8. "Mały" wypadek
Zszedłem schodami. Znowu! Jednak brama była nadal zamknięta, a wszystko było tak jak wcześniej z wyjatkiem tego że klawiatura się
schowała.
- He, przynajmniej ze stołka można zrobić ognisko! Chyba mam dosyć tej bramy! BOMBARDA MAXIMA!!! - upadłem na cztery litery od siły odrzutu. Kurz opadł, a brama nic, nawet ryski! Za to ściana za nią miała porządne wgłębienie niczym od pięciu pocisków przeciwlotniczych lecz po kilku sekundach zregenerowała się całkowicie. - Hej głosie! Co teraz mam robić?!
Głucha cisza. Śmieszne, haha! Stop! A może te pomieszczenia są połączone ze sobą!
- Jeszcze raz BOSKI WZROK! - zamknąłem oczy i podniosłem głowę do góry. Zobaczyłem cieniutką żażącą sie na czerwono magiczną linię ciągnącą się po suficie od stalowej bramy do zjeżdżalni aż do drugiego pomieszczenia po drugiej stronie mostu.
- Jasna cholera tylko nie to! - oczywiście czekały tam na mnie ogniste salamandry fantastycznie! Pięć płonących ognisk z których co dwie minuty wyskakuje nowa salamandra żygająca płonieniami, spełnienie marzeń! Biegałem uciekając przed tymi gadzinami w 30° tym razem na plusie niestety. Zgasiłem na początek pięć ognisk, a potem zająłem się stworzonkami.
- Ej ty zostaw to! - jedna z nich splunęła ogniem na zgaszoną wylęgarnie, a ta stanęła ponownie w plomieniach rodząc na dzień dobry nowego potworka.
Kwadrans potem uporałem sie ze wszystkimi i padłem na posadzkę ociekając potem w poopalanych ubraniach. Nagle cale pomieszczenie zaczęło powoli opadać w dół, więc zerwałem sie na równe nogi i wyskoczyłem spowrotem na most. W jego połowie wisiał w powietrzu biały kożuch. Zawinąłem delikgenta i zarzuciłem na siebie.
Wróciwszy ponownie do głównego pomieszczenia nie zastalem już bramy od strony wejścia lecz wyjazdu ze zjeżdżalni oraz lewitujace turkusowe bokserki do pływania z żółtymi paskami po bokach. Dotknąłem ich tylko palcem, a już miałem je na sobie.
Usiadłem tyłkiem na lodzie i przycinąłem czerwony guzik przy twarzy Posejdona. Z jego ust zaczęła płynąć z dużym impentem gorąca woda, a brama otworzyła się.
- Oo, jak fajnie! Nareszcie cieplutko!
"POWODZENIA!!!" - zawył Flitwic.
- Coooooo!?? - Posejdon wypluł teraz tyle co wodospad Niagara rozpoczynajc moją wędrówkę przez lodowe ślizgawki.
Plynalem sobie.spokojnie w dół raz szybciej raz wolniej probujac sie zrelaksować. Potrzyłem na czarne niczym nie oswietlone sklepienie i grube kamienne kolumny, ktore od czasu do czasu mijałem. Pare razy wydawalo mi sie że widzę jakies fioletowe refleksy tam w górze, ale to pewnie od tego że za dlugo sie w nie wpatruje.
Ni z gruszki ni z pietruszki zjeżdzalnia szła do góry niczym rampa. Zobaczyłem podemną przestrzeń ciemną jak czarna dziura.
- Ja nie chce umierać! - wrzasnąłem, a moje ciało opadło spokojnie na drugą część lodu. - O, matko! Przerwa w relaksie, rozumiem! To tak po to żeby nie usnąć prawda?! - darłem sie w górę.
Kilka minut później na horyzoncie lód niebezpiecznie zakręcał, a ja zauważyłem chyba Axel'a z przyklejoną ręką do lodu i polewajacego ją wodą z rury drugą dłonią. Parę sekund potem odkleił sie bez problemu i pojechał dalej. Postarałem sie przyspieszyć dynamiką swojego ciała.
- Aaaaaaaaaaaaaaaa...!!! - usyszałem krzyk na nastpnym zakręcie.
To na pewno on! I na pewno spadł trzeba go ratować! - pomyślałem i bez wachania specjalnie wyskoczyłem z lodowej trasy spadając w dół.
Ujrzałem go znowu z przerazeniem w oczach i bez różdżki, w takich samych gatkach co ja.
- Herbivikus! - szepnąłem, a pnacza roślin oplotły mocno moją dłoń łącząc ją z różdżką. - AXEEEEL!! Łap się! - wyciągnąłem do niego lewą dłoń. - JESZCZE TROCHĘ! - dał radę. Przeciągnałem nas na identyczną wysokość. Spadaliśmy razem tak jakbyśmy ze sobą normalnie stali i gadali. - OBEJMIJ MNIE! - spojrzał sie dziwnie i natychmiast wykonał polecenie. Podniosłem różdżkę z roślinami w górę i wrzasnąłem - CARPERE-CRACTUM!!! - podniągałem się na na magicznej linie z Axelem przytulonym do mojej piersi.
- Dzięki! - powiedział.
Przeskoczyliśy spowrotem na trasę. Jechaliśmy dalej w hałasie wody i wiatru wiejacego nieustannie w twarz.
Po pół godziny chyba trasa dobiegała końca. Wplyneliśmy do rury prowadzacej w prawo. Wyrzucilo nas do malutkiego baseniku z cieplutką wodą po kolana.
- Ooooh! - oparłem się o lodowaty brzeg siedząc dalej w baseniku. - Nareszcie koniec!
- Nooo! Dzięki jeszcze raz za pomoc! Uratowales mi życie! - podszedł do mnie podając mi rękę.
Uscinalem mu dłoń wstajac.
- Bez przesady że życie! Tam na dole na 100% była jakaś magiczna lądownia, trampolina albo coś w tym stylu. - uśmiechnąłem się. - Chodź sie wytrzeć tytaj powinny byc jakieś ręczniki! - wyszedłem z wody i stanąłem w rogu pokoiku. - Alochomora! - otworzyła sie szuflada z poukladanymi w kostke recznikiem i kocem. - Cóż zestaw dla jednego. Chyba nie przewidzieli, że możemy się spotkać. Łap! - rzucilem mu recznik.
- Ty sie najpierw wytrzyj! - odrzucił, a ja podszedlem do niego waląc go w piers recznikiem.
- Ty! Ja sie ode jeszcze pomoczyć! - wszedłem do basenu. - Ogólnie dobre miejsce na nocleg.
- Racja! Ciepło od wody i w ogóle!
- To co zostajemy tutaj!
- Jasne tylko? Zestaw dla jednej osoby? Ktos bedzie musiał spac na posadzce.
- Moge spać w basenie! - zaproponowałem. - Ale ten koc jest duży nie zmieścimy sie tam oboje? - zagadnałem mając nadzieję że sie zgodzi.
- A wiec ja śpię na reczniku, a ty w kocu postanowione!
Łoooj! - wydała dźwięk moja podświadomość.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro