Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 8

 Koń ciągnął wóz ociężale, z jego nosa unosiły się kłęby gęstej pary. Poranny przymrozek osiadł na jego grzywie i rzęsach. Las wciąż był szary i ponury, suche gałęzie i sztywne liście skrzypiały pod ciężarem drzewa, narzuconego na pakę.

Xander szczelniej okrył się peleryną. Dopiero teraz poczuł, jak bardzo zimne zrobiły się poranki. Lada chwila całą krainę pokryje śnieg.

Jechali przez pewien czas w milczeniu. Towarzyszył im jedynie stukot kopyt Janki, poczciwej klaczy pożyczonej naprędce od sąsiada. Chcieli dotrzeć na miejsce jak najszybciej, jednak nie obędzie się bez dłuższych przystanków.

Wtem, na ich drodze, za pagórkiem prowadzącym do miasta, stanął barczysty, łysy osiłek, a za nim dwóch zdecydowanie mniejszych, z chytrymi twarzami i błędnym wzrokiem. Łysy trzymał ręce osadzone głęboko w kieszeniach. Wpatrywał się w podróżnych uważnie i jakby nasłuchiwał.

Elijah wyhamował konia i spojrzał na ojca. Ten również odpowiedział mu spojrzeniem. Wiedzieli już, że to demony, ich zgniła aura ciągnęła za nimi od dobrych kilku minut. Obaj spięli się, czekając na ich ruch.

– Witam – odezwał się łysy, podchodząc do konia. – Nie wiecie panowie, że to niebezpieczne okolice? Ludzie giną.

– Wiemy – Xander odpowiedział od razu. – Z synem drwa na opał zbieraliśmy, coby w zimie nie marznąć.

Demon pokiwał głową ze zrozumieniem. Położył krępą rękę na boku klaczy i przesunął nią wzdłuż jej ciała. Janka zadrżała tylko, zamachnąwszy ogonem. Stanął tuż obok nich i otaksował wzrokiem, potem obszedł wóz, oglądając go dokładnie.

– Uważajcie panowie – powiedział w końcu, a dwa chude demony podbiegły do niego jak psy obronne, stając u jego boku. – W tym lesie kręcą się różne bestie, polujemy na dwie z nich. To niebezpieczne zwierzęta.

– Będziemy uważać – rzucił Elijah przez ramię, po czym zmusił konia do dalszej drogi.

Demony patrzyły za nimi, póki nie zniknęli za zakrętem. A nad ich głowami rozległ się trzepot ogromnych, kruczych skrzydeł.

***\

Nad willą aniołów zawisły czarne chmury, budynek zszarzał, podupadł na wyglądzie, jakby nadgryzł go ząb czasu. Na horyzoncie nie było widać ani jednej duszy, żywej jak i martwej. Ptaki nie śpiewały swoich arii, wiatr nie gwizdał między gałęziami. Nawet zielone igły świerków gdzieś się pochowały.

W środku wcale nie było lepiej; demony przemykały korytarzami po cichu, starając się nawet nie tupać. Światła były przygaszone, zasłony zaciągnięte tak, aby do środka nie przebił się nawet promień nowego dnia. Drzwi nie skrzypiały, śmiechy ucichły.

Trzy zwiadowcze demony stały na baczność przy wyjściu z jadalni. Pot ciekł im po plecach, bluzki przyklejały się do mokrej, nadgniłej skóry, jakby dopiero co przepłynęli rzekę. Widelec wciąż sterczał w ramieniu jednego z nich, lecz był tak przestraszony, że nie wydał z siebie nawet najmniejszego jęku.

Abbadon siedział za długim stołem, wpatrując się w swój ledwo rozpoczęty obiad.

– To jeszcze raz – powiedział, podpierając się ręką o podbródek. – Spotkaliście dwóch ryżych facetów, którzy wyjeżdżali z lasu i nie przeszukaliście dokładnie ich wozu, mimo że jeden z nich ewidentnie był podobny do naszej sarenki? Belial, jak do tego doszło?

– No... wyczułem bicie tylko dwóch serc – odpowiedział demon, przełykając ślinę.

– Jak, idioto, miałeś wyczuć bicie serca wampira, skoro one nie żyją?!

Donośny głos anioła poniósł się po korytarzu, a ściany zatrzęsły się w posadach. Jego skrzydła rozłożyły się, zrzucając z pobliskich regałów świece i ozdoby. Dwie fioletowe żyły wyszły na jego skroniach, pulsując niebezpiecznie. Zacisnął zęby, prawie odgryzając sobie język.

***

Jechali w milczeniu i ciemności przez wiele godzin, przytuleni do siebie, bez możliwości ruszenia się w jakikolwiek sposób. Jedyne co słyszeli to niewyraźne rozmowy dwóch magów, siedzących z przodu. Dzięki temu wiedzieli, jaką porę dnia mają. Minęli miasto już dawno temu, lecz nie wiedzieli, gdzie dokładnie się znajdują i w którą stronę jadą.

Od jakiegoś czasu, Henry miał odwróconą głowę w jej stronę, przyglądając się profilowi Sary. Ta, wciąż zła na niego, twardo wpatrywała się w wieko trumny, nawet nie mrugając. W kółko odpędzała od siebie strach i stres związany z podróżą w ciasnym, drewnianym pudle. Czuła, że w gardle rośnie jej gula, a bezradność powoli otula całe jej ciało.

– Jeżeli to ci pomoże, możemy rozmawiać – szepnął wampir. Przez cały ten czas starał się nie zgnieść dziewczyny swoim ciałem.

– Nie chcę z tobą gadać – odparła, odwracając głowę w jego stronę, by spojrzeć mu w oczy. Było tak ciemno, że jedynie mdło błyszczały w mroku.

Nie widziała w tej ciemności, że kąciki jego ust uniosły się delikatnie.

– Może teraz ty mi coś opowiesz? – Wampir nie dawał za wygraną.

Przewróciła oczami. Niby co miała opowiedzieć? Do tej pory była zwykłą nauczycielką, w dodatku bez pracy od miesięcy, z ciągle rosnącymi długami. W świecie zdominowanym przez mężczyzn walczyła o swoją samodzielność, próbowała stać się kimś. A wszystko, co robiła i tak było niewiele warte. Nie miała przyjaciół, nie miała faceta, rodziny. Tylko książki i do pewnego czasu pracę, którą kochała całą sobą. Miała jeszcze swoje mary senne, które powtarzały się w kółko, jakby nic innego nie znajdowało się w jej podświadomości.

– Wampiry śnią? – zapytała po chwili.

– Czasem tak. Przynajmniej ja czasem śnię,

– Śnię za każdym razem, kiedy zasypiam – szepnęła lekko drżącym głosem. – Za życia też dużo śniłam, spisywałam wszystko w dziennikach.

– Widziałem.

– Znaczy... Czytałeś?

– Nie! – Umilkł, lecz dodał po chwili: – Ale chciałem. Ciekawiło mnie, co się dzieje w twojej głowie.

– Na wszechświat, spaliłabym się ze wstydu chyba. – Uniosła dłonie, chcąc zakryć twarz, ale jej łokcie nie znalazły aż tyle miejsca, więc splotła je pod brodą.

Henry zdziwił się.

– Dlaczego? To tylko sny.

– Tak, ale... – przygryzła dolną wargę. – No wiesz. Śniłam raczej o wielkiej, szczęśliwej miłości. – Skłamała. – Nie znam tego uczucia. Nie o wampirzym życiu i magicznych mocach.

– Nie zakochałaś się nigdy?

– A ty?

W pierwszej chwili Henry chciał zaprzeczyć, ale zastanowił się nad tym pytaniem. Za życia wykręcał się od spotkań z kandydatkami, które wybierali mu rodzice. Uważał, że jest za młody na małżeństwo. A potem jego życie skończyło się i było za późno, by cokolwiek w tej kwestii zmienić.

– Nie wiem – odparł w końcu. – Chyba zawsze miałem na głowie ważniejsze sprawy.

Sara mruknęła tylko w odpowiedzi. Sama nie wiedziała, dlaczego akurat o tym chciała mówić, ale rzeczywiście – na moment zapomniała o tym, gdzie się znajduje i jaki dyskomfort to w niej powoduje.

Czuła też, jak pod skórą Henrego przepływa energia, Jej energia. Moc, która chciała ją otulić, wrócić do niej, łaskotała ją przez warstwy tak delikatnie, że prawie niezauważalnie.

Nagle Henry podniósł głowę. Patrzyli na siebie, stykając się nosami. Rudowłosa spięła się, nie spodziewając się tego ruchu.

– Więc jak? Byłaś kiedyś zakochana? – powtórzył pytanie.

– N–nie... – szepnęła, kosmyk czarnej grzywki łaskotał jej czoło. Jakieś dziwne, piorunujące i miażdżące uczucie ogarnęło ją całą, niczym bolesny krzyk zranionego zwierzęcia, a ona zignorowała je, niezdolna do tego, by się nad nim pochylić.

Gdyby jej serce biło, mogłaby przysiąc, że na chwilę się zatrzymało. Chłodny oddech wampira rozlał się po jej ustach, jak podmuch mroźnego wiatru. Wciąż patrzyli na siebie, ledwo się dostrzegając, a ona nie była w stanie się ruszyć, oderwać wzroku od tego niewyraźnego obrazu ciemnych, wręcz czarnych jak dno oceanu, oczu.

***

Po raz kolejny usłyszeli, jak ostatnie drwa spadają z wieka trumny, a ta otwiera się z przeciągłym skrzypieniem. Już pierwszej nocy dowiedzieli się, że resztę podróży spędzą tylko w jednej, gdyż druga zapadła się, pusta, pod ciężarem drzewa, jakim ich zarzucili. Byli coraz bliżej celu podróży, jednocześnie Sara czuła się coraz bardziej komfortowo, będąc tak blisko Henrego. Wampir za każdym razem, kiedy czuł, że dziewczyna zaczyna się denerwować, ściskał jej dłoń, przypominając o tym, że jest obok.

Xander kończył rozpalać ognisko, kiedy Elijah pomagał Sarze wyjść z ciasnego lokum. Rozstawili się na polanie przy żwirowej drodze, przy jedynym drzewie, jakie mieli w zasięgu wzroku. Księżyc świecił w pełni, a wokół nich pojawiało się coraz więcej świetlików. Powietrze było mroźne, trawa gdzieniegdzie przyprószona pierwszym śniegiem.

– Jutro o tej porze powinniśmy być na miejscu – zaczął stary mag, ogrzewając ręce przy gorących językach ognia,

– Jeżeli potrzebujecie odpoczynku, ja mogę poprowadzić wóz – zaproponował Henry.

– A przed świtem zobaczyłbyś dwa zamarznięte trupy! – Xander zaśmiał się perliście, uważając, że powiedział coś zabawnego – Ty nie czujesz temperatury, ale uwierz mi, zima hula już w pełni!

Henry skinął jedynie głową. Odszukał wzrokiem skrzynię z prowiantem, po czym wyjął z niej karafkę ze szkarłatną cieczą, którą Elijah przygotował dla nich na podróż. Pociągnął dwa potężne łyki, by przekazać ją Sarze. Ta podziękowała jedynie kiwnięciem.

Wampir usiadł obok starego przyjaciela, przyglądając się tańczącym płomieniom. Czuł pod skórą, jak blisko znajduje się magia.

***

Powóz trząsł się na kamiennej ścieżce. Czuli, że pną się w górę, a całą konstrukcją kołysze wiatr. Sara co chwilę napinała mięśnie, kiedy drewniane kłody przesuwały się i obijały o wieko.

Ruszyli w drogę o wiele wcześniej, niż planowali. Pilnując obozowiska, wyczuła zgniłą aurę demonów, co nie było dla niej większym problemem, przecież żyła wśród nich wiele miesięcy. Zaraz za nią wyczuł ją Henry. Były co prawda daleko, ale nie chcieli kusić losu. Czym prędzej zebrali rzeczy, zgasili ognisko i wskoczyli na wóz. Koń zarżał niezadowolony, kiedy Elijah niedbale zarzucał trumnę drewnem.

– Wyczuły nas? – Sara złapała przyjaciela za rękę.

– Raczej nie – odparł szeptem. – Belial nas zatrzymał, kiedy tylko przekroczyliśmy barierę. Możliwe, że trafili na nasz trop i idą za nami od dawna.

– Co by się stało, gdyby nas złapali?

– Wykorzystaliby naszą moc do odnalezienia Urbos. Co jak co, ale w wyciskaniu z istot magii, Abbadon jest mistrzem.

– To on zabił twoją siostrę, prawda? – Sara czuła, że na nią patrzy, mimo że nie widziała jego twarzy. Wampir kiwnął głową, choć dobrze wiedział, że dziewczyna i tak tego nie zobaczy.

– Też chciałem go zabić, a zamiast tego posłałem mu jedynie kulkę w dupę, zanim mnie obezwładnili. Do dziś ma o to żal.

Rudowłosa zachichotała mimowolnie. Temu aniołowi akurat się należało. Od razu przypomniała sobie każdą sytuację, w której ją upokarzał, każdy policzek piekący od srebrnych pierścieni, zdobiących jego dłoń, oraz każde sarenko, które w jego ustach brzmiało jak obelga.

Podskoczyli na jakiejś większej wyrwie, aż obili ramiona o wieko trumny. Za chwilę poczuli, jak przeogromna siła przepłynęła po ich ciałach. Sara, zaskoczona, położyła rękę na koszulce ciemnookiego, a pod nią przeszedł delikatny błysk złotej energii,

– Przekroczyliśmy barierę. – Usłyszeli stłumiony głos starego maga. – Trzymajcie się, bo teraz użyjemy magii!

Przyspieszyli. Rudowłosa miała wrażenie, że unoszą się w powietrzu.

Xander siedział z zamkniętymi oczami, w skupieniu, bezgłośnie wypowiadając słowa zaklęcia. Wyobrażał sobie, że płyną, są lekcy jak liść tańczący na wietrze, podrywany niewidzialną mocą. Popychani magią, płynęli w samo centrum Miasta Magów.

***

– Nie wychodźcie, dopóki wam nie powiem. – Elijah zastukał trzykrotnie w drewniane deski.

Po chwili poczuli, jak ich środek transportu przesuwa się, a następnie ląduje ciężko na barkach czterech nowych bijących serc. Mężczyźni posapywali, stawiając ociężałe kroki na kolejnych stopniach.

– Ja pieprzę, Elijah, co ty tu przywiozłeś, kamienie? – odezwał się jeden z nich niskim, zachrypniętym głosem.

– Zaraz się dowiesz – odparł niewzruszony rudzielec. – Postawcie to tu.

Podbiegł do okien, zasłaniając po kolei ciężkie kotary. Mężczyźni wykonali polecenie, patrząc na niego z niezrozumieniem. Kiedy skończył, westchnął przeciągle, ocierając teatralnie dłonie, jedna o drugą. Stanął nad trumną z szelmowskim uśmieszkiem i skinął na pozostałych, że teraz już można otworzyć wieko. Żaden z nich jednak nie myślał ani drgnąć, dlatego też Elijah zacisnął wargi w wąską kreskę, przewracając oczami. Złapał za krawędź pokrywy i zsunął ją z trumny.

Henry podniósł się na łokciu, drugą ręką rozmasowując kark. Omiótł szybko pomieszczenie, a jego wzrok zatrzymał się na trzech, dobrze mu już znanych, twarzach synów Xandera Kaleraina.

– Ja pieprzę! – odezwał się po raz kolejny mężczyzna o niskim zachrypniętym głosie. – Azdorat!

Nie czekając na inne okrzyki radosnego zaskoczenia, Sara również się podniosła, przytrzymując krawędzi trumny. Twarze zgromadzonych pobladły, a oczy zrobiły się wielkie jak spodki. Jeden z nich, myśląc, że ma przywidzenia, przetarł w zdumieniu oczy.

– Sara?! – Krzyknęli wszyscy trzej niemal jednocześnie.

Dziewczyna wzruszyła jedynie ramionami, nie wiedząc, o co całe to zamieszanie. Udała, że nie rusza ją widok trzech postawnych mężczyzn, łudząco przypominających jej ojca.

Rozejrzała się po pomieszczeniu. Zdecydowanie nie znała go, zaciągnięte zasłony mierzyły, na oko, jakieś trzy metry, sufity były jeszcze wyższe. Meble wyglądały na stare, a kanapy i fotele wydawały się miękkie. Welur połyskiwał w świetle rozpalonych przez Elijah świec.

Młody mag złapał ją za ramiona i nachylił do jej ucha. W jego oczach tańczyły iskierki rozbawienia, a na twarzy majaczył chytry uśmieszek.

– A ci trzej, moja droga słodka Saro, to nasi starsi bracia. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro