Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 31




Skrzydła upadłego anioła biły szaleńczo przestrzeń. Czuł, że powoli opada z sił, jednak nie mógł się poddać. Nie w tym momencie. Każdy napięty do granic możliwości mięsień błagał o chwilę przerwy, ale Lucyfer nie mógł sobie pozwolić na odpoczynek.

Popołudniowe słońce paliło go w plecy, odbijające się od wody promienie raziły w oczy. Gdzieś w oddali majaczył czarny piach świadczący o tym, że jest niedaleko wybrzeża Irampass. Co chwilę marszczył brwi, zastanawiając się, czy przypadkiem nie pomylił drogi, bo nigdzie nie mógł dostrzec kamiennego zamku Gniewu. Nie zaprzątał jednak sobie tym głowy za bardzo. Czuł, jak Shila słabnie z każdym kolejnym oddechem, jak wiotczeje w jego ramionach.

    Jeszcze trzy machnięcia i będzie mógł paść na rozgrzany promieniami słonecznymi piach. Będzie mógł postawić nogi na ziemi i biec przed siebie, byleby tylko dotrzeć do bramy miasta. Będzie mógł skonać w chwili, gdy ktoś przejmie od niego ciało ukochanej, bo będzie wtedy bezpieczna.

    Złożył skrzydła po bokach i zaczął pikować w dół. Mroźny, porywisty wiatr targał jego szatą. Musiał spiąć się jeszcze bardziej, by nie zmienić trajektorii lotu i nie wpaść wprost w mroczną toń. Śnieżnobiałe skrzydła rozpostarły się ponownie, kiedy był już na tyle blisko, że gdyby tego nie zrobił, niechybnie rozbiliby się o wybrzeże. Opadł na piach bez gracji, jego kolana wbiły się w drobne kamyczki. Syknął, kiedy poczuł pieczenie w kolanie, jednak nie zwrócił na nie większej uwagi. Nie miał na to czasu.

    Niczym w hipnozie ruszył przed siebie. Udało mu się przejść zaledwie kilka kroków, kiedy nieznana siła odepchnęła go, zachwiał się i upadł na plecy, ochraniając jednocześnie ukochaną przed dodatkowymi obrażeniami.

    Przeklął siarczyście, po czym wziął dwa głębokie wdechy. Nie miał czasu, do cholery!

    Odłożył nieprzytomną Shilę, najdelikatniej jak potrafił, po czym podszedł do niewidzialnej bariery. Położył na niej dłoń, zawibrowała delikatnie pod wpływem dotyku. Skupił się najbardziej, jak potrafił i pchnął rękę do przodu, lecz bariera ani drgnęła.

    – Nie – jęknął przeraźliwie i padł na kolana. – Kurwa, nie! Nie! Nie!

    Widział zarys budynków. Nie były wyraźne, lecz stały tam na pewno. Czuł zapach smażonych ryb i przypraw, który docierał z tętniącego życiem placu. Słyszał nawet niewyraźne głosy rozmów, lecz bariera, niczym szyba skutecznie uniemożliwiała mu dostrzeżenie czegokolwiek.

    Uderzył w niewidzialną granicę obiema pięściami. Głuchy łoskot odbił się echem od przestrzeni, a bariera zafalowała złowrogo. Zrobił to kolejny raz i kolejny. Walił w przezroczystą ścianę nawet wtedy, gdy poczuł, jak skóra na jego dłoniach pęka. Nie przeszkodził mu nawet metaliczny zapach krwi, jaki dotarł do jego nozdrzy. Krzyczał i bił pozornie pustą przestrzeń, dopóki nie zabrakło mu tchu w piersiach.

    Wziął spazmatyczny wdech i spojrzał przed siebie. Krwawe smugi spływały, by po chwili wsiąknąć w błyszczący, czarny piach. Poczuł, że po jego rozgorączkowanej twarzy też coś spływa, a obraz rozmazuje się niebezpiecznie szybko.

Otarł łzy wierzchem dłoni. Na czworakach, wyczerpany do granic doczołgał się do kobiety, która bladła z każdą sekundą. Wziął ją w ramiona i otulił tak szczelnie, jak nigdy dotąd. Przyłożył usta do chłodnego czoła i rozpadł się na milion drobnych odłamków.

Pierwotny, niemal zwierzęcy ryk przeciął powietrze smagane słonym wiatrem. Krzyczał tak długo, że nie dostrzegł nawet, że zdarł gardło do krwi. Coś szarpnęło nim do góry, ale wyrwał się temu czemuś i przycisnął mocniej Shilę do rozedrganej piersi. To na pewno śmierć przyszła po jego wybrankę, ale Lucyfer nie chciał jej puścić, nigdzie nie pójdzie. Nie bez niego! Wolał umrzeć razem z Shilą, niż istnieć w tym okrutnym świecie bez niej.

Kolejne szarpniecie, jakieś głosy, niezrozumiałe słowa. Zrobiło mu się duszno, ciasno, jakby oblazły go demony. Poczuł na twarzy chłodne dłonie, które próbowały oderwać go od zmiennokształtnej.

Krzyczał i wyrywał się, odgrażał, błagał, byleby tylko kostucha pozwoliła mu pójść razem z nią. Zacisnął palce na ramionach Shili, lecz za chwilę ktoś wygiął je mocno, powodując nieznośny ból. Zignorował to uczucie i walczył z nieznanym, póki miał siłę.

– Lucyferze! – Siarczysty policzek sprawił, że ocknął się i otworzył oczy. – Daj jej pomóc, błagam...

Wpatrywał się w Sarę z szeroko otwartymi oczami. Trzymała jego twarz w dłoniach, zmuszając go do tego, by patrzył na nią. Zamrugał, nie wierząc, że to naprawdę ona, lecz kasztanowe pukle, łaskoczące go w czoło, mówiły o tym, że nie jest koszmarną marą, że jest prawdziwa, z krwi i kości.

W jej oczach również czaiły się łzy, a mięśnie szczęki zaciskały tak mocno, że na jej szyi pojawiła się pulsująca w zawrotnym tempie żyła. Lucyfer zwiotczał w okamgnieniu. Jego ramiona opadły. Poczuł, że ciężar ciała, który do tej pory trzymał, zelżał niespodziewanie. Kątem oka dostrzegł, jak postawny mężczyzna w ciemnej zbroi bierze Shilę na ręce i z niesamowitą prędkością  przedziera się przez otwór w barierze.

Coś w nim pękło.

Jakaś nieznana siła rozbiła tamę, jaką postawił wokół serca i wylała wodospad uczuć, które targały nim od kilku godzin. Rzucił się na Sarę i zamknął w szczelnym uścisku. Nie obchodziło go, co o nim pomyśli. Płakał niczym małe dziecko, które zgubiło rodziców i nagle, po wielu dniach się odnaleźli. Łzy spływały mu po policzkach, mocząc jej ciemną tunikę.

Nie wiedział, nawet kiedy objęła go czule i zaczęła gładzić po plecach, szepcząc mu do ucha słowa otuchy. Czuł, że drżała równie mocno, co on, lecz nie poganiała go, ani nie uspokajała. Cierpliwie klęczała razem z nim, pośród onyksowego piasku, smagana morskim wiatrem równie mocno, co jego zmarnowane, przeżute ciało.  Klęczała, aż na horyzoncie pojawiła się granatowa łuna, a on sam osunął się w ciemność.

⋆˖⁺‧₊☽◯☾₊‧⁺˖⋆

    Drzwi zamknęły się za nią z cichym jękiem. Sara oparła się o nie plecami i osunęła na podłogę, ukrywając twarz w dłoniach. Przycisnęła je mocno, do oczu, licząc na to, że przestaną drzeć. Z jej ust uleciał urywany oddech, z trudem powstrzymywała łzy.

    Kiedy dostrzegła z oddali ciemną postać, nie od razu zorientowała się, że coś się dzieje. Początkowo myślała, że to jakiś anioł, który przyleciał na wybrzeże na zwiad. Sebastian nie odpowiadał na jej wołania, Beatrycze również nie mogła skontaktować się z Dante, więc nie myśląc za wiele, przywołała kilku strażników i ruszyła na brzeg. Z każdym kolejnym uderzeniem w barierę, jej serce zatrzymywało się na chwilę, a stres ściskał w żołądku. Miała wrażenie, że zaraz pęknie, lecz ta stała nienaruszona.

    Gdy rozpoznała Lucyfera, zamarła. Jego krzyk docierał do każdego zakończenia nerwowego w jej ciele. Wiedziała, że stało się coś złego. Nigdy nie widziała go w takim stanie. Szarpał się i wił, odpędzał ich w każdy możliwy sposób, stroszył pióra i młócił powietrze skrzydłami, nie dając im podejść. Sama nie wiedziała, jak udało im się opanować sytuację. Esencja w jej ciele zawrzała, gdy zobaczyła, w jakim stanie jest Shila. Próbowała dowiedzieć się, co się stało, lecz jedyne, co Lucyfer był w stanie z siebie wydobyć, to przeraźliwy skowyt.

    Szarpnęła się, kiedy poczuła na ramieniu czyjąś dłoń. Przestrzeń wokół niej zajarzyła się srebrnym światłem, a nitki esencji zatańczyły chaotycznie. Podniosła głowę do góry i napotkała chłodne spojrzenie Dante. Uniósł dłonie do góry w geście pojednania.

    – Spokojnie! – żachnął się. – Co się wydarzyło?

    – Nie wiem – głos jej się załamał, więc wzięła głęboki wdech, by się opanować choć trochę. – Lucyfer przyniósł Shilę w bardzo złym stanie. Medycy ledwo ją odratowali, wciąż składają jej nogę i rękę.

    Dante zacisnął usta w wąską linię, po czym usiadł obok niej.

    – Ktoś powiadomił Gniew?

    – Nie – westchnęła. Oparła głowę o drewniane skrzydło drzwi. – Nie wiem, gdzie jest. Nie odpowiada na moje wołania.

    – Świetnie sobie poradziłaś – przyznał i poklepał ją po kolanie.

    Spojrzała na niego nieufnie, spod przymrużonych powiek. Kąciki ust Dante poruszyły się delikatnie, lecz opanował wdzierający się na jego usta uśmieszek. Sara wyglądała na wykończoną. Podkrążone oczy i rozczochrane włosy świadczyły o tym, że nie spała od bardzo wielu godzin. Jej dłonie i ubranie pokrywała brązowa warstwa zaschniętej krwi i błota.

    – Naprawdę jestem pod wrażeniem! – dodał, kiedy jej przeszywający wzrok zaczął powodować u niego dyskomfort. – Beatrycze mi o wszystkim powiedziała.

    – A ty gdzie byłeś? – Uniosła jedną brew do góry.

    – Ustalałem kilka spraw z Razielem. Gniew mnie o to prosił, zanim na dobre zaszył się, wszechświat wie gdzie.

    Pan Śmierci podniósł się z podłogi i poprawił klapy marynarki. Wyciągnął dłoń, by pomóc Sarze wstać, jednak ona zignorowała ją i sama dźwignęła się ze swojego miejsca. Czuła, jak jej mięśnie drżą, odmawiając dalszej współpracy. Chyba tym razem nie miała wyboru i rzeczywiście musiała odpocząć.

    – Wracam do siebie – mruknęła zmęczonym tonem. – Gdybyś znalazł Sebastiana, przekaż mu, że Lucyfer tu jest. Ja nie chcę mu wchodzić do głowy.

    – Wchodzić do głowy? – zdziwił się Dante.

    – Nie jestem w stanie wyciągnąć z niego, co się stało – odparła smutno, zanim ruszyła korytarzem w głąb zamku.

    Szła jak w transie, mijając kolejne obrazy, jednak ani myślała, by przy którymś przystanąć na dłużej. Wciąż miała przed oczami pokiereszowane ciało przyjaciółki i była pewna, że tak pozostanie, nawet kiedy zamknie oczy, przykładając głowę do poduszki. Bezwiednie przystanęła przy drzwiach, prowadzących do komnaty, w której zostawiła Lucyfera.

    Wahała się tylko przez chwilę, krótszą niż jeden oddech, zanim złapała za klamkę i pchnęła drzwi. Weszła do środka i rozejrzała się pospiesznie. Na komodzie wciąż stały nieruszone medykamenty i bandaże, którymi miał opatrzeć sobie ranę na kolanie.

    Lucyfer natomiast kuśtykał w tę i z powrotem przez całą długość pokoju. Ręce miał wciśnięte pod pachy, kiwał się delikatnie do przodu i do tyłu, szepcząc tylko sobie znane słowa. Sara wstrzymała oddech, widząc go w takim stanie.

Lucyfer był dumny, potężny, niemal niezwyciężony. Biła od niego siła i pewność siebie, król łgarstwa, władca jordeńskich aniołów. W ogóle nie przypominał tego skrzydlatego, którego pamiętała. Pan Światłości był zrozpaczony i przerażony. Jego śliczne, jasne loki oklapły, a purpurowe tęczówki przygasły, pobladły i zaszkliły się, jakby były tylko szklanymi kulkami, wystawionymi na słońce na bardzo długi czas.

    Wzięła do ręki zestaw opatrunkowy, po czym ruszyła ku aniołowi. Stanęła mu na drodze, lecz zaraz cofnęła się o krok, bo Lucyfer parł przed siebie, jakby w ogóle jej nie zauważył. Wyciągnęła dłoń i położyła ją na torsie mężczyzny, dopiero wtedy drgnął i spojrzał na nią.

Ocknął się z letargu. Zlustrował ją przerażonym spojrzeniem, po czym przełknął gulę goryczy, formującą się w przełyku.

    – Co...? – zaczął, lecz nie dane mu było dokończyć. Sara przerwała mu machnięciem ręki, po czym złapała go za ramię i poprowadziła na skraj łóżka.

    – Wszystko w porządku, medycy zrobili co w ich mocy. Będzie żyć – szepnęła, po czym zmusiła go, by usiadł. Lucyfer się nie opierał, bezwiednie opadł na pościel, wbijając w nią zrozpaczone spojrzenie.

    Sara uklękła przed nim, po czym odłożyła misę na podłogę. Szybkim ruchem rozdarła materiał spodni na zranionym kolanie i obejrzała dokładnie ranę.

Nie była spektakularnie duża, ale wydawała się głęboka. Sądząc po odłamkach, musiał upaść na połamaną gałąź bądź pozostałość po jakimś statku. Zmoczyła białą szmatkę w chłodnej już wodzie i powoli, metodycznie przeszła do oczyszczania rany. Skupiła całą uwagę na tym zadaniu, byleby nie patrzeć na twarz Lucyfera. Była pewna, że jeżeli choć na chwilę uniesie wzrok, rozpadnie się i rozpłacze.

Mogłaby użyć mocy i załatwić sprawę w minutę, jednak bała się. Czuła, jak esencja gotuje się pod powierzchnią  jej skóry, wije w dzikim tańcu, gotowa eksplodować w każdej chwili. Musiała dać ujście tym emocjom i mocy, jednak nie bardzo miała pojęcie, w jaki sposób i gdzie mogłaby to zrobić, by nie dokonać zbyt dużych zniszczeń.

Zawinęła bandaż ciasno wokół kolana, po czym opuściła ręce na kolana i wzięła głęboki wdech. Lucyfer milczał, wbijając martwe spojrzenie w czubek jej głowy. W końcu odważyła się i zerknęła na niego niepewnie.

– Powinieneś się przespać – szepnęła, nie była w stanie mówić głośno bez wyczuwalnego drżenia w głosie.

Nie odpowiedział. Wciąż przeszywał ją spojrzeniem, budząc w niej skrajny niepokój. Wydawał się taki pusty, jakby jego dusza odleciała hen, daleko, a w Jorden została jedynie pusta powłoka.

Jednak Lucyfer tam był. Myślał. Zastanawiał się. Wpatrywał się w te drobną postać i chudą twarz, chcąc zaprzeczyć swoim dotychczasowym domysłom. Jak mógł twierdzić, że Gniew chce złożyć Sarę w ofierze? Przecież doskonale zdawał sobie sprawę z tego, kto przed nim właśnie siedzi.

Srebrna powłoka, okalająca całe jej ciało, migotała delikatnie w mdłym świetle świec. Jak mógł to wmawiać Shili? Gdyby od razu zrobił to, o co prosiła, uniknęliby tych wszystkich nieszczęść, jakie ich spotkały w ostatnim czasie. Jakaś nieznana mu siła podpowiadała, co należy uczynić. I tym razem nie zamierzał się wahać.

– Mam jeszcze jedną rzecz do zrobienia – wychrypiał ledwo słyszalnie. Oczy Sary rozszerzyły się, kiedy usłyszała ton jego głosu. – Proszę, zajmij się Shilą pod moją nieobecność.

Kiwnęła głową w niemym potwierdzeniu.

Wstał i chwiejnym krokiem wyminął wojowniczkę. Udał się w stronę drzwi. Złapał za klamkę, jednak nie otworzył ich. Odwrócił się w stronę Sary. Jego tęczówki pociemniały, miały kolor dojrzałej śliwki.

– Jak mogę przekroczyć barierę? – zapytał beznamiętnym tonem.

– Możesz wyjść, ale nie możesz wejść, jeżeli Beatrycze nie zrobi wyrwy – odparła spokojnie, mimo że nerwy ścisnęły ją w mostku.

Lucyfer kiwnął głową powoli, po czym wyszedł na korytarz i ruszył w znanym już sobie kierunku. Był w tym zamku przecież nie raz i doskonale wiedział, gdzie bawią się bogowie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro