Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 24, cz.2




Sara wpatrywała się w swoje dłonie z lekkim przerażeniem. Jak ona to zrobiła? Co się stało? Przeniosła wzrok na parującą plamę, leżącą tuż pod jej stopami. Ręce zaczęły jej drżeć, a esencja pod skórą niebezpiecznie przyspieszać.

Kątem oka dostrzegła ruch z prawej strony. Odwróciła się, gdy ogromne czarne cielsko przeleciało tuż za jej plecami, atakując jakiegoś żołnierza. Jego rudy warkocz zdążył omieść jej twarz.

– Stój! – krzyknęła, rzucając się na szyję wilka. Shila zwolniła uścisk szczęki, lecz nie na tyle, by puścić ramię maga. – To Mathias! Mój brat!

Wilk łypnął na mężczyznę żółtymi ślepiami. Uwolniła jego ciało, a on złapał za krwawiące ramię, wciągając z sykiem powietrze. Sara kucnęła tuż przy nim i rzuciła się w jego ramiona.

Czuła, jak pieką ją powieki.

Szczęk ostrzy, latające strzały i trzepot skrzydeł nie miał w tej chwili znaczenia. W końcu ujrzała znajomą twarz. Żywą. Dopiero w tym momencie zdała sobie sprawę, jak bardzo, w głębi serca, martwiła się o swoich braci. Nie tylko dlatego, że walczyli, ale też dlatego, że byli najbliżej Henrego.

Henrego, który nie był sobą, który dwa razy zrobił jej krzywdę, choć zapierał się, że mu na niej zależało. Ściskało ją serce na myśl o tym, co mógł zrobić komuś, kim nie interesował się jakoś specjalnie. Teraz jednak kamień spadł jej z serca, widząc twarz Mathiasa, mimo że podrapaną i posiniaczoną. Liczyło się to, że żył.

– Skąd się tu wzięłaś? – wychrypiał, odsuwając ją od siebie. Przełknął gulę przerażenia, zalegającą w przełyku, kiedy zerknął za ramię Sary i napotkał postawnego wilka z niezbyt miłym wyrazem pyska, który błyskał ostrymi, jak sztylety, zębami. – Nie jesteś tutaj bezpieczna! Lucyfer i Azdorat czają się na ciebie!

– Szukam Lucyfera – odparła, rozglądając się ponownie. – Choć łatwiej by było, gdyby co drugi anioł tutaj nie miał takich samych skrzydeł. – Dodała, przewracając oczami.

– Ojciec się nim zajmie – podniósł się, pociągając Sarę do góry – nie powinno cię tu być. Henry oszalał.

– Wiem – mruknęła, chcąc wyrwać dłoń z jego uścisku, kiedy próbował wyprowadzić ją z pola walki. – Mathias, przestań mnie ciągnąć do cholery!

– Musisz uciekać! – warknął, marszcząc brwi.

– Nie zamierzam uciekać! – Delikatna poświata złota popłynęła po ziemi, kiedy nerwowo tupnęła nogą.

Wilczyca wciąż krążyła wokół niej, przyciągając uwagę walczących nieopodal istot. Łypała ogromnymi ślepiami dookoła, pilnując wampirzycy i jednocześnie przeszukując pole bitwy, w nadziei, że dostrzeże Pana Jasności. Jej ogromny łeb górował nad żołnierzami, lecz wciąż nigdzie nie widziała swojego ukochanego.

Za to całkiem wyraźnie widziała posągową postać, zmierzającą w ich stronę. Spięła całe swoje zwierzęce cielsko, kiedy obsydianowe białka wbiły w nią wzrok. Dłonie zaciśnięte w pięści poruszały się szybko, jakby tylko ułamki sekund dzieliły go od desperackiego biegu. Zastrzygła uszami i pochyliła pysk, szturchając Sarę w ramię. Wampirzyca spojrzała na nią pytająco, a ta uniosła łeb, jednak po Henrym nie było już śladu. Odchyliła się zaskoczona, rozglądając na boki i próbując odnaleźć znajomą sylwetkę.

Shila zachwiała się, kiedy plecy Sary zatrzymały się na jej włochatym torsie. Zerknęła na wampirzycę i powód jej cofnięcia, a instynkt wydobył z jej krtani przeciągłe warknięcie.

Azdorat znalazł się między Sarą i Mathiasem, górując wzrostem nad obojgiem. Wpatrywał się w wampirzycę, marszcząc brwi i oczy, a usta wykrzywiał gniewny grymas. Obdarzył wilka tylko jednym, krótkim spojrzeniem, a serce Shili zamarło, lecz już po chwili przypomniała sobie, że nie był przecież w stanie jej rozpoznać.

Mathias odsunął się znacznie i jakby skulił w sobie, widząc napięte, umięśnione plecy wampira. W przeciwieństwie do jego młodszej siostry; Sara wciągnęła powietrze w płuca ze świstem, a atmosfera na około zgęstniała, jej włosy naelektryzowały się delikatnie, tworząc wokół wściekłego oblicza miedzianą aureolę. Poruszała się tak szybko, że nie był w stanie tego zarejestrować. Cięła sztyletem powietrze w miejscach, w których jeszcze chwilę wcześniej stał Henry. Unikał jej ciosów, wydawałoby się, bez trudu, jednak ciężko pracujące mięśnie jego twarzy i ramion zdradzały, że mimo wszystko była bardzo blisko osiągnięcia celu.

Wypchnęła go poza walczący tłum, choć miała wrażenie, że każda z istot, jakie minęli, zamarła, zamrożona niczym lodowa rzeźba. Henry unikał jej ciosów, jak mógł, lecz widziała, jak ciemna materia wokół niego rozwarstwia się w momencie, w którym ostrze dosięgło jego skóry. Esencja buchała z jej trzewi, niczym para, oblepiała jej skórę drobnymi, mieniącymi się kropelkami i spływała gładko na ziemię przy każdym ruchu. Tam łączyła się ze sobą w kałużę o bliżej nieokreślonym kształcie i sunęła za nią niczym cień.

Kątem oka dostrzegła anioła, którego do tej pory szukała. Machnęła ręką w jego stronę, chcąc go zatrzymać. Niespodziewanie z jej dłoni wystrzelił łuk energii i pognał ku skrzydlatemu. W ostatniej chwili wilczyca złapała go za poły powiewającej za nim marynarki i pociągnęła do siebie. Ładunek uderzył w ziemię, pozostawiając w niej podłużną, głęboką wyrwę.

Cholera, nie panuję nad tym. Przemknęło jej przez myśl, lecz nie odrywała wzroku od mężczyzny, którego niegdyś uważała za przyjaciela.

Nie wykonał żadnego kontrataku. Jedynie się bronił. Uchylał przed sztyletem, unikał kopnięć i blokował je skrzyżowanymi przedramionami. Cały czas wodził za nią, jego powieki nawet nie drgały, lecz intensywność spojrzenia nie sprawiała, żeby czuła się osaczona.

Wściekłość przesiąknęła ją do samego szpiku. Wspomnienie wycieczki do jego głowy wdzierało się w jej umysł, odtwarzając na nowo moment na polanie. Ból przeszywał ją na wskroś w okolicach pępka, jednak tylko ten psychiczny. Fizycznie nie czuła niczego, nawet drżenia mięśni z wysiłku, tego, że ma puls, lub tego, że jej serce bije w szaleńczym tempie, jakby napędzane dopiero co odpieczętowaną esencją.

W jednej krótkiej chwili, niczym mrugnięcie, Henry nieznacznie zmienił pozycję i złapał ją za rękę, w której dzierżyła ostrze. Wytrącił je z jej dłoni, po czym odrzucił je gdzieś w bok. Szarpnęła się, chcąc wyrwać się z żelaznego uścisku, lecz tym ruchem sprawiła, że tylko przyciągnął ją bliżej siebie. Obsydianowe oczy wwiercały się w jej duszę.

– Nie wyczuwam twojej esencji. Nie chroni cię kamień i nie płoniesz. Słyszę, jak bije twoje serce i widzę, jak porusza się twoja pierś – zaczął wymieniać, a jego głos był pusty, niczym próżnia. – Co się stało?

– Dźgnąłeś mnie – fuknęła, wyrywając rękę z uścisku wampira. – Nie zamierzam ci się spowiadać. Przez ciebie prawie umarłam.

Henry wyprostował się.

– To miało cię zatrzymać, a nie uśmiercić – powiedział tak cicho, że gdyby wiał wiatr, jego słowa stopiłyby się z szumem gałęzi.

– Powstrzymaj to – rzuciła nagle poważnym tonem. Jego brwi uniosły się. – Zatrzymaj tę bitwę i daj mi dotrzeć do granicy. Odeślę anioły tam, skąd przyszły.

    Śmiech Azdorata przeszył polanę niczym grot strzały. Szyderczy uśmiech wykrzywił jego oblicze. Spojrzał na Sarę rozbawiony, lecz natychmiast się opanował, widząc, że nie żartuje.

    – A jednak... – zaczął, kiwając głową. – Przeszłaś na ich stronę.

    – Henry, ja nie żartuję.

    – Nie ma takiej możliwości. Kiedy granica zniknie, anioły wybiją całe Urbos.

    Sara przyglądała mu się przez chwilę ze szczerym smutkiem. Wyglądał okropnie, szary, z wykrzywioną twarzą, jakby otaczający go mrok sprawiał mu ból. Cień dawnego wampira, którego znała, już nie tańczył w jego oczach. Ciemna tęczówka zniknęła pod smugą esencji, przesiąkniętej zakazaną magią. Purpurowo zielona siatka pulsowała w równym rytmie, jakby tylko czekała na odpowiedni moment.

    – Henry, posłuchaj... – zaczęła najłagodniej, jak potrafiła. – Nie... Nie jesteś sobą. Pozwól, że poro...

    – Nie – przerwał jej, przekrzywiając lekko głowę. – Albo jesteś ze mną, albo przeciwko mnie – zamilkł. –  Wybieraj. Od tego zależy, czy oni wszyscy przeżyją.

    – Henry... – wyszeptała autentycznie zaskoczona.

    – Zastanawiaj się szybciej, bo nie mam całego dnia.

    Patrzyła na niego z otwartymi ustami i szerokimi ze zdziwienia oczami. W jej uszach rozległo się początkowo delikatnie buczenie, przekształcając się w jednostajny, głośny pisk. Stał przed nią z rękami splecionymi na plecach, przyglądając się beznamiętnie. Jego but chodził nerwowo w oczekiwaniu na odpowiedź. Coraz mocniej zaciskające się zęby świadczyły o tym, że jego cierpliwość nie była czymś, co można by było liczyć w godzinach czy nawet minutach. Zdawało się, że ułamki sekund dzielą ich wszystkich od całkowitego chaosu.

    Sara?

    Dudnienie w jej klatce piersiowej przybrało na sile, zmieniając rytm. Czuła ukłucie irytacji, powoli przeradzające się w gniew. Esencja rozlewała się leniwie po jej ciele, nabierając prędkości gdzieś w okolicach trzewi. Oczy zapłonęły wściekłością, przelewając w tęczówkach płynne złoto.

Jak. On. Śmiał. Tak. Się. Do. Niej. Odezwać.

    Sara!

    – Ty cholerny, bezczelny dupku – syknęła, spinając mięśnie ramion i ignorując rozlegający się w jej głowie głos. – Pieprzony egoisto myślący tylko o sobie!

    – Po prawdzie, myślę wyłącznie o tobie – odparował, uśmiechając się ironicznie. – A ty najzwyczajniej w świecie...

    Sara zagotowała się do czerwoności.

    – O mnie?! – ryknęła, a nitki esencji spłynęły z jej ciała, rozlewając się po ziemi, wprowadzając ją w drżenie. – DŹGNĄŁEŚ MNIE!

    Otworzył usta, chcąc odpowiedzieć, lecz zamknął je zaraz i cofnął się, widząc, jak srebrna poświata oplata ciało wampirzycy.

    Nikt już nie walczył. Każdy z wojowników stał lub poruszał w miejscu skrzydłami, przyglądając się tej dwójce, głównie wściekłej kobiecie, której esencja kumulowała się właśnie wokół niej, pochłaniając każdy możliwy dźwięk. Zamarznięta ziemia trzęsła się już zdecydowanie, sprawiając, że część walczących padła na jedno kolano, próbując utrzymać równowagę.

    Henremu udało się zrobić jeszcze dwa kroki w tył, zanim, nieznana mu dotąd siła Sary, zatrzymała go w miejscu. Oblizał desperacko usta, nie spodziewając się tak wielkich pokładów mocy. Jej oczy wręcz płonęły białym, fosforycznym światłem. Migające nitki esencji zbierały się wokół dziewczyny, rozedrgane czekając na choćby jeden jej ruch.

    Uwagę wampira przykuł niewielki ciemny kształt, lecz obawiał się odwrócić wzrok. Próbował wyrwać się tej nowej potędze, jednak żadna z jego kończyn nie drgnęła, jakby wrósł w ziemię.

    Shila drżała na całym ciele, przyglądając się swojej towarzyszce. Desperacko popychała wilczym łbem Lucyfera, wpatrującego się w wampirzycę niczym w hipnozie. Odsunął się nieznacznie, z otwartymi ustami wciąż przyglądając się niedaleko rozgrywanej scenie.

    Czarny niczym noc kruk okrążył Sarę i Henrego zatrzymując się wysoko nad głową kobiety. Mówił do niej, krzyczał, lecz jego słowa odbijały się od zamkniętego umysłu. Jeżeli nic nie zrobisz, zabije ich wszystkich, przemknęło mu przez myśl, kiedy kolejne desperackie nawoływania wróciły do niego ze zdwojoną siłą. Energia wokół niej niebezpiecznie przybierała na sile, rozbłyskując coraz mocniejszym, oślepiającym światłem.

Odleciał znaczną odległość, rozważając, czy powinien. I tak już nagiął wystarczająco mocno linię czasu i to zapewne doprowadziło ich właśnie do tego miejsca, w którym się znaleźli.

Niewiele myśląc, ruszył w jej stronę. Skrzydła trzepotały wściekle, kiedy nabierał prędkości. Ostatnie, co dostrzegł w swojej kruczej formie to zdziwione spojrzenie Henrego Azdorata.

Przemienił się dosłownie centymetry od jej ramienia i objął ją szczelnie. Przekoziołkowali, obracając się chaotycznie kilka metrów i wylądował tuż nad nią, trzymając ją w mocnym uścisku, mimowolnie wplątując się w poły własnego płaszcza, trzymającego się jej ramion.

Energia rozeszła się bezgłośnie po polanie, oślepiając i powalając wszystkich w promieniu kilkuset metrów. Chłodny podmuch omiótł jego plecy. Górujące nad resztą anioły zostały zmiecione, zatrzymały się na pobliskich drzewach. Ziemia zatrzęsła się, unosząc ukryte pod śniegiem tumany pyłu. Niepokojąca cisza zaległa wokół, jakby ponury żniwiarz zaczął przechadzać się po polu walki.

– To ty – usłyszał łamiący się szept. Oparł się na trzęsących ramionach, chcąc spojrzeć na rudowłosą. Sara przyglądała mu się dużymi, zdumionymi oczami, jakby zdała sobie właśnie sprawę, że nie jest tylko wytworem jej wyobraźni.

– We własnej osobie – mruknął, czując palący ból, rozchodzący się po kręgosłupie. Zignorował to uczucie, później się tym zajmie. – Wszystko w porządku?

Wyglądała jak zaklęta w kamieniu, lecz po chwili pokiwała ostrożnie głową. Przyłożyła dłoń do swojej klatki piersiowej, próbując wyczuć bicie serca. Trwała tak przez moment, po czym położyła dłoń na jego torsie. Jej pierś poruszała się nieśmiało, w przeciwieństwie do jego szalejącego serca, napędzanego adrenaliną ostatnich kilku minut. Złapał ją za nadgarstek, odsuwając od swojego ciała. Podniósł się z ciężkim stęknięciem, pociągając ją za sobą. Dała się mu poprowadzić bez zająknięcia jak przy każdym ich spotkaniu.

– Później będzie czas na wyjaśnienia – sapnął, dostrzegając kątem oka kulę ciemnej materii, chaotycznie poruszającej się niedaleko nich.

Sara wychyliła się zza ramienia nieznajomego, spoglądając w tamtą stronę. Oddech utknął jej w płucach, kiedy tuż za mroczną esencją, dostrzegła wyłaniające się z pyłowej mgły budynki. Majaczyły niewyraźnie w oddali, powoli przybierając swoje kształty. W centralnej części miasteczka majaczyły dwie strzeliste wieże, z których zwykła obserwować życie magów, kiedy przyszło jej mieszkać w Urbos przez ten dość krótki okres.

Granica runęła.

Do jej uszu zaczęło docierać ciche pojękiwanie. Odwróciła się, rozglądając w panice. Zabiłam ich! Pomyślała, a jej puls przyspieszył. Niesamowicie ogromne uczucie szczęścia przepełniło jej pierś, kiedy żołnierze, przynajmniej ich część, zaczęli podnosić się z ziemi. Jej uwagę przykuł siedzący w błocie Lucyfer, obejmujący nagie ciało nieprzytomnej Shili. Sara objęła się ramionami, posyłając mu przepełnione strachem spojrzenie, lecz on pokręcił jedynie głową, uśmiechając się blado.

Stanowcze pchnięcie posłało ją z powrotem na ziemię. W ułamku sekundy obróciła się, skupiając wzrok na postawnej sylwetce obleczonej w mrok. Nieznajomy stał do niej bokiem, trzymając prawą rękę wyciągniętą w przód. Zielone światło błysnęło pulsacyjnie z jego otwartej dłoni, pochłaniając dymne wstęgi magii krwi.

Wściekły ryk Henrego przeciął powietrze. Stał pochylony na szeroko rozstawionych nogach, oddychając głęboko przez nos. Purpurowo zielone wstęgi chaotycznie wiły się wokół jego ciała niczym ogromny wąż. Z jego zaciśniętych pięści skapywały ogromne krople szkarłatnej krwi, wnikały w ziemię i resztki śniegu. Usta poruszały się szybko, wymawiając bezgłośnie kolejne zakazane zaklęcia.

Nieznajomy odbijał każde z nich, nawet się przy tym nie męcząc. Opięty golf przykleił się do jego pleców, błyszcząca plama rozchodziła się na boki, wzdłuż kręgosłupa.

– Sztylet – powiedział, nie obdarzając Sary nawet jednym spojrzeniem.

Potrząsnęła głową, chcąc się opanować. Rozejrzała się pospiesznie, próbując dostrzec jakikolwiek błysk ostrza. Pamiętała, że Azdorat odrzucił go gdzieś w bok, więc ruszyła w tamtą stronę. Wciąż była szybka, lecz nie tak, jak wcześniej. Nie potrafiła przemieścić się w ciągu jednej chwili. Tak jakby jej wampirze zdolności zaczęły zanikać. Esencja przesunęła się pod jej skórą, w stronę serca, jak gdyby rozumiała jej zmartwienie i chciała ją pocieszyć.

Nieznajomy o dwukolorowych tęczówkach podążał jej śladem, osłaniając przed kolejnymi atakami Henrego. Wampir rzucał zaklęciami, siejąc spustoszenie wokół nich. Niektóre zostały pochłonięte przez zieloną energię, inne odbijały się, kierując w stronę zdezorientowanych żołnierzy.

Żaden z magów, aniołów czy demonów nie palił się do ponownego stawania w szranki. Xander wraz z Mathiasem skutecznie ostudzili zapędy tych najbardziej bojowych magów. Abbadon poskromił swoich żołnierzy jednym zimnym spojrzeniem. Wszyscy w napięciu, z zapartym tchem, obserwowali pojedynek dwóch magów. A właściwie próby zranienia nieznanego nikomu mężczyzny przez Henrego Azdorata, który bezustannie rzucał zaklęciami, jednak bez powodzenia.

– Kim jesteś?! – ryknął w końcu wściekle, robiąc krok do przodu.

Kąciki ust nieznajomego drgnęły nieznacznie. Zniknął, pojawiając się kilka metrów dalej, wciąż osłaniając Sarę swoim ciałem. Jego oczy błyszczały fosforyzującym, srebrno zielonym światłem. Wypracowane ruchy wydawały się być od niechcenia, ot, zwyczajne machnięcie dłonią, tworzące przed nimi sporych rozmiarów tarczę. Nawet jeden mięsień jego twarzy nie drgnął, kiedy odbijał ataki wampira, nogi nie ugięły się, ramiona nie drgały. Jakby był zaprogramowany do tego, aby bronić. Z niesamowitą uważnością obserwował każdy ruch Henrego, kontrując jego zaklęcia.

– Kim jesteś? – powtórzył znowu, zbliżając się do postaci, rozdrażniony jego ignorancją.

– Powinieneś zapytać: czym – odparł niewzruszony, znikając i pojawiając się kolejne kilka metrów dalej.

Pochylił się z gracją, sięgając po coś leżącego wśród błotnistych grudek ziemi. Obrócił sztylet w dłoni i rzucił go w stronę Sary. Wszystkie nauki, jakie przyjęła w ostatnich miesiącach, nie poszły na marne. Jej ciało, mimo utracenia zawrotnej prędkości, zadziałało automatycznie. Odbiła się na obu stopach, sięgając po rękojeść ostrza, robiąc obrót w powietrzu, by następnie opaść na ziemię z lekkością.

Granica runęła. Nie miał już nic do stracenia, oprócz tej dziewczyny. Zbyt daleko zaszedł, za dużo poświęcił, by teraz się cofnąć. Poczucie zdrady rosło w nim nieubłaganie szybko, szarpało jego ciałem, odbierało zmysły. Odwróciła się, stanęła po stronie tych przeklętych skrzydlatych! Tak jak to zrobiła wieki temu jego siostra! Powinien to przewidzieć. Powinien wiedzieć, by nie ufać czarodziejkom, tylko robić swoje. Powinien zamknąć tę przeklętą wiedźmę w zamku, kiedy tylko nadarzyła się ku temu okazja. Swoboda uderzyła jej do głowy, a teraz wszyscy poniosą tego konsekwencje.

Azdorat wykorzystał ten moment.

Ruszył w stronę Sary. Wyprostowała się, biorąc głęboki wdech, po czym pochyliła się do przodu, na ugiętych nogach, przyjmując wyuczoną pozycję. Poprawiła chwyt na rękojeści sztyletu. Nie chciała go ponownie stracić tak jak jeszcze chwilę wcześniej.

Słońce nad ich głowami przybrało lekko pomarańczową barwę, wskazując, że minęły już długie godziny, odkąd jej noga stanęła na polanie.

A teraz czekała ją najtrudniejsza część tego dnia.

Ponieważ jej przyjaciel, osoba, przy której jej serce rozpuszczało się, niczym kostka lodu wrzucona do ogniska. Osoba, która przeprowadziła ją przez najgorszy moment w jej wampirzym życiu. W której pokładała największe nadzieje i sądziła, że rozumie ją jak nikt. Osoba, której twarz wykrzywiała się teraz w złości i gniewie.

Czekała ją najtrudniejsza decyzja w dotychczasowym życiu.

Ponieważ Henry Azdorat parł na nią, trzymając w dłoni swoje niezastąpione magnum i wypowiadając pod nosem zakazane, krwawe zaklęcia.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro