, zwracając się ku niemu. – Mimo wszystko, panują tam dość surowe warunki.
– Przyzwyczają się, jak wszyscy – odparł Gniew i wcisnął ręce w kieszenie spodni. Wydawało mu się, że między krzewami mignęła biała głowa.
– Kiedy się tam wybierasz?
– Niebawem. Jeszcze mam trochę pracy – odparł mechanicznie. Wbił wzrok w przejście po prawej stronie, dotarł do niego delikatny, ledwo wyczuwalny zapach cynamonu.
Była tu.
– Halo? – Dante pomachał mu przed twarzą. Zamrugał, zdezorientowany. – Słuchasz mnie?
– Skądże znowu.
Ruszył ku przyjemnej woni. Działała na niego jak magnes, przyciągała nieubłaganie, nawet kiedy tego nie chciał. Łapała za poły jego szaty i ciągnęła w swoją stronę, dopóki jasnowłosa piękność nie znalazła się w zasięgu jego wzroku. Słyszał nerwowe kroki Dante za sobą, nawet jeżeli do niego mówił, to go nie słyszał. Mózg się odciął, tak samo, jak zmysły, była tylko ścieżka i przyjemny, oszałamiający zapach.
W końcu ją zobaczył. Siedziała na ławce, tuż obok Michaela. Na kolanach leżała książka, zapewne z publicznych archiwów, a na niej biała róża. Sara żywo tłumaczyła coś Księciu, a on kiwał głową z udawanym zainteresowaniem, obłapiając ją pożądliwym spojrzeniem.
Chętnie wydłubałby mu oczy.
– Stary, zaczynasz mnie przerażać. – Dłoń Dante zacisnęła się na jego ramieniu, powstrzymując przed kolejnym krokiem. Sebastian zatrzymał się gwałtownie i oparł o murek, porośnięty bluszczem. – Skąd wiedziałeś, że tu będzie?
– Nie wiedziałem. – Wzruszył ramionami.
Nie jest dobrze, przemknęło mu przez myśl. Dante lustrował go przenikliwym spojrzeniem, zwykle przyklejony do twarzy uśmiech znikł, zastąpiony zmartwieniem. Sebastian dobrze wiedział, o czym myślał jego przyjaciel, odbyli tę rozmowę już kilka razy. Ostatnie, co Gniew powinien, to w jakikolwiek sposób zbliżać się do Złotego Dziecka Kreatora. Nic o niej nie wiedzieli.
Pochodzenie i dotychczasowe życie Chaosu owiane było tajemnicą, wszystkie bóstwa Panteonu miały kategoryczny zakaz spoufalania się. Była niebezpieczna, nieokiełznana. Choć Życie nigdy nie dopuścił do tego, by pokazała pełnię swoich umiejętności. Była mistrzynią opanowania. Niejednokrotnie, kiedy Sebastian patrzył w jej oczy, szalała w nich burza, srebro gotowało się niczym stalowa magma, ale na ustach Chaosu niezmiennie pozostawał delikatny uśmiech.
A on, na przekór wszystkiemu, za każdym razem szedł w jej stronę, odurzony ciepłą wonią cynamonu, wymieszanego z igliwiem. To było silniejsze od jego własnej woli. Tracił rozum, otumaniony magnetyzmem, jakby sam wszechświat pchał go w ramiona Chaosu. Wzbraniał się przed tym, jak tylko mógł, ale ostatecznie i tak przegrywał tę walkę.
Niespodziewanie spojrzenie stalowych oczu przeszyło go na wylot. Podniósł głowę i ujrzał ten śliczny uśmiech. Coś nieokiełznanego błysnęło w jej tęczówkach. Chaos pomachała do niego energicznie, a potem napotkał beznamiętny wzrok Księcia. Zza jego ramion nie wystawała klinga tego przeklętego miecza, którym na co dzień mordował jego pobratymców.
– Witaj, Saariel. – Dante ukłonił się w charakterystyczny dla siebie sposób, z teatralną przesadą. Na jego twarz powrócił głupkowaty uśmiech.
– Witaj Dante – odparła przyjaźnie, choć przez twarz przemknęła irytacja, związana z niechęcią do tego konkretnego imienia. Jej uwaga na powrót skupiła się na Gniewie. – Sebastianie.
Kiwnął jedynie nieznacznie głową. Niepokój, wymieszany z czymś nieznanym, kotłował się w jego klatce piersiowej i nie pozwalał na otwarcie ust.
Sara wzięła do ręki kwiat i wyciągnęła go ku przybyszom.
– Piękny, prawda? Michael przyniósł mi go z ziemi. Ludzie uprawiają je w swoich ogrodach.
– Tak – odezwał się Książę pusto. Mierzył Sebastiana spojrzeniem, a on miał wrażenie, że próbuje wyczytać z niego cokolwiek, przez co mógłby torturować go od nowa.
– Szkoda, że nie ma ich w naszych ogrodach, mogłabyś je podziwiać codziennie. – Dante, widząc, że Gniew nie zamierza się odezwać, próbował uratować sytuację, choć milczenie bóstwa nie było niczym nowym. Tak jak wszyscy, obawiał się, że ignorancja wobec Chaosu będzie skutkowała konsekwencjami, wymierzonymi przez Kreatora.
Michael coś odpowiedział. Sara włączyła się do rozmowy, lecz Sebastian już nie słuchał. Skupił się na kształtnych ustach i głębokich, stalowych tęczówkach. Miał wrażenie, że wpadł do głębokiego, mroźnego jeziora, a taflą zaczęły szarpać wściekłe podmuchy wiatru. Powoli zanurzał się pod powierzchnię, toń ciągnęła go do dołu, by za chwilę całkowicie zamknąć się nad jego głową i pozostawić go w chłodnych wodach już na wieki.
Nie pamiętał, jak długo tam stali i o czym rozmawiali. Wiedział natomiast jedno; tej nocy, przed oknami komnaty Chaosu, będzie sadził krzewy białych róż, sprowadzone z Ziemi.
⋆˖⁺‧₊☽◯☾₊‧⁺˖⋆
Sebastian stał oparty o filar z założonymi rękami. Jego spojrzenie wodziło za białowłosą pięknością. Tańczyła z młodymi, krnąbrnymi bożkami do muzyki, którą słyszały tylko te maluchy. Śmiała się wdzięcznie, kiedy nie wyszedł im kolejny obrót, a chłopcy przekrzykiwali się, który tym razem powinien z nią zatańczyć. W końcu uspokoiła towarzystwo i usiadła obok dziewczynki. Mała plotła wianek z czerwono-niebieskich kwiatów. Kiedy skończyła, założyła go na głowę Bogini, a ta przyciągała ją do siebie i przytuliła mocno. Na policzkach Chaosu malowały się delikatne, brzoskwiniowe rumieńce, a oczy błyszczały wesoło, jakby chciały powiedzieć całemu światu, że ta chwila to wszystko, czego potrzebuje.
– Piękna, prawda? – Wzdrygnął się, kiedy usłyszał głos Kreatora tuż obok. Jak mógł być aż taki nieostrożny? Tak czy inaczej, nie zamierzał mu odpowiadać. – Szkoda, że zakochana w Aniele Zagłady. Miałaby tu spore powodzenie.
Spojrzał na nielubiane bóstwo z ukosa. Krew i moc zagotowały się pod skórą Sebastiana, kiedy dostrzegł złośliwy, krzywy uśmiech na twarzy Kreatora. Prowokował go. Robił to dzień w dzień, odkąd nie zgodził się na warunki, jakie zaczął stawiać kilka pełni księżyca temu. Szukał tylko okazji do tego, by go rozjuszyć. I czasem mu się to udawało, lecz nie tym razem.
Nie zamierzał się spoufalać. Mimo tego, co czuł i co go do niej ciągnęło. Nigdy tego nie robił, wolał trzymać siebie i swoją wściekłość na uboczu. Cierpliwość nie była jego najmocniejszą stroną, łatwo wybuchał, a wtedy siał zniszczenie wokół. Nie chciał tego, uważał, że wszystko powinno zachować swój dawny rytm, a bóstwa zająć się tym, do czego zostały stworzone. A on został stworzony do podsycania gniewu, a nie zawierania przyjaźni z kimkolwiek.
Kiedy odwrócił głowę w stronę placu, bogini Chaosu wpatrywała się w niego intensywnie roześmianymi oczami. Błogi uśmiech majaczył na jej twarzy i gdyby nie to, że ostatnią rzeczą, jaką chciał zrobić to zrobienie jej krzywdy, poszedłby tam i ją pocałował.
⋆˖⁺‧₊☽◯☾₊‧⁺˖⋆
Kolejne zbędne przyjęcie, na które zaciągnął go Dante, pod groźbą łażenia za nim cały dzień. Od eonów zastanawiał się, dlaczego przyjaźnił się z Władcą Umarłych, irytował go w sposób, który motywował do skrócenia go o głowę przy najbliższej okazji.
Siedział na swoim miejscu w auli Wielkiej Rady i wodził znudzonym spojrzeniem po przybyłych bóstwach. Wino lało się litrami, śmiechy i krzyki rozsadzały mu czaszkę, nerwowość wisiała w powietrzu. Bez problemu rejestrował ukradkowe spojrzenia, kierowane w stronę Kreatora, czy aby na pewno widzi, jak dobrze się bawią. Szkoda, że udawali. Wszyscy. Bez wyjątku.
Próbował odnaleźć w tłumie Sarę, lecz na marne. Jej śliczne, stalowe oczy świeciłyby się w tym tłumie niczym latarnia morska, gdyby tu była.
Stłumione przekleństwo wyrwało się z ust Sebastiana, gdy całkowicie niedelikatna dłoń wylądowała na jego ramieniu, przesunęła się po barku i objęła za szyję, po czym przyciągnęła go do rozgrzanego policzka bóstwa Śmierci.
– Rozchmurz się, skarbie – zaćwierkał Dante, wymachując do połowy pełną szklanką. Był pewny, że jeszcze chwila, a trunek wyląduje na jego spodniach. – Kolejny dzień zaraz minie, a ty wciąż żyjesz! Czyż to nie cudowne?!
– Spierdalaj – warknął, próbując wyswobodzić się z pijackiego uścisku.
Dante zatoczył się i padł na siedzenie obok. Chciał oprzeć się o podłokietnik, lecz nie trafił i przelał się przez podparcie. Zachichotał, głupkowaty uśmiech nie schodził z jego twarzy. Sebastian parsknął, zażenowany stanem upojenia bóstwa i wrócił do obserwowania sali.
– Szukasz naszej gwiazdy? – Kostucha usadowiła się wygodniej na fotelu, przerzucając nogi przez drugi podłokietnik. Przekrzywił głowę w tylko sobie znany sposób, a Sebastian zastanawiał się, jak to się dzieje, że jeszcze mu nie odpadła. – Podobno nie lubi takich imprez. Michael dotrzymuje jej towarzystwa.
Gniew zacisnął pięści na podłokietnikach, aż pobielały mu kostki. Wszystkie anioły były złe, ale Książę wykazywał się niebywałym okrucieństwem wobec bóstw Panteonu. Wydawało się, że Sara jest pod pewnego rodzaju płaszczem ochronnym Kreatora, ale jak długo to jeszcze mogło potrwać?
– Zaraz to połamiesz – wybełkotał Dante i wskazał palcem na drewniane rzeźbienie. Wzrok Sebastiana powiódł niżej, na podłogę i nóżki krzesła, wokół których leżało kilka niewielkich odłamków.
Zerwał się z miejsca i szybkim krokiem ruszył ku wyjściu. Ostatnie, na co spojrzał to niezadowolona mina Kreatora, kiedy opuszczał aulę Wielkiej Rady.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro