Rozdział 4
Ciepła woda otuliła jej ciało, niczym wełniany koc. Zanurzyła się w wannie po sam czubek głowy. Pierwsze zderzenie z ciepłem wywołało w niej uczucie dyskomfortu, jednak już po chwili przyjęła je z wdzięcznością. Jej zestresowane, spięte mięśnie powoli rozluźniały się, uczucie przyjemności rozchodziło się po kościach.
Łazienka była ogromna. Centralną część pomieszczenia zajmowała wolnostojąca wanna z niebieskiego granitu. Okna zasłonięte ciężkimi kotarami nie wpuszczały do pomieszczenia nawet jednego promienia słońca. Zaraz przy drzwiach ustawiono dwie granitowe umywalki, a tuż za nimi, na ścianie, rozciągało się wysokie lustro. Światło sączące się z plafonu było chłodne, przez co całe otoczenie wydawało się być mroczne i surowe.
W pierwszej kolejności wyszorowała się dokładnie. Chciała zmyć z siebie całą krew, którą była pokryta. Woda przybrała szaro–czerwony odcień, kiedy opłukała włosy. Szybko spuściła brudną wodę z wanny, jakby wraz z nią chciała puścić w niepamięć wydarzenia sprzed kilku dni. Dopiero drugie podejście do kąpieli pozwoliło się jej rozluźnić, choć na chwilę.
Nie wiedziała dokładnie, ile czasu minęło, odkąd koścista łapa wyciągnęła ją z kryjówki w lesie. Dni w celi zlały się w jedno, nie wiedziała też, jak długo była nieprzytomna. Miała nadzieję, że Henry odpowie jej na wszystkie nurtujące ją pytania.
Był sympatyczny. Przynajmniej takie odniosła wrażenie. Kryło się w nim coś, czego nie była w stanie określić, ale czuła, że jest to osoba, która pomoże jej odnaleźć się w nowej rzeczywistości.
Nie sądzę – mruczał niezadowolony Głos.
Pokręciła głową, po czym uniosła oczy ku sufitowi.
Wampiry? Przecież to niedorzeczne. Gdyby istniały, musieliby znikać ludzie, coś się dziać, jakieś artykuły w gazecie. A jedyne skąd o nich wiedziała, to książki z minionych epok, które całymi tonami pochłaniała, kiedy była na studiach. Wykładowcy traktowali magiczne stworzenia jako ciekawostkę, wytłumaczenie dla przodków na zjawiska, których nie rozumieli bądź nie znali.
A teraz ona sama jest jednym z takich stworzeń. Życie jej się sypało i kiedy myślała, że już gorzej być nie może, spotkało ją właśnie coś takiego.
Nigdy nie było jej łatwo. Rude włosy zawsze przykuwały uwagę, a oczy były tematem do niesmacznych komentarzy. Uważana za głupią trzpiotkę, walczyła o uznanie na każdym kroku. Kiedy składała dokumenty na posadę w pierwszej pracy, nikt nie brał jej na poważnie, a kopię dyplomu ze studiów trzymała w biurku w kilku egzemplarzach. Kobiety w tym świecie nie miały łatwo, a te, które się wyróżniały miały jeszcze trudniej. Rzadko któraś miała odwagę wyjść samotnie po zmroku, przestrzegane przez rodziny przed niebezpieczeństwem. Ona wyłamała się już lata temu. Matka tylko z politowaniem kręciła głową, kiedy pakowała swoje rzeczy po decyzji o studiach, a ojciec kazał jej się nie kontaktować, gdyby stało się jej coś złego. Przecież ostrzegali,
Nie sądziła, że wróci do dawnego życia, więc nie zaprzątała sobie tym głowy bardziej. Odpędziła od siebie tę myśl, ochlapując wodą twarz. Para, unosząca się nad wanną zaczynała powoli zanikać.
Wtem drzwi do łazienki otworzyły się. Abbadon wszedł do środka bez skrępowania. Sara dopiero teraz dostrzegła ogromne skrzydła, wyrastające z jego pleców. Otworzyła usta, lecz nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, do jej nozdrzy wdarł się cudowny, lepki w swojej słodkości zapach. Rozpłynęła się w nim bez pamięci, a w jej wnętrzu rozszalało się pragnienie.
Rzuciła się w stronę anioła, a jej oczy wydawały się głodne i puste, ciemne niczym dno jeziora, Zasłonił się ręką, odepchnął Sarę, jednak ona zrobiła piruet w powietrzu i ponownie doskoczyła do niego, szczerząc kły. Jego palce owinęły się na smukłej szyi rudowłosej. Drugą ręką wymierzył cios. Sara padła na ziemię, sycząc wściekle z bólu. Policzek palił ją żywym ogniem. Posłała mu nienawistne spojrzenie, kiedy pocierał dłoń, która ją uderzyła. Na jego palcach znajdowały się srebrne pierścienie.
– Siad, bestio – wymamrotał, nie zaszczycając jej nawet spojrzeniem. – bo rozsunę zasłony i spłoniesz jak zapałka.
Dopiero teraz do niej dotarło, co się wydarzyło. Wciąż czuła żar na twarzy. Skuliła się, zasłaniając nagie ciało. Zapach anioła wciąż łapczywie okalał jej umysł, a pragnienie stało się niemożliwą do wytrzymania torturą. Ostatkiem sił powstrzymywała się przed tym, by nie rzucić się ponownie do ataku.
W drzwiach pojawił się Henry. Rozejrzał się po łazience, oceniając sytuację. Jednym ruchem zdjął czarny płaszcz, by chwilę później zarzucić go na ramiona Sary. Tylko na moment zawiesił wzrok na policzku dziewczyny. Dolna warga jej drżała, w oczach kręciły się łzy.
Anioł Zagłady oparł się o ścianę, splatając ręce na piersi. Nadnaturalni mierzyli się wzrokiem przez chwilę. Wampir wręcz wwiercał się surowym spojrzeniem w głowę Abbadona. Anioł poruszył palcami, a jego pierścienie zalśniły w zimnym świetle.
– Ostrzegam – warknął.
– To nie liceum. Za kogo ty się masz, przydupasie diabła – odparł Henry beznamiętnym tonem.
Abbadon nabrał powietrza w płuca. Pióra na jego skrzydłach nastroszyły się, spiął całe ciało. Zacisnął pięści, aż zbielały mu kostki. Azdorat również się spiął, przygotowany do starcia. Skłamałby, gdyby powiedział, że nie chce nawkładać temu nieopierzonemu kogutowi. Sam Anioł Zagłady prowokował sytuacje, w których obaj byli gotowi rzucić się sobie do gardeł.
– Co tu się wyprawia? – głos Lucyfera sprawił, że oboje podskoczyli. – Przestańcie stroszyć pióra i weźcie się do roboty. Obaj. – Pan Jasności spojrzał na rudowłosą, wciąż siedzącą na białych płytkach. – To przez to urocze dziewczę całe to zamieszanie?
Sara jeszcze bardziej skuliła się w sobie. Potęga bijąca od tego anioła poraziła ją do szpiku kości. Pachniał jeszcze intensywniej niż Abbadon, ale ciało odmówiło jej posłuszeństwa. Nie była w stanie nawet mrugać. Wydawał się na wpół przezroczysty. Lniana koszula zwisała luźno na jego ciele, jednak dokładnie widziała każdą jego żyłę. Aorty, prowadzące wprost do serca pulsowały delikatnym, jasnym światłem. Nie należał do najwyższych w pomieszczeniu, jednak wydawał się wielki, ogromny.
Pan Jasności podszedł do niej i kucnął, tak, by móc spojrzeć jej w oczy. Wzrok dziewczyny powędrował na bose stopy anioła, następnie wróciła do jego twarzy o delikatnych, wręcz kobiecych rysach. Fiołkowe oczy patrzyły z troską, lecz czaiło się w nich okrucieństwo prawie niedostrzegalne pod burzą jasnych jak światło loków. Czuła, że ten stwór jest niebezpieczny.
– Nie masz się czego obawiać, sarenko – powiedział przyjaźnie, uśmiechając się promiennie. – Jesteś mi bardzo potrzebna, więc żaden z aniołów i demonów, zamieszkujących mój dom, nie zrobi ci krzywdy. – spojrzał na Anioła Zagłady złowrogo. – Z tobą rozliczę się potem, Abaddonie.
Przeniósł uwagę na Henrego.
– Ogarnij tego dzieciaka i zacznij szkolenie jak najszybciej. – Wampir skinął głową, nawet nie patrząc na Lucyfera.
***
Stali przed drzwiami pokoju, w którym miała zamieszkać Sara. Dziewczyna ciasno owinęła się płaszczem Azdorata, paląc się ze wstydu. Gdyby żyła, jej policzki przybrałyby kolor szkarłatu.
Henry poszedł przodem. Odszukał na ścianie włącznik światła. Pomieszczenie było wręcz ascetyczne. Tak jak wszystko w willi aniołów, pokój był ogromny. Wydawał się jeszcze większy przez ilość rzeczy, które się w nim znajdowały. Zaraz pod oknem stało bukowe biurko. Antyczna lampa stojąca między nim a fotelem, będzie oświetlała niewiele, ale wampirom niestraszne są ciemności. Kazał ją tu postawić, by pierwsze tygodnie dziewczyna nie czuła się nieswojo. Obok fotela piętrzyły się stosy ksiąg, które przez następne dni będzie musiała uważnie studiować. Po przeciwległej stronie znajdowała się niewielka komoda, a na jej wierzchu leżały starannie złożone w kostkę spodnie i bluzka.
– A gdzie łóżko? – zapytała rudowłosa, kiedy rozejrzała się po swoim nowym domu.
– Anioły myślą, że wampiry nigdy nie śpią – odparł ciemnooki, zamykając za nimi drzwi.
– A śpią?
– Wampiry zwykle nie potrzebują snu. Jednakże niesamowicie się on przydaje, kiedy potrzebujemy zregenerować ciało. Po ostatnim spałem dwa dni.
Wspomnienie zmasakrowanego ciała mężczyzny z lochu przeleciało przez jej głowę.
– To byłeś ty, wtedy w celi na dole... prawda? – głos jej zadrżał, kiedy kolejne wspomnienia napływały do jej umysłu.
Widziała, jak plecy wampira spinają się. Zamarł na chwilę, trzymając dłoń na framudze.
Świat zamigotał jej przed oczami. Ciemność, wilgoć, ból, który poczuła, kiedy wbił kły w jej poranioną szyję, moment, w którym była pewna, że ucieka z niej życie. Wspomnienia wróciły z podwójną mocą. Zacisnęła dłonie w pięści.
Azdorat zareagował natychmiast. Odepchnął dziewczynę, lecz ta zaparła się nogami i ponownie rzuciła w jego stronę. Nie chciał zrobić jej krzywdy, więc jedyne co mógł to się bronić przed ciosami zadawanymi na oślep. Drapała powietrze niczym jastrząb, próbując dobrać się do swojej ofiary. Oczy płonęły wściekłością, rude loki potęgowały efekt. Stos książek przewrócił się, kiedy na niego wpadła. Nie powstrzymało jej to jednak przed kolejnym atakiem.
– Dość! – krzyknął, jednak ona go nie słuchała. – Nie chce zrobić ci krzywdy!
– Ale ja chcę! – wysyczała przez zaciśnięte zęby. – To twoja wina! Wszystko, co mi się przytrafiło, przytrafiło mi się przez ciebie!
Odsunęła się i przyszykowała do kolejnego skoku. Kiedy zaatakowała, Henry wykonał półobrót i wycelował prosto w splot słoneczny. Coś chrupnęło. Jej plecy odbiły się od przeciwległej ściany. Padła na kolana, ciężko dysząc. Tynk odpadł, przykrywając jej ramiona drobnymi grudkami. Popatrzyła na niego z wściekłością.
– Nie masz ze mną szans – odparł. Nawet się nie zasapał. Patrzył na nią, poprawiając rękawy czarnej bluzki. – To był jedyny sposób, by cię przed nimi uratować. Nie wyszło, tak jak chciałem. Myślałem, że nie masz w sobie na tyle dużo woli życia, aby przetrwać przemianę i że umrzesz, a oni nie będą mieć czasu na to, by odebrać twoją duszę. Duszy ci nie zabrali, ale chcą odebrać twoją wolność. – wypluł z siebie, nawet nie mrugając. – Więc przestać się sadzić i wysłuchaj, co mam ci do powiedzenia.
Wciąż patrzyła na niego z wściekłością. Henry otworzył drzwi.
– Ubierz się, idę zorganizować ci jakieś posłanie.
Wyszedł, nie oglądając się za siebie.
***
Dwa, leciwie wyglądające, demony wniosły materac do pokoju, pozostawiając go na środku pomieszczenia. Sara wcisnęła się w fotel, dłońmi objęła kolana, głowę położyła na samym ich czubku.
Przez chwilę sądziła, że w całym tym bałaganie odnalazł się ktoś, kto jej pomoże. A to ten sam stwór, który zatopił w niej swoje kły. Jak mogła wcześniej tego nie zauważyć? Pokręciła głową sama do siebie i zrzuciła to na dezorientację. Bolała ją klatka piersiowa i plecy. Trawił głód i pragnienie.
Usłyszała pukanie do drzwi, Za chwilę wychyliła się zza nich głowa Henrego.
– Mogę? – zapytał. Nie czekając na odpowiedź, wszedł do środka. W ręku trzymał szklaną butelkę. – To dla ciebie. Musisz być głodna.
Rzucił flaszkę w jej stronę. Złapała ją, zadziwiona swoim refleksem. Dopiero teraz spostrzegła, że ciecz znajdująca się w środku, jest czerwona. Odkręciła korek i jednym pociągnięciem opróżniła pół butelki. Słodki smak rozlał się po jej ciele. Odetchnęła z ulgą i rozluźniła się trochę.
Azdorat usiadł na materacu. Jego twarz nie wyrażała niczego. Patrzyli tak na siebie, przez chwile, w milczeniu.
– Wiesz – zaczął ciemnooki – nie musimy się lubić, ale jak chcesz przeżyć w tym świecie, musisz ze mną współpracować. Ja cię przemieniłem, więc wezmę pełną odpowiedzialność za twoją naukę. Nieważne, jak dużo czasu ci to zajmie. A od teraz będziesz miała go sporo.
– Bo co? – odwarknęła, znów czując złość. – Jak się nie zgodzę, to co mi zrobisz? Zabijesz?
Przewrócił oczami.
– Jak się nie zgodzisz, to ja zginę za swoje ostatnie występki, a ciebie będzie przyuczał Abbadon, a potem zginiesz, bo się do tego kompletnie nie nadaje. I uwierz, nie będzie taki skory do wyjaśnień, jak ja.
Przygryzła dolną wargę. Z jej gardła wydobyło się jęknięcie, kiedy zębami przecięła skórę. Oblizała językiem, krew. Skrzydlaty wywoływał w niej strach i wolała nie mieć z nim za wiele do czynienia.
– Okej – wypuściła powietrze z ust. – Zacznijmy od początku.
***
Dante nerwowo przemierzał wysoki gabinet, trzymając ręce głęboko w kieszeniach. Nie cierpiał odwiedzać Jorden, lecz jako jedyny był w stanie jako tako dogadać się z Sebastianem. Właściciel gabinetu siedział w fotelu, jego palce odbijały się gniewnie od podłokietnika. Wbił wzrok w okno, a nitki esencji wściekle wiły się wokół jego głowy.
– To bardzo źle – powtórzył Pan Śmierci po raz kolejny, chcąc przerwać niewygodną ciszę. – To bardzo, bardzo źle i komplikuje wszystkie sprawy! Co ja im teraz powiem?!
Sebastian jedynie wzruszył ramionami. Krew w żyłach Dante zabulgotała.
– Łeb ci urwą! – warknął, wyrzucając ręce do góry. – Skończysz na gilotynie. Ta śliczna główka potoczy się po ziemi, a dziewczynę poszatkują i rozrzucą po Wszechświecie. Tyle z was zostanie!
– Nie dramatyzuj. – Przewrócił oczami. Głos miał pewny, lecz w głębi duszy wcale taki pewny nie był.
Był za to bliski katastrofy. Już miał się ujawnić, pomóc biednej dziewczynie wyplątać się z kłopotów. Strach zagłuszał jego głos, prośby i rozkazy. Zachowywała się jak zwierzę zagonione w kozi róg. Stracił z nią kontakt kilka kroków od drzwi tego śmiesznego domu aniołów. Nie wiedział jakim cudem. Po prostu się urwał. Mógł wejść wszędzie, dotrzeć do każdej istoty, która tam mieszkała, lecz nie do niej. Jakby wsiąknęła w ściany budynku, rozproszyła się.
Desperacko szukał jej przez kilka dni, aż w końcu trafił na ślad, lecz było już za późno. Została przemieniona. Ziścił się najgorszy z możliwych scenariuszy. I musiał to teraz odkręcić.
Wstał, po czym podszedł do wysokiego okna. Krajobraz ukazywał spokojne miasteczko pogrążone w jesiennej aurze. Po tej stronie gór wszystko zdawało się być spokojniejsze i przyjemniejsze dla oka.
– Co zamierzasz? – Dante stanął tuż obok niego.
– Pracuję nad tym.
Pan Śmierci parsknął głośno. Wiedział, że tak będzie, że Sebastian zrzuci na niego bombę, po której nie będzie w stanie się pozbierać, a wyjaśnienie Panteonowi, co się wydarzyło tak, by Wszechświat się nie skończył, będzie graniczyło z cudem. Przeklęte bóstwo!
– Czyli nie wiesz – stwierdził ostentacyjnie, poprawiając kołnierz koszuli. – Napraw to. I to szybko.
Kącik ust Sebastiana drgnął nieznacznie. Pstryknięcie palców przecięło ciszę, by po chwili zaległa na dobre. Mężczyzna cicho wypuścił powietrze z płuc, jego ramiona opadły. Przymknął powieki, rozkoszując się wszechobecnym spokojem. Był pewien, że jeszcze minuta spędzona w towarzystwie Kostuchy i wybuchnie niczym rozdrażniony wulkan.
Irytujący idiota.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro