Rozdział 16, cz.2
Henry przeszedł przez portal na samym środku dziedzińca ogromnego zamczyska Kalerainów. Wbiegł po schodach, przeskakując co dwa stopnie, pędził szerokim korytarzem, mijając drzwi salonu, za których wyjrzała nieznana mu dotąd służka. Wpadł na maga, którego kojarzył ze spotkań rady, lecz nie był w stanie przypomnieć sobie jego imienia. Teraz zupełnie co innego zaprzątało jego myśli.
Co to, do cholery było?
Wciąż miał przed oczami mieniącą się złotem i srebrem Sarę, jej energię płynącą w stronę Abbadona i niszczycielską moc, która ogarnęła całe otoczenie. Według niego niemożliwe było, by coś takiego miało miejsce.
Nigdy wcześniej nie przeżył spotkania z taką energią, z tak wielkimi pokładami esencji. Była obolała, poparzona, osłabiona przez działanie srebra, a mimo tego wszystkiego była w stanie uwolnić z siebie moc i to w takich ilościach.
Gdzieś w środku wciąż się trząsł. Miał wrażenie, że wokół nich rozległo się przeciągłe, gromkie buczenie, jakby ziemia miała się zaraz rozstąpić i pochłonąć wszystko, co się na niej znajdowało. Powietrze lepiło się do skóry, było tak gęste. Zalała go fala wszechogarniającej mocy, której nie był do tej pory świadom.
Wpadł do biblioteki, aż dwuskrzydłowe drzwi obiły się echem o ceglane ściany. Rozejrzał się w poszukiwaniu konkretnego działu. Dwoma długimi krokami przeciął strefę czytelniczą. Przesunął palcami po złotych, wyżłobionych grzbietach, poszukując tytułów, które traktowały o esencji magów.
– Wiesz, że podałeś aniołom na tacy nasze położenie? – zdenerwowany głos Mathiasa wyrwał go z letargu. Henry rzucił w jego stronę jedno, krótkie spojrzenie, by za chwilę powrócić do poszukiwań. – Mam nadzieję, że to coś ważnego.
– Nawet nie wiem, od czego zacząć – wampir opuścił ręce wzdłuż ciała i zacisnął dłonie w pięści. – Jaka jest szansa na to, że esencja będzie... Ożywiona?
Brwi Mathiasa poszybowały do góry. Dopiero teraz Azdorat przyjrzał mu się uważniej. Wyglądał nad wyraz okropnie, twarz miał opuchniętą, bladą, ciężar ciała opierał na jednej nodze. Jedno ramię opierał o drewnianą kulę. Coś się wydarzyło, kiedy wysłał go, by powiadomić Xandera...
– Nie bardzo rozumiem – odparł ostrożnie, ważąc w ustach każdą literę.
– Sara zrobiła... Z energią Sary stało się coś. Zaatakowała Abbadona i Aresa. Wiła się wokół nich jak węże, sprowadzając na nich cierpienie. Bez żadnego rytuału, czegokolwiek. Sam nie znam zaklęcia, które mogłoby tak właśnie działać. – Oparł głowę o rząd skórzanych grzbietów. – Zresztą, żadnego nie wypowiedziała. Czy to jest możliwe? Czy kiedyś coś takiego się wydarzyło?
Mag wpatrywał się w niego przez chwilę. Pokuśtykał do najbliższego fotela, opadając nań z ulgą i cichym westchnieniem. Kiedy rozchylił usta, Henry dostrzegł na nich zakrzepłą krew.
– Nie mam pojęcia – odparł w końcu, wzruszając ramionami. – W czasach przed rzezią było wielu potężnych magów. Założyciele mieli moce, o których my moglibyśmy jedynie pomarzyć. Jednak żadna przeczytana przeze mnie księga nie traktowała o czymś takim. Nawet podczas walki trzeba użyć formuły. – Umilkł, szukając czegoś w swoim umyśle. – Scamar Relain parał się magią krwi, rzucał nieosiągalne dla nas zaklęcia, jego esencja była mroczna i ciężka do opanowania. Zrzuciła anioły z Nieba.
Magia krwi!
– W Sarze nie płynie krew Relainów, tylko Kalerainów. – Henry wydął usta i skupił wzrok na tytułach opasłych tomów.
– Może przemiana w wampira i picie anielskiej krwi obudziło w niej coś. Albo są sprawy, o których nie wiemy. Xander skrzętnie ukrył Sarę wśród śmiertelników, wierząc, że tam będzie bezpieczniejsza niż tu, wśród magów. A może nie chodziło o bezpieczeństwo jej, tylko nasze.
Mathias umilkł, kiedy usłyszał kroki, odbijające się echem od marmurowej posadzki korytarza. Obaj spojrzeli w stronę drzwi, kiedy ukazała się w nich przyprószona siwizną głowa rodu Kalerain. Szczękę miał zaciśniętą, usta tworzyły wąską linię. Brwi zbliżyły się ku sobie złowrogo, sprawiając, że mrużył oczy.
Henry odwrócił się do niego, splatając ręce na piersi. Zlustrował go wzrokiem. I już wiedział. Wiedział, że to, co zaraz usłyszy, sprawi, że będzie musiał zmienić swoje myślenie, ułożyć cały plan na nowo, być może coś poświęcić. Od początku czuł, że to wszystko jest tak absurdalne i zagmatwane, że musi się coś za tym kryć.
Jego ułożone, wampirze życie z dala od problemów magów legło w gruzach, w momencie, w którym spojrzał tej kobiecie w oczy. Czuł to w trzewiach, lecz ignorował to uczucie, sądząc, że kiedy poszedł za ciosem, wszystko pójdzie gładko. Odeślą anioły tam, gdzie ich miejsce, zdejmą osłonę z Miasta i będą żyć w harmonii, rozwijać się, mieszać, odzyskiwać utracone moce. Teraz już wiedział, że nic nie będzie takie samo.
Xander usiadł tuż obok syna i pochylił się, układając dłonie na kolanach.
– Jest rzecz, o której nie wiecie. I nigdy nie mieliście się dowiedzieć – zaczął, unikając ich wzroku. – Zastanawiało was kiedyś, dlaczego w każdej z głównych rodzin jest tylu mężczyzn? Że linie naszych rodów opierają się głównie na nich? – Spojrzał na Henrego, lecz gdy zrozumiał, że ten nie zamierza nic powiedzieć, kontynuował. – Kiedy nasi przodkowie odprawiali śmiercionośny rytuał na Skamarze, ten przeklął ich. Każda kobieta, która rodziła się w głównej linii rodów, córka pierworodnego syna, miała przynosić nieszczęście rodzinie, posiadać moce, które prowadziły do zguby, otaczać ją szaleństwem. Większość rodów pozbywała się dziewcząt, drżąc na samą myśl o tym, co mogło się wydarzyć. Twój ojciec tego nie zrobił – wskazał palcem Azdorata, a ten drgnął nieznacznie. – Biedna Shila postradała zmysły, tonąc w miłości do naszego wroga. Latami tworzyła dla Lucyfera zaklęcia i karmiła go swoją mocą, wierząc, że pewnego dnia nasze gatunki będą żyć w zgodzie. Trudno było ją powstrzymać.
Ostatnie zdanie zawisło nad nimi niczym gilotyna. Powietrze zgęstniało, przylegając mocno do skóry Henrego. Raz za razem przetwarzał słowa Xandera w głowie, próbując pojąć ich sens.
– Chcesz powiedzieć... – zaczął, cedząc słowa przez zęby – Że to ty wypuściłeś Shilę?
– Tak – Xander wstał i wyprostował się, patrząc wampirowi prosto w oczy.
Wściekły ryk przeciął ciszę, która zawisła w pomieszczeniu, zatrząsł zamkiem w posadach, wyciągnął kurz spod mebli, tworząc swoistą mgłę. Henry wynurzył się z niej, sapiąc ciężko. Jego oczy były czarniejsze niż cokolwiek, co istniało, gniew wyzierał z każdej części ciała. Rzucił się na starego maga, zaślepiony złością. Ten użył tarczy, przewracając się na plecy.
Głuchy huk rozległ się po korytarzu.
Wampir uniósł ręce z dłońmi zwiniętymi w pięści, uderzał w osłonę raz za razem, a jego twarz wykręcała wściekłość. Xander wyrzucił obie nogi do góry, odpychając go od siebie. Podniósł się ciężko na kolana, jego czoło zrosił pot. Henry bez zastanowienia rzucił się z powrotem w wir ciosów. Można by pomyśleć, że tłukł na oślep, lecz on doskonale wiedział, co robi, widział delikatne pęknięcia w przezroczystej tarczy. Z wampirzą prędkością odsunął się i zrobił obrót, wyrzucając nogę do góry. Magiczna osłona rozleciała się w drobny mak, tworząc deszcz malutkich mieniących się złotem odłamków.
– Henry! – krzyk wydawał się jedynie cichym mruknięciem, więc nawet nie zwrócił na niego uwagi.
Dopadł Xandera sprowadzając z powrotem do parteru. Usiadł na nim, mocno przyciskając do ziemi. Stary mag wypuścił głośno powietrze z płuc z myślą, że wampir zaraz zmiażdży jego wnętrzności siłą nacisku.
Jednak nie miał zbyt wiele czasu na myślenie.
Henry wyprowadził cios. Chrzęst pękającej kości policzkowej dotarł do jego uszu, a zaraz za nim po twarzy Xandera rozlał się ból. Wampir jedną ręką ściskał jego koszulę, a drugą wyprowadzał kolejne uderzenia. Jego dłoń powoli pokrywała się krwią, a głowa Kaleraina miarowo podskakiwała, odbijając się od marmurowej posadzki.
– Immobiltas! – Zaklęcie rozgoniło hałasy spowodowane walką.
Ręka Henrego zamarła w bezruchu tuż nad głową. Chciał zamrugać, lecz nie był w stanie. Całe jego ciało zamarło, siłą woli próbował wykonać jakikolwiek ruch, jednak na marne. Jedynie jego gałki oczne poruszały się na prawo i lewo, próbując w panice się opanować.
Zdejmij ze mnie to pieprzone zaklęcie! – cisnęło mu się na usta, lecz nie mógł nimi poruszyć.
Hałasy dobiegające z biblioteki sprowadziły tłum zainteresowanych służek i gości domu. Stali na korytarzu w bezpiecznej odległości od wejścia, by przypadkiem nie znaleźć się w centrum wydarzeń. Kurz powoli opadał, ukazując skalę zniszczeń. Fotel, który przewrócili, już od kilku minut nie przypominał żadnego mebla. Regały, stojące za Henrym, w chwili ataku, zachwiały się, rozsypując po podłodze księgi z najwyższych półek. Szyby w ogromnych oknach pokryły się siecią drobnych pęknięć u nasady, tworząc swoisty labirynt.
Nastała cisza, którą przerywało miarowe stukanie drewnianej kuli.
Mathias dokuśtykał do ojca. Kucnął przy jego ramionach z cichym jęknięciem, ten ruch sprawił mu ból. Wyplątał ubranie Xandera z dłoni wampira, ujął ojca pod pachy i ostrożnie wysunął go spod ciała Azdorata.
Xander dźwignął się do siadu. Świat zalała szkarłatna poświata, czuł metal w ustach, a głowa pulsowała miarowo. Zamrugał kilka razy i poczuł, jak bardzo spuchniętą ma lewą stronę twarzy. Z trudem przełknął gulę, która rosła w jego przełyku od chwili, gdy wszedł do biblioteki. Spojrzał na unieruchomionego Henrego. Jego wzrok wwiercał się wprost do głowy starego maga, wręcz słyszał jak Azdorat wrzeszczy na niego.
– Masz prawo być wściekły. – Jego głos był ochrypły, wibrował ze stresu i zmęczenia. – Nie jestem z tego dumny, lecz nie widziałem innego sposobu. Po twoim zniknięciu również to ja postanowiłem, że nie będziemy cię szukać. Ataki ustały i mogliśmy odetchnąć.
Sapnął, kiedy poczuł ciepłą posokę, skapującą z jego nosa. Otarł ją wierzchem dłoni i poprawił pozycję. Miał wrażenie, że gniew Henrego wręcz się materializuje.
– Scamar przepowiedział też, że pewnego dnia urodzi się córka zrodzona z tego samego mroku, co on. Że będzie dużo potężniejsza i że doprowadzi do naszej zguby – spojrzał wampirowi w oczy. – Kiedy tylko Sara się urodziła, od razu wiedziałem, że to ona. Jej esencja miażdżyła nasze płuca, kiedy przyszła na świat. Zapieczętowałem ją, ale jak widać nieudolnie. – Wsparł się na ramieniu syna i dźwignął ciężko do góry. Zachwiał się, kiedy świat wokół zaczął wirować, lecz zdrowe ramię Mathiasa posłużyło mu za oparcie. – Tam musi być szczelina. To, czym uraczyła nas dotąd, to jedynie namiastka tego, co z niej wychodziło, kiedy była niemowlęciem.
– Dlatego chciałeś przebić ją ostrzem podczas ataku na willę – szept Mathiasa mroził krew w żyłach. – Siła wybuchu takiej esencji zmiażdżyłaby wszystko i wszystkich w promieniu kilku kilometrów.
Xander jedynie skinął głową. Szok i niedowierzanie uderzyły pierworodnego prosto w twarz. Zalała go fala gorąca, a ciało zwiotczało na chwilę, kiedy docierała do niego myśl o skali zniszczeń w przypadku uwolnienia takiej mocy.
– Dlatego nie możemy dopuścić do tego, by stało się to w pobliżu Urbos. Wszyscy zginiemy. Powinienem wam o tym powiedzieć od razu. Jej przemiana w wampira skomplikowała wszystko. Teraz jest chyba niezniszczalna.
Henry wciąż patrzył na starego przyjaciela z szeroko otwartymi oczami. Dlaczego tak mało wiedział o tym, co się wtedy wydarzyło? Dlaczego jego własny ojciec to przed nim ukrył? Możliwe, że chciał chronić Shilę i doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jego syn nie zamierzał mieć dzieci. Uznał to za mało istotny fakt. Lub zginął, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć. Patrząc na niedowierzanie na twarzy Mathiasa, Xander nie spodziewał się, że i ten kiedykolwiek znajdzie partnerkę.
Poczuł, że zaklęcie opuszcza jego ciało, wraz z ruchem ręki młodego Kaleraina. Padł na kolana i opuścił ręce wzdłuż ciała. Zatrząsł się.
Tak wiele rzeczy zaczęło się teraz układać w logiczną całość. Ucieczka drugiej, najważniejszej głowy rodu w Mieście Magów, skrycie się wśród śmiertelników, utracone ciąże żon jego przyjaciół z wielkiej rady, szukanie mocy wśród innych istot. Im bardziej zmieszana krew, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że którykolwiek mag osiągnie moc podobną do Scamara. Całe ich życie po wielkiej rzezi podporządkowane jednej przepowiedni, o której wiedzieli jedynie nieliczni. Pakty małżeńskie, ciągła kontrola tychże.
– Wiedziałeś o tym wszystkim. – Zaczął, a jego głos sprawiał, że wszystko wokół drżało. – Objąłeś pieczę nade mną, kiedy zmarł mój ojciec, wiedziałeś, kim mam zostać, a mimo to zataiłeś przede mną prawdę. – Podniósł się z kolan, jego dłonie wciąż zaciśnięte były w pięści. – Powinienem cię teraz zabić – wysyczał, odwracając się plecami.
Czuł, jak esencja buzuje w jego żyłach, gotuje się, wije jak wąż i wzbiera, niczym wzburzone morze podczas sztormu. Jego myśli pędziły galopem, chciał złapać chociaż jedną, uczepić się jej, by móc pomyśleć na spokojnie, opracować plan, który pomoże Miastu i Sarze.
Tak bardzo nie chciał jej śmierci. Przywiązał się do niej, odczuwał permanentnie jej brak. Gniew, który ona koiła samą swoją obecnością, odbywał w jego trzewiach śmiercionośny taniec, sprawiając, że tracił nad sobą panowanie. Wirował na skraju przepaści, podejmując coraz mniej logiczne decyzje. Szukał sposobu na jej ratunek, błądząc po omacku.
Teraz już wiedział, że nie będzie żadnego ratunku.
Będzie musiał wybrać. Między nią a całym miastem magicznych stworzeń. Był w stanie nauczyć Sarę, jak być wampirem. Pokazać jej, jak funkcjonować w tej rzeczywistości. Był potężnym magiem, lecz nigdy tak potężnym, jak któryś z rodu Relain. Doszedłby w końcu do ściany, której nie potrafiłby przesunąć, by nauczyć ją więcej.
Krótka, ledwo dostrzegalna nić myśli owinęła jego palce.
– Mathias – wściekły warkot wyrwał się z jego ust, a mag wyprostował się, słysząc ten ton. – Sprowadź Kasjusza i Lucasa. Za godzinę w komnacie Sary.
Dźwięk jego kroków odbijał się od ścian. Grupka gapiów rozstąpiła się, kiedy wychodził na korytarz. Nikt nie wziął nawet głębszego wdechu, bojąc się, że tym mało znaczącym dźwiękiem wywoła burzę, której nie będzie dało się powstrzymać.
***
Drzwi do salonu jego własnego mieszkania otworzyły się z głośnym jękiem. Im bliżej domu był, tym szybciej szedł, a jego kroki odbijały się echem od zaśnieżonych uliczek Urbos.
Jego nozdrza falowały z wściekłości. Skóra mrowiła, sprawiając, że każdy włosek na ciele stawał dęba. Głowa Henrego pulsowała miarowo, ciągle naciskając na skroń.
Siłą pędu wpadł w głąb pomieszczenia, łapiąc za zagłówek kanapy. Jego palce zacisnęły się na miękkim materiale, aż pobielały mu knykcie. Unosił ramiona, biorąc głębokie oddechy, by uspokoić, choć odrobinę szalejące w nim emocje. Dźwięk pękającego drewna dotarł do jego uszu, w momencie, kiedy oparcie ugięło się pod nim i siłą jego nacisku.
Spojrzał na połyskujący welur. Spiął się cały, warknięcie wyrwało się z jego gardła, kiedy podniósł mebel i rzucił nim w stronę ściany. Czerwona cegła odprysnęła, opadając lekko na porwany materiał. Czuł, jak esencja przepływa przez niego całego, kumulując się w klatce piersiowej. Ciche warczenie przerodziło się w regularny, pełen bólu krzyk, kiedy uwalniał ją, krzycząc na całe gardło niszczycielskie zaklęcie.
Ściany pomieszczenia zatrzęsły się, zrzucając na drewnianą podłogę złote ramki, namalowanych wieki temu, obrazów. Popiół i nadpalone drwa wysypały się poza obręb kominka, kiedy ten pękał na pół. Regał zaskrzypiał złowrogo, przewracając się na stertę wiekowych ksiąg.
Padł na kolana, ukrywając twarz w dłoniach. Desperacko próbował obmyślić jakiś plan, lecz w jego głowie panowała nieprzenikniona pustka. Wiedział, że Xander się poddał. Nie zamierzał ratować córki. Nie zamierzał robić NIC, co mogłoby ją uratować. Poświęci ją, byleby pozbyć się aniołów z Jorden. Zawsze stawiał to miasto ponad wszystko inne. Tym razem nie będzie inaczej.
Podniósł się i zrezygnowany podszedł do sterty ksiąg. Odrzucił na bok regał i zaczął ją przeglądać w poszukiwaniu księgi, o której istnieniu pojęcie miał tylko on. Wiedział, że ją tu odnajdzie, bo tomiszcze oprawione w czarną, matową skórę wołało do niego zmysłowo, za każdym razem, kiedy stawał tuż obok.
Ujął księgę w obie dłonie i przyjrzał się uważnie tytułowi, napisanym odręcznie metaliczno–zieloną pochyłą czcionką. Miał wrażenie, że wolumin wibruje delikatnie w zetknięciu ze skórą, jakby szeptał do niego głosem setek, mieszających się ze sobą, tworząc melodyjną, początkowo przyjemną dla ucha muzykę. Jednak im dłużej to trwało, tym bardziej namolny i niecierpliwy się stawał, przekształcając w jednolity krzyk, nie do zniesienia.
Pokręcił głową, chcąc odpędzić od siebie te ciche szepty, wstał i ruszył w stronę sypialni. Użył zaklęcia, by rozświetlić pomieszczenie i rozejrzał się dokładnie.
Jego łóżko wciąż pozostawało w nieładzie od dnia, w którym wybiegł stąd ze ściśniętą strachem piersią, w poszukiwaniu przestraszonej Sary. Wciąż oczami wyobraźni widział jej przerażone spojrzenie, włosy w nieładzie i opadające ramiączko od halki, w której wtedy spała. Poczuł, jak nitki energii przeskakują między jego palcami, na wspomnienie dotyku jej skóry, gdy je poprawiał.
Usiadł przy biurku, wziął do ręki pióro i zamoczył je w kałamarzu. Szybkim, niechlujnym ruchem napisał kilka zdań na kremowym pergaminie. Jego palce nerwowo stukały o blat biurka, kiedy czekał, aż atrament wyschnie, by następnie złożyć go na kształt małego, papierowego kruka. Otworzył księgę i przekartkował ją, szukając odpowiedniej strony. Kilkukrotnie przebiegł wzrokiem po tekście, a w jego głowie zrodziła się myśl, by nie iść w tę stronę.
NIE.
Pokręcił głową i wbił w swoją dłoń pióro, zanim uzna, że to zły pomysł.
Już postanowił i nie zamierzał się cofać.
Kropla czarnej, jak otchłań, krwi spłynęła po wnętrzu jego ręki. Uniósł ją nad papierowego kruka, wypowiadając zaklęcie magii krwi. Ta spłynęła leniwie na pergamin, rozlewając się powoli, aż szkarłatna posoka pochłonęła każdy zakamarek, złożony ze starannością.
Kruk po chwili poruszył się niczym żywe stworzenie. Wzbił się nieśmiało do góry, obracając wokół własnej osi, aż jego dzióbek nie spoczął na wprost ust Henrego.
– Zanieś tę wiadomość do Sary – wyszeptał drżącym głosem.
Papierowy ptak przyglądał mu się przez chwilę, jakby z zaciekawieniem, po czym wzbił się w powietrze, kierując w stronę drzwi. Henry odwrócił się za nim, lecz nim zdążył mrugnąć, papierowy kruk umknął, a on nawet nie był pewien, czy to zadziała.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro