Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 2

 Azdorat wypluł kolejną porcję dopiero co odrośniętych zębów. Przykuty do sufitu srebrnymi kajdanami nie miał szans z ciężkimi buciorami demona, który już po raz setny obił mu dzisiaj twarz. Świt nastał już dawno, gdyby chcieli go zabić, wystarczyło rozsunąć zasłony. Spłonąłby jak zapałka, w mgnieniu oka zamienił się w proch, zniknął z tego świata, a wraz z nim problem nadnaturalnych.

W takich chwilach chciał być na powrót człowiekiem. Kruchym i słabym, jak źdźbło na wietrze, które przy jednym silniejszym podmuchu, łamie się w ułamku sekundy. Czy jego pan wie, jaki los zgotowali mu aniołowie? Gdyby tylko ktoś mu powiedział, przybyłby po niego i wyrwał z objęć katuszy. Westchnąłby pewnie przy tym, zawiedziony, że Henry go nie słuchał, że postąpił jak marny robak i nie wykonał powierzonego mu zadania należycie. Tak myślał w chwilach, kiedy jego ciało nie pękało od rozżarzonych, metalowych prętów, a zęby nie wypływały z ust wraz ze strużką krwi. Wiedział doskonale, że Ares nie byłby dłużny i wymierzył karę dużo potworniejszą niż to, co teraz przeżywał.

Jego oprawca siedział przy długim drewnianym stole. W prawej, kościstej ręce trzymał dzban wina, w lewej natomiast dzierżył sarni udziec, pieczony na tym samym ogniu, na którym rozgrzewał metalowe pręty przeznaczone dla wampira. Henrego mdliło, gdy demon mlaskał i siorbał, spożywając posiłek. Nie wiedział, co było gorszą torturą, te odgłosy czy przypalanie.

Drzwi do pokoju skrzypnęły. Wampir nawet nie podniósł głowy, którą oparł na własnej piersi. Wiedział doskonale, kto wszedł właśnie do sali, świadczyły o tym odsuwane krzesła i nerwowe westchnienia strażników i jego prywatnego kata.

Anioł Zagłady skrzywił się, widząc zmasakrowanego wampira. Ciało miał pokryte ledwo widocznymi, zagojonymi bliznami, jak i całkowicie świeżymi pamiątkami po przypalaniu prętem. Zadziwiała go wytrwałość wampirów, niejeden anioł już dawno by zdechł lub popadł w szaleństwo. A one niezłomne, milczące jak posągi, z dumą przyjmowały kolejne ciosy, wiedząc, że za chwilę ich marmurowe ciała zregenerują się i po czasie nie będzie nawet śladu blizn, przypaleń i siniaków. Choć nie wszystkie tak dzielnie znosiły ból. Młode wampiry były niecierpliwe, dzikie, pełne szaleństwa i chęci mordu. Jeden fałszywy ruch, a nawet tak wiekowy anioł jak on, mógł stracić swoje anielskie życie, będąc wyssanym do ostatniej kropli krwi.

Azdorat nie był jednak młodzikiem. Znali się przecież od wieków, a ich drogi przecinały się niejednokrotnie jeszcze zanim został krwiopijcą. Nie raz i nie dwa wyślizgiwał się objęć demonicznej straży, doprowadzając przy tym Asmodeusza do białej gorączki. Przyszedł jednak dzień, w którym mu się nie udało, a bieg wydarzeń sprawił, że jest tym, kim jest. Cóż mu po tym, kiedy znów trafił w objęcia demonów, wyrwany z ciepełka gniazda wampirów, z dala od rodziny, zamknięty w jednym z chłodnych, mokrych pomieszczeń, przystosowanych do goszczenia takich jak on.

– Zdrajców – powiedział Abbadon, kończąc swą myśl na głos. Opuchnięte powieki Henrego drgnęły, kiedy próbował otworzyć zmęczone oczy. – Znalazłeś się, mój drogi, w pokoju zdrajców. Nie wierzę, że strzeliłeś do Beliala, wieki miną, nim odnajdzie kolejne ciało, które będzie mógł opętać.

– Przykro mi – mruknął czarnowłosy. Jego głos ochrypł, spękane usta piekły. – Jestem gotów ponieść za to karę.

– Jeszcze się zastanawiam... – odparł anioł, przysuwając sobie krzesło, usiadł na nim okrakiem przed obliczem nieśmiertelnego. Zwiesił niedbale ręce przez oparcie. – Długo się znamy Henry, nie postępowałeś nigdy tak pochopnie jak wczoraj. Czyżbyś pragnął odejść z tego świata?

Nie odpowiedział. Jedynie westchnął, smagany zmęczeniem i uczuciem głodu. Nie jadł od wielu dni, a ciągła regeneracja wymaga od niego, by pił krew. Każda jego cząstka jakiś czas temu zaczęła swe ciche podśpiewywanie, swoją głodną, krwiożerczą arię, która stawała się coraz głośniejsza, im dłużej tu wisiał. Srebrne kajdany paliły skórę, bolał go każdy skrawek obitego ciała. Czuł, jak zrasta się, raz za razem coraz wolniej.

Nagle to poczuł. Metaliczna, świeża, ciągnąca za sobą ogon szkarłatu, słodka jak miód. Otworzył oczy, szukając źródła owego pięknego zapachu. Jego wzrok spoczął na rozciętej dłoni Anioła Zagłady, z której powoli spływała czerwona ciecz, by za chwilę wsiąknąć w betonową posadzkę.

Abbadon wykrzywił twarz w szelmowskim uśmiechu. Po prawdzie doskonale wiedział, jak długo wampir nic nie jadł i jak bardzo potrzebował zatopić swoje kły w czymś żywym. Znał go od podszewki, w czasach, gdy jeszcze był podlotkiem Władcy Tenebris, tygodniami upominał nieśmiertelnego, aby ruszył na łowy, lecz ten skupiony na wykonywanym zadaniu, kategorycznie odmawiał, by kilka dni później równać z ziemią wioskę w przypływie szaleńczego głodu.

Azdorat szarpnął się, owładnięty głodem. Mięśnie spięły się, gdy próbował uwolnić ręce z łańcuchów. Srebro paliło go niemiłosiernie, niosąc za sobą swąd spalenizny, ale krew otuliła już jego umysł, pulsowała, tańczyła, zapraszała w swoje objęcia, niczym syrena zapraszająca młodego chłopca, by karmić się jego strachem. Zapomniał o obolałej szczęce, kły jakby same ciągnęły ku pożywieniu, a on jedyne co mógł teraz zrobić to walczyć bezskutecznie z oplatającymi go łańcuchami.

Abbadon podniósł się z krzesła, schował sztylet do sakwy, przytwierdzonej do pasa, po czym wyciągnął jedwabną chusteczkę z kieszeni spodni i zawinął w nią zranioną dłoń. Oj jak bardzo głodny musiał być ten wampir, skoro ból palonych srebrem nadgarstków, był niczym w porównaniu z pragnieniem, jakie go opanowało.

– Nasz gość jest głodny. – Anioł zwrócił się do podległych mu demonów. Uśmiechnął się przy tym promiennie, a za tym uśmiechem czaiło się coś niepokojącego. Spojrzał ponownie na Henrego, podszedł do wampira, ujął jego podbródek w swoje smukłe dłonie, by ten mógł dokładnie widzieć jego twarz, czuć słodką anielską krew, kiedy będzie przekazywał mu swój błyskotliwy werdykt. – Zrobimy tak, mój drogi Azdoracie. Złowisz duszę tej biednej sarenki, którą tak bardzo chciałeś uratować przed Belialem. Po czym najesz się do syta. A później... Później skonsultuję z twoim panem, co z Tobą zrobić.

Henry zamarł.

Nie udało jej się uciec. Naiwny był, myśląc, że demony nie wytropią śmiertelnika, nawet takiego obryzganego demoniczną krwią. Nie chciał, by dopadły ją anioły, by stała się tylko pustym naczyniem, które pierwszy lepszy demon mógłby sobie przywłaszczyć. Zbyt wielu w tym mieście już tak skończyło. Anioły odnalazły w tym świetny interes. Co za tępak zrobił z nich prawych i łaskawych sługusów Boga? Te bestie, gorsze od wilkołaków, wampirów i demonów razem wziętych, żywiły się duszami ludzi, niczym sukkuby. Tylko bardziej, zachłanniej. Połykały je w całości, do ostatniej kropli wysysały ze śmiertelnych tak ważną cząstkę ich jestestwa. I on do tego przykładał rękę.

Poczuł swąd demonicznego cielska, kiedy sługusy Anioła Zagłady wyswobodzili jego nadgarstki z okowów srebra. Abbadon wyszedł z celi bez pożegnania, zostawiając go z myślą, że znów będzie musiał upuścić z kogoś duszę. Jego ramiona opadły ciężko, jakby ktoś zalał je betonem. Demon, który się nad nim pastwił, oplótł ciasno srebrne łańcuchy wokół jego torsu. Srebrem, nad którym przed wielu laty panował.

Był młodym głupim magiem, który sądził, że cały świat leży u jego stóp. Pycha odebrała mu rozum i płaci teraz za to największą możliwą karę. Pływa w tym mitycznym bagnie, jakby urodził się w samym centrum tego śmierdzącego mokradła.

To nie czas na wspominki, głupsze! – gani sam siebie. – Myśl, idioto, myśl, nim wrzucą cię do celi z tą nieszczęsną głupią gąską i bezmyślnie się na nią rzucisz, jakby była tym pieczonym udźcem, którym tak ochoczo zajadał się twój kat.

Rozejrzał się, lecz jedyne co widział to zatęchły korytarz i marne światło, jakie dawały sufitowe lampy. Demon ciągnął wampira za sobą, nie zważając na ubytki w brukowanej kamieniem podłodze. Podskakiwał na ostrych skałach, raniąc przy tym plecy i uda.

Szczęk otwieranego zamka.

Poczuł nagle, jak koścista dłoń demona łapie go za kark. Zgniły rzucił nim o ścianę celi niczym workiem kości. Leżał na zimnej betonowej podłodze. Mimo że ucisk srebrnych łańcuchów zelżał, nie miał siły ich z siebie zrzucić. Leżał tam i czekał na śmierć, choć doskonale wiedział, że ona nie nastąpi, dopóki jego oczy nie ujrzą promieni słońca lub serce nie przebije drewniany pal.

Bolało go całe ciało, głowa pulsowała, a głód krzyczał z każdego zakątka jego wampirzego umysłu. Przez chwilę liczył na to, że nie będzie miał siły doczołgać się do dziewczyny, którą miał wyssać do ostatniej kropli krwi.

To miała być jego kara. Zabić stworzenie, które chciał przed tym uchronić. Nie ma pojęcia, co następnie się z nim stanie. Jeżeli oni go nie zabiją, to sam stanie w pełnym słońcu, jak tylko wyjdzie z tej zapyziałej nory.

Kolejny szczęk zamka wyrwał go z zamyślenia. Nie musiał podnosić głowy, by zobaczyć, kto wchodzi. Ostry zapach zakrzepłej krwi wdarł się do jego nosa. Żołądek zawiązał się w supeł, przełknął ślinę i skulił się jeszcze bardziej w sobie.

– H–halo? – Usłyszał cichy, delikatny i przestraszony głos. Czuł, jak drży na całym ciele, strach przeszywał atmosferę na wskroś. Henry wiedział, że ona tu jest, jednak dziewczyna nie była w stanie go dostrzec w ciemności.

– Nie podchodź – wypluł z siebie ostatkiem sił. – Zostań przy drzwiach.

Spięła się. Wyczuł to natychmiast. Sam nawet nie drgnął, nie chciał kusić losu.

Dziewczyna przywarła do zimnej ściany i osunęła się na podłogę. Objęła się ramionami, nie wiedząc dalej co ze sobą począć. Bolało ją całe ciało, czuła, że ma podrapaną twarz, kiedy przejechała po niej dłonią. Była tak bardzo zmęczona, adrenalina powoli z niej uchodziła.

Obudziła się w ciemnościach, zmarznięta, przemoczona. Wspomnienia minionej nocy wróciły do niej natychmiast. W co ona się wpakowała? Chciała tylko wrócić do domu, po co tam stała, po co słuchała... teraz zginie i nikt nawet nie będzie jej szukał. Później koścista łapa wyciągnęła ją z ciemności, przeniosła przez długi, śmierdzący wilgocią korytarz, by znów wepchnąć ją w ciemność.

Jednak ktoś tu był.

W ciemności usłyszała zachrypnięty głos mężczyzny. Nie chciała ryzykować, intuicja podpowiadała jej, że należy słuchać polecenia. Głos z głowy również nie oponował.

Jej wzrok powoli przyzwyczajał się do ciemności. Dostrzegła zarys czegoś jaśniejszego. Czyżby to był on? Plama powoli nabierała kształtów. Tak, leżał tam człowiek. Nieruchomy... jakby martwy.

Wtem pokój rozbłysł światłem jarzeniówki. Oślepiło ją to na chwilę, lecz zaraz ostrość wróciła. Spojrzała w stronę wcześniej niewyraźnego kształtu. Wstrzymała oddech. To mężczyzna, który nakazał jej uciekać!

Jego ciało oplatał łańcuch, włosy miał sklejone w strąki. Był cały poraniony, twarz fioletowa od siniaków. Leżał skulony na podłodze, jego klatka nie poruszała się. Ale przecież mówił do niej, wiedziała, że nie jest martwy. Chyba że...

– Hej! Słyszysz mnie? – Zerwała się na równe nogi, znalazła w sobie resztki sił, by doskoczyć do niego. Zdążyła chwycić za kawałek łańcucha, gdy blada, zimna jak marmur dłoń chwyciła jej szyję. Źrenice jej oczu rozszerzyły się.

W jego spojrzeniu dostrzegła jedynie mrok. Z ust popłynęła stróżka krwi. Wyglądał jak posąg, stary i popękany, o tym, że jest żywą istotą, świadczyły tylko przekrwione źrenice.

Czemu znów nie posłuchała i do niego podeszła?

Świat zawirował. Ból, jaki poczuła, był nieporównywalny z niczym, co do tej pory przeżyła. Zatopił kły tak blisko jej ucha, że była w stanie usłyszeć przepływającą przez gardło mężczyzny krew. Jej krew. Światło lampy było coraz dalej, oddech dziewczyny zwolnił, czuła, że odpływa, że świat się kończy.

Więc to tak zakończy swój marny żywot. Zabita przez stworzenie, co do którego była pewna, że od dawna nie istnieje. Które uważała za mit, baśń, coś tak odległego, że nie była w stanie pojąć.

Nie zdążyła nawet drgnąć, kiedy poczuła ten przeszywający ból. Nie miała czasu na reakcję, zaskoczona, opuściła ręce wzdłuż ciała, przymknęła powieki, bo otwarte i tak patrzyły jedynie w ciemność.

***

– Pij, idiotko, bo umrzesz. – Dobiegł ją męski głos jakby zza szklanej ściany. Poczuła w ustach metaliczny smak, miedziana woda szczypała ją w język, ale piła. Uczepiła się tego dziwnego w konsystencji naczynia i łykała łapczywie, dopóki nie zostało wyrwane z objęć jej ubłoconych dłoni.

Znów padła na zimną podłogę. Jej ciało drgało niczym porażone piorunem. Gardło paliło niemiłosiernie, czuła, że topi się od środka. Palący ból nie odpuszczał, rozchodził się po ciele, oplatał głowę, trzewia, ręce, dotarł nawet do koniuszków palców. Jej ciało wygięło się w łuk w okropnym uczuciu.

Zaraz oszaleję, jak to boli! Przemknęło jej przez myśl. Chciała umrzeć, przerwać tę agonię, chciała, by ból przestał ją biczować po każdym milimetrze i tak już zmaltretowanego ciała.

Z jej ust wydarł się pisk. A może krzyk? Sama nie wiedziała. Nie wiedziała nawet, czy to był jej krzyk, bo słyszała go jakby z oddali. I kolejny, jeszcze głośniejszy. Miała wrażenie, że powaliła tym dźwiękiem mury. Jak długo to trwa? Czuje, że całą wieczność.

Boli!

Zabij mnie! – Chciała wykrzyczeć, ale jedyne, co wydobywa się z jej ust to przeciągły wrzask. Śpiew cierpienia, prawdziwej śmierci, koszmaru, z którego nie mogła się wyrwać.

Czy tak wygląda piekło? Błagam, niech to będzie tylko sen!

Kolejna bolesna strzała przeszyła jej wątłe ciało. Wydawało jej się, że zwija się w supeł, że jakiś demon rozciąga ją we wszystkie możliwe strony, gniecie, rozwałkowuje, po czym składa w kostkę, by rozpocząć tortury od nowa.

***

Kieliszki w ich dłoniach wybuchły niczym dynamit. Anioł Zagłady zerwał się na równe nogi, przewracając prawie stół, przy którym siedział, kiedy czerwone wino rozlało się po materiałowych spodniach.

– Co jest... – wymamrotał, otrzepując ręce z czerwonej cieczy. Ciszę ponownie przeciął błagalny krzyk, wręcz bolesny pisk.

Anioł spojrzał na swojego gościa, przez chwilę zastanawiając się, o co w tym wszystkim chodzi. Oczy Aresa przypominały głęboką toń, zdziwienie mieszało się z niedowierzaniem, usta otwarte niczym u ryby wyciągniętej z wody, próbowały wykrztusić z siebie jakieś słowa. Jednak poruszały się one bezgłośnie, jakby aniołowi odebrało właśnie słuch.

Abbadon nagle to zrozumiał. Niczym obuch w łeb, dotarło do niego, co się właśnie wydarzyło. Powoli opadł z powrotem na swoje miejsce, spięte dotąd ramiona opadły razem z nim. Patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem, a jego głowa jakby samoistnie kręciła się raz w prawo, a raz w lewo w akcie niedowierzania.

– Wampirze – odezwał się po chwili, skupiając na sobie uwagę Aresa. – Powiedz, że to nie było to, o czym myślę.

– Wydaje mi się jednak, że właśnie ktoś został przemieniony. – Kąciki ust wiekowego wampira mimowolnie powędrowały do góry.

– Nosz kurwa mać.

Henry Azdorat jak zwykle niepokorny, mimo iż wcale tak o sobie nie myślał.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro