Rozdział 10
Po pomieszczeniu roznosił się okropny odór śmierci i rozkładającego się ciała. Muchy właziły w każdą możliwą szparę, wciskały się w miejsca, w które nikt nie był w stanie zajrzeć. Na miejscu nie było śladów walki. Smród oblepił ściany, zasłony, kanapy. Wszystko, co znajdowało się w zasięgu jego niewidzialnych macek.
Ciało skrzydlatej było w zaawansowanym stadium rozkładu. Jej twarz spływała powoli na ramiona i piersi, białe robaki wysypywały się z gładkiego rozcięcia, malującego się na jej szyi. Ciało wtopiło się częściowo w kanapę, na której ją porzucono.
Abbadon przyglądał się makabrycznemu obrazkowi, zasłaniając usta i nos jedwabną chusteczką. Trzymał skrzydła blisko siebie, żeby przypadkiem niczego nie dotknąć. Odór wżarł się już w jego załzawione oczy, rozmazując pole widzenia. Lucyfer, na kuckach, przyglądał się również, lecz na nim zapachy śmierci nie robiły żadnego wrażenia. Przywykł do nich, choć nie wiedział dokładnie gdzie.
– Ktoś upuścił z niej krew – rzekł Pan Alvacivitas, nie odrywając wzroku od denatki.
– Jak i z dwóch poprzednich – mruknął Abbadon niewyraźnie zza chusteczki. – Przynajmniej nie musimy ich zamiatać na kupkę, jak po użyciu anielskiego ostrza.
Fiołkowe oczy Lucyfera zamieniły się w wąskie szparki. Wstał i podszedł do skrzydlatej, nie zważając na rozlane na podłodze płyny ustrojowe. Pochylił się nad ciałem, uważnie mu się przyglądając. Wpatrywał się w roztopiony policzek, jakby nie był pewny tego, co widzi. W końcu zbliżył do niego dłoń, łapiąc w palce jeden, niewyraźny, rudy włos. Odwrócił się do towarzysza, pokazując mu znalezisko.
– Czyżby nasza mała sarenka?
– Nie sądzę. – Pan Zagłady otworzył szerzej oczy w zdumieniu. – Kiedy wyssała pierwszy raz gościa do ostatniej kropli krwi, to z tydzień płakała w poduszkę.
– W takim razie ma krewnych. Jesteś pewny, że Kalerainowie zostali doszczętnie wybici?
– Nie mam pojęcia, zajmowałem się wtedy Azdoratem i tą dziwką, zakochaną w tobie po uszy.
– Ach tak. – Mruknął Lucyfer, przypominając sobie wydarzenia z cichej wojny. – To była wyjątkowa esencja.
Drugiej takiej już bym nie znalazł, pomyślał. Słodka jak miód, pachnąca konwalią, oszałamiająca, uzależniająca. Całymi dniami mógł upajać się wonią jej magicznej energii, tak bardzo jej pożądał, a jednocześnie nie był w stanie jej uśmiercić, by się całkowicie nią nasycić. Lecz to była jedyna osoba na tym świecie, po której Azdorat cierpiał katusze, za życia jak i po niespodziewanej, chytrej śmierci.
– Szukaj ich, Abbadonie. – Podjął znów, mijając Anioła Zagłady. – Wyciśniemy z tych magów wszystko, co się da. Każdą, nawet najmniejszą kroplę ich esencji.
***
– To na pewno zadziała? – Zapytała, przyglądając się, jak Mathias rozkłada ręce nad czarnym obsydianem w kształcie łezki.
Henry siedział na stole, rozebrany od pasa w górę, czekając na dalsze kroki maga.
– Nie wiem – odpowiedział za najstarszego z braci, który, wciąż deklinując zaklęcie, pokiwał głową z wdzięcznością. – Jak nie spróbujemy, to się nie dowiemy.
– Spłoniesz, jeśli nie zadziała. – Głos jej się załamał.
– W razie co użyję non ignis. Saro, wszystko będzie dobrze.
Popatrzyła na niego, w ogóle nieprzekonana. Jej wzrok powędrował na bliznę, która zdobiła bok wampira. Wciąż nie wiedzieli, czym oberwał, że rana goiła się tak długi czas. Kiedy się zorientował, na co Sara patrzy, mimowolnie zakrył bliznę ręką.
– Dobra. Skończyłem. – Mathias uniósł teatralnie ręce ku górze. – Może zaboleć.
Henry wyprostował plecy. Najstarszy z braci podniósł kamień w dwóch palcach. Podszedł do wampira, odwracając obsydian płaską częścią do jego klatki. Spojrzeli sobie w oczy, sprawdzając, czy żaden z nich nie zrezygnował z tego pomysłu. Powieki Azdorata, nawet nie drgnęły, dlatego Mathias wziął głęboki wdech i na jednym wydechu wyrecytował zaklęcie.
Kamień spowiła delikatna, ciemnozłota mgiełka, przeplatana nitkami energii. Mathias przyłożył minerał w miejscu splotu słonecznego wampira. Jego skóra zaskwierczała niczym kaczka pieczona na ruszcie. Z ust wydobył się syk, a ramiona uniosły się delikatnie do góry. Kamień powoli wtopił w skórę Henrego, zaświecił leciwym, jasnym blaskiem i zamarł, jakby od zawsze tam był, pokrywając całe jego ciało delikatną, prawie niewidoczną powłoką
– Gotowy? – Zapytał mag, upewniwszy się, że operacja przebiegła zgodnie z jego oczekiwaniami. Henry skinął głową i zeskoczył ze stołu.
– To jakieś szaleństwo! – wykrzyknęła rudowłosa, zasłaniając oczy dłońmi.
Wampir i mag puścili jej uwagę mimo uszu. Ramię w ramię skierowali się ku wyjściu na antresolę. Z czoła Mathiasa spłynęła kropelka potu, jego nerwowość dało się wyczuć na kilometr. Mag złapał za klamkę i spojrzał raz jeszcze na wampira. Ten patrzył na drzwi w oczekiwaniu.
– Sara, odsuń się, żeby promienie słoneczne cię nie dosięgły – powiedział, a gdy to uczyniła, otworzył szklane wrota.
Dziewczyna zamknęła oczy, czekając na krzyk płonącego towarzysza. Jednak odpowiedziała jej cisza. Otworzyła jedno oko, by sprawdzić, co się dzieje.
Henry sam opuścił powieki, nie wiedząc, czego ma się spodziewać. Stał przez chwilę w ciemności, czekając, aż słońce zacznie topić jego skórę, Lecz nic takiego się nie wydarzyło. Poczuł na twarzy ciepłe promienie, jego ciało owiał chłodny podmuch zimowego wiatru. Rozpostarł szeroko ręce, uśmiechając się do siebie. Od tak dawna nie widział słońca i nie czuł jego ciepła na twarzy, że niemal zapomniał jakie to uczucie.
– Udało się! – Mathias klasnął w dłonie, zadowolony. – Nie wiem, czy nie będzie trzeba tego kamienia ładować, więc nie przesadzaj ze spędzaniem czasu na zewnątrz w dzień. – odwrócił się do Sary. – Teraz twoja kolej.
Sara przełknęła gulę, która urosła jej w gardle. Podeszła do stołu i zwinnie na niego wskoczyła, poprawiając lekko siad. Czekała w milczeniu, aż Mathias przygotuje dla niej kamień.
– Rozbieraj się – rzucił, rozkładając ręce przed kolejną obsydianową łzą.
Posłała patrzącemu na nią Henremu, porozumiewawcze spojrzenie. Odwrócił się, splatając ręce z tyłu. Rozpięła bluzkę, odsłaniając piersi, a między nimi splot. Nie czuła się zbyt komfortowo, lecz Mathias nie zwrócił nawet na to uwagi. Zachowywał się jak medyk, robiący to setki razy. Ponownie wypowiedział zaklęcie, tym razem nad nią, przykładając kamień do ciała. Poczuła palący ból i smród smażącej się skóry. Zacisnęła mocno oczy, starając się nie krzyczeć. Czuła, jak jej energia łączy się z mocą zamkniętą w minerale, by za chwilę wszystko ustało. Spojrzała w dół. Kamień leżał na swoim miejscu, wtopiony w nią, jakby od zawsze tam był.
– No, teraz niewiele was będzie ograniczać. – Starszy brat uśmiechnął się do niej promiennie, odwrócił się i wyszedł, by zająć się innymi swoimi sprawami.
Stała tak przez chwilę, zapinając guziki, a kiedy podniosła głowę, zobaczyła rękę Henrego wyciągniętą w jej stronę.
– Chcesz się przejść? – Zapytał, również się uśmiechając.
***
Xander przerzucał, już którąś z kolei, mapę z narysowanym planem działania. Głowa go bolała, oczy piekły ze zmęczenia, Nie wiedział, którą szklankę whisky już pije, ale upojenie alkoholowe było ciągle wypierane przez adrenalinę. Odezwały się też jego palące bólem plecy, które wręcz krzyczały, że powinien wstać od biurka. Tak też uczynił, nie mogąc się skupić na wykonywanej pracy.
Rozprostował się z bolesnym jęknięciem i podszedł do okna. Oparł się o parapet, wyglądając na zewnątrz. Uśmiechnął się do siebie na widok tego co zobaczył.
Na dziedzińcu, porośniętym przyprószoną śniegiem trawą, tuż obok fontanny, Henry i Sara leżeli obok siebie wśród zamrożonych źdźbeł. Oboje oczy mieli zamknięte, a na ich twarzach malowało się zadowolenie. Na ciele wampira połyskiwał czarny kamień, otaczający go delikatną ochronną poświatą.
***
Młody mag przyglądał się uważnie aniołowi i demonowi, rozmawiającymi na skraju drogi, ukryty między krzakami laurowiśni. Pozostawał w bezruchu, starał się nie mrugać, nawet nie oddychać zbyt gwałtowne, żeby nie zwrócić na siebie ich uwagi. Kilka kilometrów dalej znajdowała się granica Miasta Magów.
Jednego z nich poznawał. Nigdy go nie widział, ale doskonale wiedział, kim jest. Znał go z opowieści Sary. I szczerze nienawidził, za to jaki dla niej był. Krew szumiała mu w uszach, w skupieniu próbował wyłapać kontekst rozmowy, jednak docierały do niego jedynie strzępki. Byli zdecydowanie za daleko.
Podskoczył nagle, gdy niespodziewanie ciężka ręka wylądowała na jego ramieniu. Przełknął ślinę, nie rozpoznając tego uścisku, za to do jego nozdrzy dotarł słodko–gorzki smród zgnilizny. Odwrócił powoli głowę. Pierwsze, co zobaczył to ogromne cielsko, dopiero później, gdzieś dwa metry wyżej, przyglądała mu się paskudna, łysa głowa. Oczy miał puste, a demoniczna aura wypływała nosem i uszami.
– A my, pięknisiu, chyba już się znamy. – Trzeszczący głos wybrzmiał z wyszczerzonych ust demona. Mógłby przysiąc, że są sine, jak u trupa.
Strach sparaliżował całe jego ciało. Chciał sięgnąć do kieszeni po broń, lecz ręce odmówiły mu posłuszeństwa, jakby był marionetką porzuconą przez lalkarza. Demon złapał go oburącz, gdyby ten chciał się wyrwać, lecz mag nawet się nie poruszył. Nie dowierzał.
Nie dowierzał, że dał się tak podejść, że stracił czujność, że nie wyczuł tego mdlącego zapachu rozkładającego się ciała, w którym zamieszkał ów rzezimieszek. Był taki pewny swoich umiejętności! A teraz? Teraz dał się złapać jak mała szara myszka, niezdająca sobie sprawy z tego, że tuż za nią stoi wygłodniały kot.
– Asmodeusz! Patrz, kogo tu znalazłem! – Krzyknął demon, ciągnąc chłopaka w stronę tych, których obserwował. Odwrócili się obaj.
Oczy maga rozszerzyły się, widząc twarz Asmodeusza. Długie ciemne włosy, przypominały strąki, opadając ciężko na gnijące oblicze złego ducha. Część jego zębów była odkryta, między szarym mięsem odznaczała się kość szczękowa. Rybie, śnięte gałki ledwo mieściły się w oczodołach, a w miejscu nosa ziała tylko czarna dziura. Po czole przeszła mu niczym niewzruszona mucha.
Chłopaka przeszedł dreszcz, po plecach spłynęła zimna stróżka potu. Dwaj przybysze podeszli do niego, przyglądając mu się z zaciekawieniem. Na niepełnej twarzy demona malował się uśmieszek, zaś anioł wydawał się być arogancki.
– Wyglądasz znajomo – mruknął po chwili, unosząc brodę maga do góry ostrzem miecza. – Wiem, kto zechciałby z tobą porozmawiać.
***
Bliźniaki rozpierzchły się, kiedy kolejna gigantyczna kula energii sunęła niekontrolowanie w ich stronę. Uderzyła w ścianę, tworząc na niej siatkę pęknięć i sporych rozmiarów wgniecenie. Tynk spopielił się w okamgnieniu, a czerwona cegła zruszyła, tworząc nieregularną półkulę.
Sara zawyła z wściekłości, opuszczając ręce wzdłuż ciała. Czy kiedykolwiek uda jej się utrzymać moc pod kontrolą? Po kolejnych ćwiczeniach, zakończonych porażką, szczerze w to wątpiła. Kasjusz i Lucas bardzo się starali, lecz to na nic. Ona się po prostu do tego nie nadawała, dużo lepiej czuła się ze sztyletem lub rewolwerem, w ręku. Z mocy korzystać nie umiała; była dzika, nieokiełznana, szalona i przede wszystkim zbyt duża, żeby była w stanie utrzymać ją w ryzach.
Spojrzała z rezygnacją w stronę słomianej kukły, którą miała ustrzelić. Znajdowała się w totalnie innym kierunku, niż ten, w który popłynęła energia. Wyciągnęła sztylet zza cholewy buta i rzuciła jakby od niechcenia, trafiając w sam środek głowy lalki.
Bracia spojrzeli po sobie porozumiewawczo. Bardzo często to robili, jakby rozmawiali ze sobą w myślach. Rzadko odzywali się do młodszej siostry, ich konwersacje raczej sprowadzały się do listy zadań do wykonania na dziś. Rozstawali się również w milczeniu.
– Kto cię tego nauczył? – zapytał Lucas, podchodząc do kukły, wyciągnął z niej sztylet i rzucił ostrzem w stronę dziewczyny. Złapała go bez trudu.
– Henry. Nauczył mnie wszystkiego.
Kasjusz, nie odzywając się słowem, odwrócił się na pięcie i wyszedł. Pozostałe rodzeństwo patrzyło na siebie, przez chwilę, w mało komfortowym milczeniu.
Początkowo Sara próbowała zagadywać braci, by się o nich czegoś dowiedzieć, lecz nie byli zbyt rozmowni. Mroczni i tajemniczy, zamykali się w swoich komnatach na długie godziny, na kolację przychodzili ostatni, śniadań z nimi nie jadali. Prawie w ogóle się ze sobą nie rozstawali, a ich ruchy były zsynchronizowane, jakby byli jednym, żyjącym organizmem. Dlatego Sara po kilku próbach zrezygnowała z jakiegokolwiek kontaktu.
Wymacała pod lnianą bluzką obsydian. Wciąż czuła pod palcami silną moc zaklęcia, więc podeszła do okna i rozsiadła się na parapecie. Przyciągnęła nogi pod brodę i objęła je ramionami. Spojrzała na rozpostarty pod nimi dziedziniec. W ciągu dnia panował na nim spory ruch, co chwilę ktoś wchodził i wychodził główną bramą. Część z tych osób poznawała, inne były dla niej zupełnie obce. Kilka dni temu, z tego samego okna, widziała jak wychodzi przez nią Elijah, lecz od tamtej pory nie dawał znaku życia. Odkąd jej treningami zajął się jakiś magiczny żołnierz (Izaak, lecz mogła się mylić), nie widywała brata właściwie w ogóle.
Nie minęła chwila, jak do sali treningowej wszedł Kasjusz, a tuż za nim kroczył zmęczony Henry. W ostatnim czasie ciągle tak wyglądał.
– O co chodzi? – zapytał wampir, uśmiechając się słabo do dziewczyny.
– Pokaż jej, jak posługiwać się energią – wyrzucił z siebie Lucas, stając obok brata.
– To bez sensu. – Sara przewróciła oczami, widząc uniesioną do góry brew wampira. – Może posługiwanie się magią nie jest dla mnie. Lepiej wychodzi mi wojowanie nożami.
– Jak ktoś o tak wielkiej mocy, może sądzić, że posługiwanie się nią, nie jest dla niego? – splótł ręce na piersi.
– Normalnie! – zaczęła się irytować. – Nie wszystko jest dla każdego! Nie pisałam się na żadną z tych rzeczy.
Czuła, jak gniew wzbiera w niej z podwójną siłą. Miała dość, była zmęczona, sfrustrowana, jej dzień wypełniała nauka i treningi, spotkania z ważniejszymi członkami rodów. Nie miała chwili wytchnienia, jej grafik był napięty od świtu do świtu, wypełniony obowiązkami, etykietą i niezliczoną ilością ksiąg. A mimo to, wciąż miała nikłe pojęcie o tym, co się dzieje, do czego się przygotowuje, z czym będzie musiała się mierzyć. Wszyscy traktowali ją jak małe, niesforne dziecko. Miała milczeć i wykonywać polecenia.
– Sara...
– To wszystko to absurd! Chciałam tylko znaleźć miłość i uczyć dzieciaki w szkole! I co? Szukają mnie anioły i demony, moje serce nie bije i czuję, jak pod skórą mrowi mnie moc, która w każdej chwili może kogoś zabić, jak za szybko podniosę rękę! A może się tak zdarzyć, bo jestem pieprzonym wampirem i często nie kontroluję prędkości, z jaką się poruszam!
Bliźniaki wycofały się taktycznie w połowie jej wywodu. Azdorat stał, patrząc na nią w milczeniu. Minę miała udręczoną, ogarnął ją smutek i złość. Nie za bardzo potrafił znaleźć słowa, które mogłyby podnieść ją na duchu, sprawić, że poczuje się lepiej ze sobą, oswoi się z sytuacją.
– Kiedy cię przemieniłem, wcale nie chciałem spędzać z tobą czasu. – rzekł w końcu. – To był mój obowiązek, w zamian za życie.
Usiadł obok niej, a ona pochyliła głowę, zasłaniając twarz kręconymi włosami. Delikatnie musnął jej szyję, w miejscu, gdzie wciąż widniały ciemniejsze plamy po srebrnych pierścieniach Abbadona. Jak on się wtedy wściekł! Sara nawet nie miała pojęcia.
– Miałem nauczyć cię podstaw i odejść – kontynuował. – Nie musiałbym więcej łowić dusz.
– Trafiłeś do swoich, więc nie musisz robić już żadnej z tych rzeczy – wycedziła przez zęby, a jej głos był przesiąknięty żalem. Odkąd znaleźli się w Urbos, ich spotkania należały do rzadkości.
– Rzeczywiście, nie muszę. – Odparł. Oparł się plecami o szybę. – Kiedy wychodziłem z obrad, Xander wrzeszczał za mną, że nie czas na zajmowanie się twoimi wybrykami. Ale nie mogłem cię zlekceważyć, zbyt wiele dla mnie znaczysz.
Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami. Była niemal pewna, że na jej twarzy wykwitł soczysty rumieniec. Do tej pory uważała, że ta przyjaźń jest jednostronna, ulotna jak pył na wietrze, że oddalają się od siebie, każde zajęte swoimi sprawami, pochłonięte żarem przygotowań do swoich ról, starannie wyselekcjonowanych przez innych, gdzie nie są brani pod uwagę jako towarzysze broni. Gdzieś tam w środku trawiła ją tęsknota za każdą możliwą minutą, spędzoną razem z Henrym, każdą omawianą książką, zagadnieniem, ruchem ostrza, pozycją w walce, niczym w dzikim, nieprzewidywalnym tańcu. Tęsknota za krótkimi, tajemniczymi i niejednoznacznymi rozmowami, za analizowaniem każdego, wyważonego zdania. Za spokojem i opanowaniem, swego rodzaju ciepłem, jakim ją otoczył, mimo ciała zimnego jak sama głębia lodowca.
Złapał między palce niesforny kosmyk jej rudych włosów i założył za ucho.
– Chciałabym po prostu wiedzieć, co się ze mną dzieje – szepnęła i gdyby tylko z jej oczu mogły popłynąć łzy, bez wahania by to zrobiły.
– W normalnych okolicznościach, od dziecka byłabyś uczona kontrolować esencję. W tobie jest jej wyjątkowo dużo, więc to ważne, byś ją opanowała, będzie niesamowicie przydatna podczas walk. – odparł poważnym tonem.
– Czasem mam wrażenie, że... jest jej więcej, niż każdy przypuszcza. – Pociągnęła nosem. – Że to ona ma kontrolę nade mną, że żyje.
– Cóż... – Henry zamyślił się. – Więc musimy w takim razie sprawić, żebyś to ty wygrała wewnętrzną bitwę, by poddała się twojej woli.
Spojrzała na niego z ukosa. Wcale nie była pewna, czy to w ogóle możliwe.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro