Rozdział 22
Tańczące płomienie delikatnie oświetlały pomieszczenie, prawie całkowicie pochłonięte przez noc. Panująca dookoła cisza sprawiała, że atmosfera była napięta jak struna w instrumencie. Ciemność objęła ich mały azyl czułymi ramionami, jakby domyślała się, że bladym świtem czeka je nie lada wyzwanie.
Sara niespiesznie obmywała z brody zastygłą krew. Głód zaśpiewał jej głośną arię niedługo po tym, jak Lucyfer opuścił chatkę. Pragnienie było tak silne, że bez zastanowienia rzuciła się w wir polowania. Znów poczuła ten specyficzny stan, który sprawiał, że ofiary stały przed nią, niczym w hipnozie, pozwalając jej zrobić wszystko, na co miała ochotę.
W pierwszym odruchu przestraszyła się, że zjedzą ją wyrzuty sumienia, z powodu zabijania niewinnych istot, lecz z drugiej strony czy miała jakikolwiek wybór? Mogła się głodzić, lecz w pewnym momencie instynkty wzięłyby nad nią górę i nie miałaby nad tym absolutnie żadnej kontroli.
Nie była człowiekiem. Już nie. Ludzka moralność nie sięgała do jej zwierzęcych zachowań, a ona sama nie zamierzała z nimi walczyć. Kosztowało to ją zbyt wiele wysiłku, a nie chciała walczyć z większą ilością rzeczy, niż to konieczne.
Jakie to uczucie?
Jej dłoń zamarła w połowie drogi do ust. Opamiętała się szybko, przypominając sobie, że cień mężczyzny w kapturze, na dobre rozgościł się w jej umyśle. Otarła spierzchnięte usta mokrą szmatką, po czym przygryzła wargę w zamyśleniu.
– Myślałam, że wystarczająco jasno się wyraziłam, kiedy kazałam ci się zamknąć – mruknęła, próbując zapieczętować swoją głowę przed wścibskim cieniem.
Kiedyś, jeszcze będąc na studiach, czytała o wspaniałej technice pałacu pamięci, który pozwalał katalogować i zamykać myśli w konkretnych miejscach, tak, żeby miała do nich dostęp jedynie wtedy, kiedy sama chciała. Pluła sobie w brodę, że nie zainteresowała się tym bardziej. Nawet jeśli ten gość miał dostęp do jej głowy, wolałaby być zdecydowanie mniej... odkryta.
– Dlaczego ja? – zapytała po dłuższej chwili. Zaczęła zdejmować z siebie zakrwawione ubranie. Czyste, prosto z kufra Shili, leżało na kanapie.
Dowiesz się w odpowiednim czasie.
Prychnęła, odrzucając włosy na plecy. Zamoczyła szmatkę z powrotem w misce, choć woda była już lodowata. Jej szyja i klatka również była pokryta posoką.
– Oczywiście – przewróciła oczami. – Nie ma we mnie nic wyjątkowego.
Oczywiście.
Niemal dostrzegła, jak cień naśladuje jej teatralny ruch, a na jego ustach rozciąga się szyderczy uśmiech.
– Z kim rozmawiasz? – Shila stała w drzwiach z naręczem chrustu, unosząc jedną brew do góry.
– Z tym – odparła, wskazując na swoją skroń i wykonując dłonią niedbały okrąg.
Kobieta posłała jej wymowny uśmiech i podeszła do kominka, zrzucając opał na ziemię. Sięgnęła za plecy, do paska spodni i wyciągnęła zza niego wąski, srebrny sztylet z rękojeścią obszytą czarną skórą.
– To dla ciebie. – Obróciła ostrze i wyciągnęła rękę w stronę Sary – Może ci się jutro przydać. Pochwa leży pod ubraniem.
Wampirzyca odebrała sztylet od towarzyszki i zważyła go w dłoni. Ostrze było zdecydowanie dłuższe, niż te, którym posługiwała się wcześniej, sam sztylet był także lepiej wyważony.
– Należał do mnie – kontynuowała Shila. – Teraz już nie jest mi potrzebny, ale ty nie polegasz na swojej esencji w walce, więc pomyślałam...
– Dziękuję – przerwała jej Sara i odłożyła broń na blat, obok miski z wodą.
Kobieta uśmiechnęła się ponownie i kiwnęła głową. Odkąd Lucyfer wyszedł, błądziła myślami tylko w sobie znanym kierunku, niewiele się odzywając. Obie udały się na polowanie w tym samym czasie, żeby przypadkiem nie zabrakło im sił, gdyby sprawy przybrały niebezpieczny obrót. Sara była niemal pewna, że Shila wciąż wraca do jej wizji, zastanawiając się, czy tak właśnie skończy się ta cała bitwa. W głębi serca wampirzyca miała nadzieję, że nie dojdzie do rozlewu krwi, lecz po swoim ostatnim spotkaniu z Henrym, nie miała pewności, czy może zakładać jakąkolwiek inną opcję.
Ubrała się, schowała sztylet do pochwy i zapięła ją na udzie, żeby mieć do niego łatwy dostęp podczas walki. Położyła się na kanapie, opierając głowę o podłokietnik. Zamknęła oczy, mimo że nie zamierzała spać. Zregenerowała się już wcześniej, poza tym nie chciała ryzykować ponownego spotkania z wściekłym Azdoratem. Postanowiła, że tym razem da odpocząć swojej towarzyszce, która – choć wytrzymała – potrzebowała zdecydowanie więcej snu, niż ona.
Do świtu zostało jeszcze kilka godzin, w których zamierzała jak najmniej myśleć.
Dlatego skupiła się na czarnej kropce na białym tle.
***
Szła ciemnym korytarzem, trzymając palcem wskazującym srebrną nić, ciągnącej się przez sam jego środek. Jasne światło niebotycznie olbrzymiego księżyca wpadało przez strzeliste okna, zakończone kamienną plecionką. Sufit ginął gdzieś wysoko, zatopiony w mroku. Na ciemnych ścianach z palonej cegły wisiały puste kandelabry, a spływający z nich wosk nadawał im groteskowego wyglądu. Jej kroki odbijały się echem tak głośnym, że bicie serca wpadło w taki sam rytm.
Dotarła do wysokich, mosiężnych rzeźbionych drzwi. Obsydianowe oczy kruków spoglądały na nią złowieszczo, rozpięte skrzydła miały za zadanie odstraszyć nieproszonych gości, wskazując na szpony pokryte żelaznymi okuciami. Położyła dłoń na klamce i wstrzymała oddech, zastanawiając się, czy powinna przez nie przejść.
Nim podjęła jakąkolwiek decyzję, drzwi uchyliły się same, z cichym, przerażającym jękiem, jakby podjęły ją za nią. Jej puls przyspieszył nieznacznie, a plecy oblał zimny pot, tak jakby ciało samo dawało znać, że to nie jest dobry pomysł.
Pchnęła ciężkie skrzydło, niepewnie zaglądając do środka. Jej oczom ukazała się sporych rozmiarów komnata, oświetlona wątłym, białym światłem kilku świec. Ściany przytrzymywały wysokie regały, obłożone księgami po sam sufit. Weszła głębiej, zaciekawiona. Po prawej stał szeroki sekretarzyk, zarzucony dziennikami i notatkami, a niewiele dalej elegancki szezlong obity ciemnym materiałem. Zrobiła kolejny krok i spojrzała pod nogi, na miękki, jednolity dywan.
Podeszła do okna i zmarszczyła brwi, widząc znajomą altanę i niewielkie szafirowe jezioro, majaczące w oddali. Przypominało jej to coś, coś bardzo znajomego, lecz w tej chwili nie była w stanie przypomnieć sobie co.
Głośny huk zamykanej księgi sprawił, że podskoczyła, wydając z siebie zdławiony okrzyk zaskoczenia. Mimowolnie odwróciła się na pięcie, zanim w ogóle o tym pomyślała. Czuła, jak jej oczy powiększają się, przypominając dwa ogromne spodki, kiedy wzrok spoczął na postaci, siedzącej w fotelu w samym rogu po lewej stronie drzwi.
– Jak się tu dostałaś?
Poważne, dwukolorowe tęczówki przyglądały się jej, zza niesamowicie jasnych rzęs, z uwagą, wymieszaną z zaskoczeniem. Na zmarszczone czoło i brwi opadały niesfornie białe jak śnieg włosy. Prosty nos rzucał cień na wąskie, lecz kształtne usta, delikatnie ukryte pod długim, smukłym palcem. Rękę oparł o podłokietnik fotela, przytrzymując nią przechyloną do boku głowę. Pochylił się lekko do przodu, opierając lewą nogę o kolano. Jasna, niemal alabastrowa skóra, odbijała delikatnie księżycowe światło padające zza okna. Stała, patrząc na niego, jakby zaklęta w kamieniu.
– Sara. – Drgnęła, słysząc swoje imię. – Jak się tu dostałaś?
Wstał, odkładając książkę na pobliski stolik. Zaczął iść w jej stronę, nie odrywając od niej wzroku. Całkowicie obleczony w czerń, wyglądał jak zjawa. Jej puls przyspieszył, a serce zaczęło obijać się o żebra w szaleńczym tempie. Chciała się cofnąć, lecz od razu jej plecy napotkały zimne szkło.
– Nić – wymamrotała. Przechylił głowę w bok, nie rozumiejąc jej słów, więc odchrząknęła i głośniej dodała: – Nić mnie tu przyprowadziła. Srebrna.
– Nić – powtórzył za nią, wciąż patrząc przenikliwie dwukolorowymi tęczówkami.
Sara kiwnęła niepewnie głową, stał tak blisko, że musiała podnieść brodę, by móc na niego spojrzeć. Nie mogła wyczytać absolutnie nic z wyrazu jego twarzy, co wprawiało ją w lekką irytację.
– Trochę inaczej sobie ciebie wyobrażałam – mruknęła, uciekając spojrzeniem w bok. Jego śmiech odbił się echem od cichej przestrzeni.
– Jak w takim razie? – zapytał rozbawiony, lecz uśmiech nie dotarł do jego oczu.
– Mniej monochromatycznie... – zaczęła, lecz postanowiła zmienić temat. – Co to za miejsce? I czemu za oknem widzę swój sen?
– Jeśli sen się powtarza, to nie jest snem. – Odsunął się, spoglądając za okno, a ona wypuściła z płuc dotąd wstrzymywane powietrze.
– Więc czym to jest?
– Miejscem, do którego nie powinnaś mieć teraz dostępu. – Zmarszczyła brwi. – Bardziej interesuje mnie, jak trafiłaś akurat do tego gabinetu. – Zmienił temat. – Jak odnalazłaś nić?
– Próbowałam o niczym nie myśleć, żebyś nie grzebał mi w głowie. – Kąciki jego ust drgnęły. – Wyobraziłam sobie kropkę, a ona zamieniła się w nić.
– Interesujące.
Cisza między nimi przeciągała się, aż zaczęła ją przytłaczać. Zerkała na niego co chwilę, lecz on ani na moment nie spuścił z niej wzroku, jego powieki również nie drgnęły ani razu, wprawiając ją w lekkie zakłopotanie. Poczuła, jak na jej policzki wypełza delikatny rumieniec, sprawdziła nawet, czy na pewno jest ubrana. Zdecydowanie miała na sobie strój, lecz zamarła na chwilę, widząc błyszczący materiał zielonej sukienki.
– Co? – fuknęła, coraz bardziej poirytowana.
– Dlaczego jesteś człowiekiem?
– Słucham? – Jej brwi poszybowały do góry, lecz zaraz zorientowała się, co miał na myśli. Położyła dłoń na środku klatki piersiowej i poczuła, jak skóra pulsuje pod wpływem uderzeń serca. Zaskoczona wciągnęła powietrze do płuc i wypuściła je głośno, a kosmyki rudych loków zatańczyły pod jego wpływem.
Nieznajomy założył ręce za plecy, czekając, aż skończy sprawdzać, czy jej czynności życiowe to nie wytwór wyobraźni. Jego plecy były nienaturalnie proste, jakby była to wyuczona postawa, przez co wydawał się być jeszcze wyższy, niż i tak był w rzeczywistości. Sama w pewnym momencie złapała się na tym, że mimowolnie ściąga łopatki.
– Dobra – zaczęła, wskazując na niego palcem. – Teraz już mi nie uciekniesz, więc odpowiesz na kilka moich pytań.
– Uciekałem? – Elegancka, biała brew uniosła się nieznacznie. W dwóch krokach znalazł się tuż obok niej, złapał ją delikatnie za podbródek i uniósł go do góry, tak jak zrobił to ostatnim razem, sprawdzając siniaki na jej szyi. – Mówiłaś, że wkrótce nie będzie po nich śladu.
– Widocznie nie minęło aż tak dużo czasu. – Nieopisane ciepło zalało całe jej ciało. Zmarszczyła brwi, odsuwając się na długość ramienia. – Mógłbyś przestać to robić?
– Co takiego robię? – Jego ręka opadła powoli wzdłuż ciała, a lekko otwarte usta i zmrużone oczy wskazywały na to, że jest autentycznie zaintrygowany.
– Zachowujesz się, jakbyśmy się znali – mruknęła i objęła się ramionami.
– Ty również – odbił piłeczkę.
– Nawet nie wiem, jak masz na imię, a od tygodni siedzisz w mojej głowie! – Podniosła głos, coraz bardziej się denerwując. Z jego ust wydobył się cichy, krótki chichot, a ramiona uniosły się nieznacznie do góry. Poczuła, jak gotuje się w środku i gniew chyba odznaczył się na jej twarzy, bo spoważniał natychmiast.
– To wszystko nie byłoby tak intrygujące, gdybym ci teraz powiedział, jak mam na imię. – Jej dłonie zacisnęły się w pięści, a zęby zazgrzytały niebezpiecznie. – Poza tym, jestem tu znacznie dłużej. – Odchylił się nieznacznie, kiedy do niego podeszła, celując palcem prosto w klatkę piersiową.
– Ty bezczelny...
– Będziesz miała jeszcze okazję mi naubliżać – przerwał jej, łapiąc za nadgarstek. – Skoro już tu jesteś, to powiem ci coś ważnego. – Spojrzał na nią, czekając na reakcję, lecz Sara nie zamierzała się dopytywać. Stała, wpatrując się w niego złowrogo. – Czy tego chcesz, czy nie, będziesz musiała zabić Azdorata. Magia krwi w jego posiadaniu to nie jest bezpieczna opcja i może sprowadzić niebezpieczeństwo na mieszkańców Jorden. Wszystkie księgi zostały odpowiednio zabezpieczone, by tego, kto z nich korzysta, dosięgnęła odpowiednia kara.
– Skoro magia krwi go zeżre to, po co mam go zabijać? – Odparła po chwili namysłu.
– Ponieważ jego esencja jest ogromna. To naprawdę potężny mag i zasięg klątwy, która na nim spocznie, będzie niebotyczny. Dosięgnie nie tylko jego, ale i setki niewinnych istot.
Ruda wydęła policzki, analizując słowa mężczyzny. Wpakowała się w coś, czego nie rozumiała, liczba chętnych do wyjaśnienia jej wszystkiego była stosunkowo mała, a z kolei liczba rzeczy, których od niej wymagano, wciąż rosła. Jednego natomiast była pewna: śmierć Henrego to jedyna rzecz, co do której były zgodne co najmniej dwie osoby. I obie twierdziły, że musi to zrobić ona.
A Sara nie chciała zabijać Henrego. Mimo że nie poznawała już swojego przyjaciela i wiele razy przyłapała go na pół prawdzie, to mimo wszystko chciała wierzyć, że gdzieś tam w środku jest mężczyzna, który złamał nos Abbadonowi, bo za mocno pokiereszował ją podczas treningu. Który, nie będąc pewny, że zaklęcie zadziała, wybiegł z ciemnej willi w samo południe, by uratować ją przed Lucyferem. Który pobiegł za nią w środku nocy, bo poczuł, że się boi. Chciała w to wierzyć, że on wciąż gdzieś tam jest.
Westchnęła przeciągle, przeczesując palcami splątane włosy. Jej dłoń mimowolnie powędrowała w stronę szyi pokrytej purpurą.
– Nie sądzę, bym była w stanie to zrobić – powiedziała niemal szeptem, wbijając wzrok w podłogę.
– Będziesz.
– Skąd możesz to wiedzieć?
– Bo Scamar Relain to wszystko przewidział.
Zamarła, słysząc to zdanie. Podniosła powoli głowę i spojrzała na wciąż wyprostowanego nieznajomego, a on błądził wzrokiem gdzieś ponad jej ramieniem. Obrzucił ją jednym, krótkim spojrzeniem, po czym odwrócił się i podszedł do okna, przy którym sama wcześniej stała.
– Nie powinno cię tu być – kontynuował. – To nie pora na to, byśmy się poznali i dużo ryzykuję, rozmawiając z tobą. Choć liczę na to, że sposób, w jaki się kontaktujemy, nie wpływa na linię czasu. – Zerknął na nią przez ramię. – Jakiekolwiek pytania kieruj do Shili. Odpowie ci na tyle, na ile będzie mogła. Tymczasem, powinienem cię odprowadzić.
– Odprowadzić? – Zmarszczyła brwi.
Nie odpowiedział, zwrócił się ku niej i wyciągnął dłoń w jej stronę. Sara, po raz kolejny, bez zastanowienia podała mu swoją i dała się poprowadzić w stronę drzwi.
Prowadził ją tym samym korytarzem, pewnie trzymając srebrną nić w drugiej dłoni. Nie wiedziała, jak długo idą, ale wydawało się jej, że jeżeli by przed nią szedł, to mogłaby tak wpatrywać się w jego smukłe plecy całą wieczność. Dłonie miał chłodne i gładkie, jakby wytopione z żelaza, trzymał jej rękę pewnie, jakby robił to już setki razy.
Odbił w prawo, wchodząc w ciemność. Potknęła się, nie spodziewając się schodów. Złapał ją w pasie, zanim na niego upadła, jakby przewidział, że to się właśnie stanie. Pociągnął ją w dół, a niewiele kroków później, oślepił ją jasny blask księżyca, wpadający przez wąskie, drewniane drzwi.
Przeszli przez całkiem uroczy, zadbany ogród usłany krzewami białych róż. Sara obróciła się przez ramię, by zobaczyć miejsce, do którego wcześniej trafiła. Strzelista wieża, w kształcie graniastosłupa kończyła się gdzieś wysoko w chmurach, niewiele poniżej latało mrowie kruków. Mur groteskowego zamku porośnięty był soczyście zielonym bluszczem, przysłaniając większość wysokich okien. I choć tylko w jednym z nich migało słabe światło, wydawało się być niebotycznie wysoko.
Minęli niewielki zagajnik ze znajomą jej altaną. Czarny żwir chrzęścił pod wpływem szybkich kroków, by za chwilę zmienić się w stukot butów o drewniane molo. Nieznajomy zatrzymał się, pociągając ją do siebie tak, aby zrównała się z nim. Puścił rękę Sary, a w niej zrodziło się dziwne, dotąd nieznane uczucie, jakby swoistej pustki. Splótł ręce za plecami i przybrał wyuczoną pozę, spoglądając na nią z góry.
– Staraj się nie pokazywać tu, dopóki Azdorat ma dostęp do tego miejsca – wyrzucił z siebie na jednym wdechu, obrzucając ją beznamiętnym spojrzeniem.
Sara przewróciła oczami.
– Jakbym miała nad tym kontrolę.
Kąciki jego ust drgnęły nieznacznie. Położył obie dłonie na jej ramionach, sprawiając, że przeszedł ją dreszcz, a mięśnie spięły się nieznacznie.
– Do zobaczenia w rzeczywistości, Saro Kalerain.
Nabrała powietrza w płuca, by mu odpowiedzieć, jednak nim zdążyła cokolwiek z siebie wydusić, niespodziewanie zepchnął ją z molo prosto w ciemną toń jeziora.
***
Chłodny wiatr dął w twarz, szczypiąc w policzki. Czuła jak jej ciało leci bezwładnie. Otworzyła oczy i wciągnęła ze świstem powietrze w płuca, widząc, że spada. Spada między gęstymi białymi chmurami, a ziemia wydaje się być tak daleko, że ciężko było określić czy w dole są jakieś zabudowania.
Ja pierdolę, zginę! – żachnęła się, machając w panice rękami i nogami, jakby to mogło pomóc zmniejszyć pęd.
Leciała, patrząc, jak ziemia zbliża się niebezpiecznie, a niewyraźne kropki budynków zaczynają nabierać kształtów. Łzy napływały do jej oczu, mocząc co chwile skronie. Zamknęła je więc i zacisnęła mocno, czekając, aż jej ciało zderzy się z nieuniknionym. Przyłożyła dłonie do twarzy, nie chcąc patrzeć na swoją nieuniknioną śmierć.
Włosy opadły jej na twarz, a nieprzyjemny chłód przestał przeszywać ciało. Nie czuła bólu, miała wrażenie, że siedzi na czymś miękkim, zapada się w tym niczym w kremowej piance. Wzięła dwa głębokie oddechy, odsłaniając twarz.
Siedziała w znajomej sypialni, pośród szkarłatnej pościeli. Okiennice były otwarte, wpuszczając do środka jasne światło. Dębowa podłoga mieniła się pod wpływem liściastego cienia. Drzewo? Nie pamiętała, by przed mieszkaniem rosło drzewo.
Zsunęła się z miękkiego materaca i postawiła bose stopy na chłodnej podłodze. Nie wydając żadnego dźwięku, podeszła do uchylonych drzwi. Zajrzała przez nie do pustego salonu, również oświetlonego dziennym światłem. Zmarszczyła brwi, widząc na stoliku przy kanapie bukiet lilii. Stanęła na środku, nie wiedząc, co tu robi, przecież doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że jeszcze nie tak dawno była w małym białym domku, wraz z Shilą.
– To absurd – dotarł do niej głos jej ojca. – To szalony pomysł, Henry. Zginie mnóstwo magów!
– Przynajmniej pozbędziemy się tych bestii raz na zawsze – odezwał się Henry, lecz jego głos wydawał się dużo młodszy, niż zapamiętała.
– Pozwolisz, żeby twoi ludzie ginęli z prywatnych pobudek?!
– Oni mordują ludzi dla ich dusz! – Uniósł się i uderzył pięścią w coś drewnianego, a echo tego dźwięku rozniosło się po całym mieszkaniu. – To już nie chodzi o Shilę, tylko o ludzi!
Sara podeszła do korytarza i oparła się plecami o ścianę.
– Nigdy cię nie obchodzili ludzie, przyjacielu. – Cisza między nimi przeciągała się, sprawiając, że jej serce zaczęło bić coraz mocniej i głośniej. – Jako pretendent do tronu, powinieneś myśleć teraz przede wszystkim o zachowaniu równowagi wśród swoich. Coraz częściej słychać głosy, że inna rodzina powinna objąć władzę. Przemawia przez ciebie szaleństwo tak jak przez twego ojca. Pamiętaj, że to właśnie ono doprowadziło do jego śmierci.
– Mój ojciec był głupcem. – Wręcz widziała oczami wyobraźni, jak mięśnie szczęki Henrego zaciskają się gniewnie. – Powinniśmy już dawno wybić te przeklęte, przerośnięte, nieopierzone ptaszyska. Posiadam księgę, która pozwoliłaby na to...
– Nie chcę o tym słyszeć. – Przerwał mu Xander, a jego ton się zmienił. – To zakazana magia. Ostatnim razem sprowadziła anioły do Jorden, a konsekwencje ponosimy do dziś.
– Zamierzasz mi rozkazywać?! – Drgnęła, słysząc gniewny głos Henrego. – Swojemu władcy?!
– Masz gdzieś Urbos. Szukasz tylko okazji do tego, by z czystym sumieniem zdobyć potęgę. Wtedy twoja władza będzie oczywista.
Echo kroków rozniosło się po korytarzu. Rozejrzała się w panice i wycofała z powrotem do sypialni, mając nadzieję, że nie narobiła hałasu. Przymknęła drzwi, tak jak wcześniej, przyciskając do nich spocone dłonie. Kroki były coraz głośniejsze, po chwili rozległ się dźwięk otwieranych drzwi. Wstrzymała oddech i wypuściła go, dopiero kiedy cisza wokół niej zaległa na dobre.
Przełknęła rosnącą gulę niepokoju, jaka zaległa jej w gardle. Musi się stąd wydostać i to jak najszybciej.
Najciszej jak potrafiła, otworzyła drzwi i stąpając ostrożnie, jak skradający się kot, poszła w stronę wyjścia.
Powoli nacisnęła klamkę, modląc się w duchu, by nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Pchnęła ciężkie wrota, lecz te ani drgnęły. Jej puls przyspieszył, naparła na nie mocniej, jednak te nie chciały ustąpić.
– Nawet we wspomnieniach mnie nawiedzasz – szept rozległ się za jej plecami, a szum krwi w uszach ogłuszył ją na chwilę.
Odwróciła się powoli, drżała na całym ciele, a serce biło tak mocno, że myślała, że zaraz wyskoczy jej z piersi. Henry stał w niewielkiej odległości od niej, oparty ramieniem o ścianę. Ręce schował głęboko w kieszeniach szaty, której nigdy wcześniej na nim nie widziała i odbiegała bardzo od strojów, które nosił, kiedy zagościła w jego życiu. Jego skóra była oliwkowa, jak u siostry, a w oczach migała jakaś iskra, której wcześniej nie widziała. Jednak on sam bardziej przypominał człowieka, który ostatnio próbował ją zabić w jej snach, niż tego, którego znała.
Miała wrażenie, że jedyna emocja, jaką zna jego ciało to gniew, wykrzywiał jego twarz, a szyderczy uśmiech, majaczył gdzieś w kącikach pełnych ust.
Przygryzła nerwowo dolną wargę, a głos uwiązł jej w gardle. Myślała, że zaraz zemdleje od natłoku szalejących w niej emocji, głównie strachu i stresu. Nie powinna tu być.
– Otwórz drzwi, Henry – głos Sary drżał tak mocno, lecz nie była w stanie go opanować. Mężczyzna przechylił głowę, marszcząc brwi.
– Dlaczego miałbym cię wypuścić? – Odsunął się od ściany i zrobił krok do przodu. – Moja głowa to dla ciebie idealne miejsce.
– Nie chcesz mnie w swojej głowie – odparła niepewnie, bojąc się, że wpadnie w gniew. – Poza tym, wolałabym wrócić do swojej. Nie wiem, jak się tu znalazłam. Wpadłam do jeziora i...
Zamilkła. Od razu przypomniała sobie ich pierwsze spotkanie w altanie i mokre, czarne włosy wampira, oblepiające jego twarz. Spojrzała na niego, wargi jej zadrżały. Przeczesała ręką włosy, próbując opanować emocje.
– On nie wiedział... – szepnęła bardziej do siebie, niż do Henrego, lecz jej słowa dotarły do ciemnookiego.
– Kto? – zapytał, robiąc kolejny długi krok. Była teraz na wyciągnięcie ręki.
– Nieważne – mruknęła, przyciskając plecy do drzwi. Lepiej, żeby się nie dowiedział, że odnalazła osobę, do której należał głos z jej głowy. – Po prostu... Po prostu mnie stąd wypuść.
Głośny, gardłowy śmiech przeciął panującą w salonie ciszę.
– Odwróciłaś się ode mnie. – Zignorował jej prośbę i znalazł się tuż przed nią w ułamku sekundy, ujął jej twarz w dłonie i pociągnął do góry, by na niego spojrzała. – Byłem gotowy dla ciebie zrobić wszystko. – Zaczął, gładząc ją po policzku. – A ty... Ty po prostu...
– Nie. – Pokręciła głową, chcąc odpędzić napływające do oczu łzy. – Byłam tylko pretekstem i teraz to wiem.
Zacisnął usta w wąską linię. Jego udręczona twarz sprawiała, że pewność co do słów, które wypowiedziała, malała. Może rzeczywiście sądził, że robił to wszystko dla niej? Jednak, kiedy wróciła myślami do wspomnienia Henrego, w którym się znalazła, oczywiste dla niej było, że jej tok rozumowania jest przynajmniej właściwy.
– Otwórz drzwi, Henry – szepnęła, znów łapiąc za klamkę, skrytą za jej plecami.
Sceneria zmieniła się w mgnieniu oka. Pomieszczenie ogarnął mrok, zrobiło się chłodniej, a okiennice zamknęły się z głośnym tąpnięciem. Skóra na twarzy Henrego pobladła, malując na niej siatkę zielono purpurowych linii. Oczy pokryły się na powrót obsydianem, przypominając dwie głębokie studnie. Jej policzki przeszył chłód, ciągnący od lodowatych dłoni wampira.
Drgnęła, kiedy pierwsze krople zimnego deszczu spadły na jej nagie ramiona. Rozejrzała się na boki. Już nie stali w salonie Azdorata. Znajdowali się na niewielkim pagórku porośniętym wysoką trawą, a w tle majaczyły niewyraźne światła nieznanego jej miasteczka.
Henry zdjął ręce z twarzy Sary, zwracając tym samym jej uwagę. Przez myśl przemknęło jej, że nie pachnie już tak samo jak wcześniej. Pokręciła głową, śmiejąc się w duchu sama z siebie, że w takiej chwili myśli właśnie o tym.
Nie miała jednak więcej czasu, aby rozwodzić się nad zapachem Henrego. Nagły ból przeszył jej ciało. Osunęła się na kolana, czując, jak świat zaczyna wirować. Ręce same powędrowały do źródła cierpienia. Palcami wymacała wąską linię, tuż nad pępkiem. Ciepła ciecz oblepiła jej dłonie. Podniosła rękę do góry, marszcząc brwi, kiedy zdała sobie sprawę, że to krew. Jej krew. Podniosła wzrok na Henrego, stojącego kilka kroków dalej. Patrzył na nią z góry, trzymając ręce z tyłu, na plecach. Jego twarz nie wyrażała absolutnie niczego.
– Co... co zrobiłeś...? – jęknęła, a z jej ust wyciekła kropla krwi.
– Liczę na to, że to cię powstrzyma przed przeszkadzaniem mi. – W jej głowie rozległ się głos wampira, absolutnie wypruty z jakiejkolwiek emocji.
– Ale ja jestem... – chciała mu powiedzieć, że w tej rzeczywistości jest człowiekiem, ale głos jej się łamał, kiedy próbowała przełknąć napływającą do gardła metaliczną ciecz. – Jestem...
Świat wirował coraz bardziej, a ciemne plamy rozlewały się przed oczami. Przymknęła powieki, chcąc opanować tę karuzelę.
Czuła, jak powoli opada z sił, a dotąd nieznane uczucie chłodu, wpija się w jej kości, jakby chciało objąć ją swoimi lodowymi ramionami.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro