Rozdział 25
Dwa głośne wystrzały przecięły ciszę, która zalęgła się na polanie na dobre. Tak, jakby dziesiątki istot, które się tam znajdowały, wstrzymały oddech, ich serca zwolniły do uderzenia na sekundę. Wwiercali spojrzenia w dwójkę doskonale znanych im wampirów, nawet nie mrugając, bojąc się, że ten niewinny ruch może przechylić szalę zwycięstwa któregokolwiek z nich.
Czarny dym rozszedł się na boki, odsłaniając fosforyzującą zielenią tarczę. Twarz, wyprostowanego jak struna mężczyzny, łypała gniewnie w stronę Henrego. Tuż za nim stała w równie wyniosłej pozie dziewczyna, z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała.
Odejdź.
Nie.
To nie twoja sprawa.
Wszystko, co jest z tobą związane, to moja sprawa.
Wpatrywała się w niego przez moment, jak gdyby w myślach ciskała wszystkimi, najgorszymi znanymi jej obelgami. I było to niesamowicie prawdopodobne, sądząc po tym, jak szczęka i usta mężczyzny zaciskały się coraz bardziej, jakby powstrzymywał się przed powiedzeniem jeszcze czegoś gorszego. I to w dodatku na głos.
Azdorat przechylił głowę w bok i zmarszczył brwi, widząc tę niemą rozmowę. Mimowolnie sięgnął ręką do kieszeni, wyciągając dwa kolejne pociski. Wyrecytował pod nosem zaklęcie. Rana na jego dłoni już się nawet nie goiła, krew sączyła się z niej nieustannie, jakby organizm uznał, że to bezsensowna próba. Zerknął na nią, a nitki mrocznej energii zatańczyły wokół krwawiącego miejsca.
Ta chwila rozproszenia kosztowała go utratę broni.
Sara znalazła się tuż przed nim i jednym, wyuczonym ruchem pozbawiła go magnum. Rewolwer upadł na ziemię i został w nią wciśnięty obcasem skórzanego kozaka. Złapała go za nadgarstek i obróciła się doń plecami.
Pamięta o wszystkim – przemknęło mu przez myśl, kiedy przerzuciła go przez ramię i z impetem uderzył plecami o zmiękczoną już ziemię, Stęknięcie wyrwało mu się z ust, kiedy zamarznięte grudki wbiły się między jego łopatki. Przez chwilę wydawało mu się, że usłyszał pojedyncze uderzenie serca Sary, lecz nie miał zbyt wiele czasu, aby się nad tym rozwodzić. Gwałtownie obrócił się na bok, widząc dziewczynę tuż nad sobą, trzymającą rękę wysoko w górze z ostrzem wycelowanym prosto w jego klatkę.
Skoczył na równe nogi, chcąc jednocześnie wyprowadzić cios nogą, lecz chybił. Sara uniknęła kopnięcia i znów przyjęła tak starannie wyćwiczoną przez nią pozycję. Sam również stanął w podobnej, lustrując ją od góry do dołu. Zacięcie, malujące się na jej twarzy, imponowało mu niesamowicie. Jednym, krótkim spojrzeniem obdarzył mężczyznę, stojącego nieopodal, na baczność i wodzącym wzrokiem na rudowłosą.
Ich nogi oderwały się od ziemi w tej samej chwili. Atakowali, bronili się, wyprowadzali ciosy niemalże w tym samym czasie, jak układ taneczny, który ćwiczyli latami. Henry znał każdy ruch Sary, tak samo ona – niewiele mniej potrafiąc, broniła się zaciekle przed jego chwytami. Kucała, podskakiwała, odbiegała, robiła uniki z gracją i pełnym skupieniem, jakby to był trening, kolejny dzień pełen nauki i nieuniknionych upadków. Ich ciała przylegały do siebie i odpychały równie często, aż w końcu zaczęli krążyć wokół siebie, niczym dwa drapieżniki, rywalizujące o najlepszy kawałek zdobyczy.
– Nie chcę z tobą walczyć – odezwała się po chwili. Gdzieś w jej oczach mignął smutek.
– Więc czemu to robisz? – zapytał, a jego głos był pozbawiony jakiejkolwiek emocji.
– Nie dajesz mi żadnego wyboru.
– Masz wybór. Albo ze mną zostaniesz, albo będziesz musiała mnie zabić, aby mnie powstrzymać.
– To żaden wybór – przewróciła oczami, jednocześnie poprawiając rękojeść sztyletu. – Co się stało, Henry? Miałeś tak jasno określony cel...
– Ty – warknął, a ciemna masa energii zawirowała wokół niego. – Ty się stałaś, Saro. Twoja upartość i moja słabość do ciebie. To, że nie potrafiłem ci odmówić i zapragnąłem rzucić na kolana cały świat, byle byś była szczęśliwa.
– I uważasz, że to, co się dzieje i marny wybór, który mi dałeś, uszczęśliwi mnie? – Opuściła ramiona i wydęła policzki, kręcąc głową.
– Ależ skąd – uśmiechnął się szyderczo. – Teraz będzie tak, jak ja chcę.
Nie dając jej czasu na odpowiedź, wyciągnął lewą rękę przed siebie i zacisnął ją w pięść. Wymamrotał pod nosem zaklęcie, a ciemna materia zebrała się przed nim, tworząc długą wstęgę. Esencja zwinęła się, po czym rozwinęła, lecąc w jej stronę. Uchyliła się, jednak moc zdążyła sięgnąć jej ręki. Owinęła się wokół skóry, zaciskając mocno. Poczuła, jak magia krwi wżera się w jej ciało. Syknęła, kiedy palący ból zaczął wnikać w kości. W panice próbowała wykrzesać z siebie choćby odrobinę własnej esencji, lecz nie była na tyle skupiona, by jej posłuchała. Błyszczące nitki przeskakiwały po ręce chaotycznie, lecz niewiele to dawało.
Nagle dłoń nieznajomego spoczęła na jej ramieniu. Przesunął nią w dół, zahaczając o czarną materię. Czuła jak jej własna esencja skumulowała się pod jego dotykiem i popłynęła za tym gładkim ruchem, rozpraszając dymne nitki magii krwi.
Mężczyzna nie obdarzył jej nawet krótkim spojrzeniem. Wpatrywał się wściekle w Henrego, wykonując niedbały ruch ręką. Wiatr zaszumiał wśród bezlistnych drzew, rozwiewając chaotycznie kosmyki włosów wokół jej twarzy. Wampir przygotowywał się do kolejnego ataku, lecz w tym samym czasie rozległ się początkowo cichy, piskliwy dźwięk, jakby tysiące kryształków spadało na marmurową posadzkę, jeden po drugim, miażdżąc im aparaty słuchowe. Ręce Sary mimowolnie powędrowały w stronę uszu, jednak zatrzymały się w połowie drogi, a usta rozwarły się w czystym szoku.
Zza ich pleców, niczym groty strzał, wystrzeliło dziesiątki, jeśli nie setki, miniaturowych kruków. Czarne ciałka poruszały się niebezpiecznie szybko, a dzioby błyszczały srebrem w popołudniowym słońcu, odbijając coraz wścieklejsze promienie. Okrążyły Sarę i jej towarzysza, tworząc swego rodzaju tarczę, jednak już po chwili, prowadzone zgrabnym, powolnym ruchem ręki nieznajomego, wystrzeliły w stronę Henrego.
Wampir zasłonił twarz dłońmi. Miniaturowe ptaszki parły na niego wściekle, raniąc odkryte części ciała, tnąc ubranie i wplątując się w zmierzwione włosy. Jego kolana ugięły się pod wpływem podmuchu powietrza. Zacisnął mocno zęby, czekając, aż atak ustanie. Mroczna esencja wrzała pod skórą, pchała się na zewnątrz przez nowo powstałe zadrapania, owijała się wokół kości i mięśni, kipiąc wściekłością. Wylała się z niego, chcąc zniszczyć wszystko na swojej drodze.
Tak samo szybko, jak się pojawiły ptaki, tak szybko zniknęły. Mężczyzna o fosforyzujących oczach szedł w jego stronę, a mroczna energia omijała go lub nikła pod stawianymi przez niego butami. Bił od niego srebrny blask, jakby cały składał się z energii. Sara miotała się w miejscu, w którym stała od pewnego czasu, jak gdyby nogi odmówiły jej posłuszeństwa.
– Czym jesteś? – wydukał Henry, widząc, że magia krwi cofa się w jego stronę, uciekając przed nieznajomym.
– Twoim największym koszmarem – warknął, zaciskając dłoń w pięść. W dwóch szybkich krokach znalazł się przed Azdoratem, wyprowadzając cios od dołu, prosto w szczękę wampira. Jego zęby odbiły się od siebie z głośnym szczęknięciem, a on sam cofnął kilka kroków, nie spodziewając się tego uderzenia. – Myślisz, że pokonasz mnie tym?! – syczał, wciągając powietrze przez nos, jego pierś poruszała się w szalonym tempie. – To magia zrodzona z gniewu, a Gniew to ja!
Wyprowadził kolejny cios, lecz tym razem Azdorat nie dał się zaskoczyć. Długie, poranione palce wampira zamknęły się na jego pięści. Pociągnął go do siebie i drugą ręką uderzył w brzuch. Powietrze uszło z płuc mężczyzny, a przed oczami zamigotały ciemne plamy. Odsunął się, przykładając rękę do pulsującej skóry.
Wkurzył się. Już miał serdecznie dość całego tego cyrku. Nie obchodziły go już przepowiednie, przyszłość, linia czasu, którą i tak wystarczająco mocno zaburzył, zmieniając bieg historii. A najbardziej dość miał tego, że ten przeklęty krwiopijca ciągle całował Sarę!
To jedyna sprawa, którą chciał zrobić, jak należy; Henry Azdorat zabity przez Sarę Kalerain. Co by się nie wydarzyło, ta jedna rzecz pozostawała niezmienna. Moc Sary miota się w niej, nie słucha, jest chaotyczna i niebezpieczna, zbyt wybuchowa, żeby mogła jej użyć przeciwko wampirowi. Wciąż targają nią emocje, uczucia związane z tym mężczyzną, waha się i walczy sama ze sobą. Więc musi wziąć sprawy w swoje ręce, inaczej nie dostanie tego, co jest mu należne. Historia nie pójdzie dalej lub przeciągnie się. A on już nie miał na to ani czasu, ani ochoty. Wszystko musi wrócić na swoje miejsce.
Rzucił się na Henrego, łapiąc go oburącz w pasie. Runęli na ziemię. Wampir próbował go z siebie zepchnąć, lecz na nic były jego starania.
Nieznajomy usiadł na nim, przyciskając klatkę piersiową kolanem do podłoża. Zamachnął się, uderzając go w twarz. Raz. Drugi. Trzeci. Czwarty. Głowa Henrego odbijała się od ziemi niczym piłka. Twarz nabiegła purpurą, potem krwawymi wybroczynami, kiedy skóra na jego policzkach, zaczęła pękać. Karmazynowa posoka oblepiła już całe ręce mężczyzny. Zdarte kostki piekły, jednak furia, jaka go ogarnęła, nie pozwalała o sobie zapomnieć. Wampir machał desperacko nogami, próbując go z siebie zrzucić, lecz kolejne bolesne ciosy sprawiały, że nie mógł się na tym skupić.
– Dość – donośny głos Sary dotarł do ich uszu. – Zabijesz go!
– Taki był, kurwa, plan – sapnął białowłosy, przyciskając wampira jeszcze mocniej.
Nagle dłoń na ramieniu rozproszyła jego uwagę. Henry wbił palce w jego bok, a on zsunął się z wampira z cichym, bolesnym jęknięciem. Zdążył odepchnąć od siebie Sarę, na tyle by nie dostała rykoszetem.
Henry zerwał się na równe nogi. Obrzucił nieznajomego krótkim spojrzeniem, wyzierającym spod opuchniętych powiek. Nie zamierzał zawracać sobie nim głowy, kiedy jego cel był tak blisko. Odwrócił się do dziewczyny.
I nie spodziewał się.
Dwukolorowe oczy łypnęły na niego fosforycznymi tęczówkami. W ułamku sekundy znalazł się tuż za Sarą, złapał za róg jej płaszcza i szarpnął nim. Ciemny materiał opadł na wampira, owijając go szczelnie. Nieznajomy podciął mu nogi, a ten runął jak długi.
Miała wrażenie, że czas się zatrzymał. Widziała to wszystko w zwolnionym tempie. Jak Henry pada. Jak nieznajomy obejmuje ją i chwyta jej dłoń oburącz, jak obraca ostrzem w dół. Jak jego broda ociera delikatnie jej skroń, a tors naciska na jej plecy, zmuszając do pochylenia się.
Jak ostrze srebrnego sztyletu zatapia się w ciele Henrego, rozcinając materiał płaszcza. Dotarł do niej dźwięk kruszącego się kamienia i cichy zdławiony jęk wampira, kiedy nóż przeciął kolejne warstwy skóry, przebił się przez mostek i dotarł aż do serca.
Zamarła. Jej ręce i plecy przeszył niespodziewany chłód. Nieznajomy odsunął się od niej, opadając na ziemię z przekleństwem między wargami. Oparł drżące ręce na kolanach.
Jej dłonie też drżały. Miała wrażenie, że kończyny ma z wosku, tak samo, jak ostrze tkwiące w ciele Henrego. Oderwała skostniałe palce od rękojeści. Esencja w jej ciele szumiała głośno, zagłuszając wszystkie inne dźwięki. Sięgnęła za skrawek materiału, odsuwając go z oblicza wampira. Pochyliła się nad nim, biorąc jego twarz w zakrwawione dłonie. Pierwsze, co dostrzegła, to brak nitek esencji, tańczącej między ich skórą. Dwie mieniące się srebrem i złotem krople spadły na jego poranione policzki, wnikając w rany. Sapnął, wykrzywiając boleśnie usta.
– Nie wiem, skąd miałaś ten sztylet – zaczął, uśmiechając się smutno, a jego urywany głos wydawał się docierać do niej zza szyby. – Ale został stworzony do uśmiercania takich jak ja.
Głos uwiązł jej w gardle, a zamiast niego wyrwał się zdławiony szloch.
– Nie chciałam tego. – Łkała, a obraz przed jej oczami rozmazywał się coraz bardziej. – Czemu? Czemu mnie nie posłuchałeś?
– Bo ty nigdy nie słuchałaś mnie. – Strużka ciemnej, wręcz czarnej krwi, zatańczyła w kąciku jego ust. – Ty mnie takiego stworzyłaś i ty mnie zabiłaś.
– N... Nie, to nie prawda – głos jej drżał tak mocno, że musiała co chwilę przerywać, żeby go opanować. – Nie umrzesz.
– Och, daj spokój – mruknął między syknięciami i urywanymi oddechami. – Przecież wiesz, że tak.
Siatka zieleni i purpury, namalowana na jego ciele powoli bladła, tak samo, jak obsydianowa czerń jego oczu. Jasna marmurowa skóra ustępowała oliwkowym tonom. Na czole pojawiły się krople potu, powieki i mięśnie drgały, a do jej uszu dotarł szum ponownie płynącej w żyłach krwi.
Jego ręka leniwie powędrowała do góry, oplatając jej nadgarstek. Magiczne łzy paliły jej policzki, a szarpiący piersią ból nie pozwalał wykrztusić ani jednego słowa. Patrzyła w ciemne, wręcz czarne tęczówki swojego przyjaciela, w których powoli gasło życie.
– Zakochałem się w tobie, Saro Kalerain. – Jego głos był cichszy od szeptu, a powieki raz po raz opadały, jakby walczył z nieuniknionym. – A kochanie ciebie to czyste szaleństwo. Teraz to wiem.
Przełknęła coraz większą gulę rozpaczy, rosnącą w jej przełyku. Potrząsnęła w desperacji głową, kiedy sunąca w stronę jej twarzy dłoń, opadła bezwładnie na coraz chłodniejsze ciało. Dopiero co odzyskana iskra w oczach Henrego gasła zastraszająco szybko, aż w końcu całkowicie przestała istnieć.
Nie. Nie. Nie. To nie może być prawda!
Kolejny spazm targnął jej ciałem, kiedy potrząsnęła ramionami wampira, a jego głowa opadła bezwiednie do boku. Łkała głośno, a ciężkie, grube krople łez wtapiały się w jego ubranie przesiąknięte krwią. Przerażający skowyt przeszył przestrzeń niby zwierzęcia w potrzasku. Oparła głowę o jego tors, a jej ramiona podrygiwały co chwilę w kolejnych, wydobywających się z niej przepełnionych bólem szlochach.
Podniosła delikatnie głowę, kiedy poczuła, że ciężar pod nią nagle znika. Spojrzała ostatni raz na martwą twarz wampira, a delikatny wiatr rozwiewał kolejne warstwy popiołu, w który powoli się zmieniał.
A jednak to prawda.
Henry Azdorat nie żył.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro