Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

EPILOG (TEN LEPSZY)

Padł strzał.

W tych wszystkich książkach i filmach, które zdążyłam poznać w swoim już dwudziestotrzyletnim życiu, śmierć niosła za sobą światło. Popularnie zwane światełko w tunelu. Choć kojarzyła się z bezkresną pustką, bohaterowie fikcyjni lądowali w miejscach pełnych światła. Na delikatnej chmurce. Na plaży koło wody przejrzystej jak łza. W poczekalni z tylko jednym białym krzesłem. Należącym do nich. Trafiali tam, gdzie czekał ich ostateczny sąd.

Ja trafiłam do falującej ciemności. Oszukano mnie.

Tak było zanim otworzyłam oczy.

W pierwszej chwili widok był zamazany. Kształty mieszały się z kolorami. Nie słyszałam jednak żadnego szumu fal ani tykania zegara, więc niebo ani nic pomiędzy to nie było. Z drugiej strony bulgotania smoły w kotle też nie słyszałam, nic mnie też nie paliło w pięty, tak więc piekło również odpadało.

W takim razie gdzie byłam?

Powoli mgła schodziła z moich oczu. Kształty zaczęły wracać na swoje miejsce. Zmarszczyłam brwi, rozpoznając wiszący nade mną misternie wykonany żyrandol. Chciałam myśleć, że anioł wystrugał go w przerwie od pracy, jednak skądś go już znałam. Był złoty. Tak samo jak kandelabry, które minęłam po wejściu do posiadłości, zanim...

Poderwałam się z podłogi tak gwałtownie, że aż kark mi zaskrzeczał. To było jednak nie ważne. Bo czemu by miało, skoro wszystko było na swoim miejscu? Z zapartym tchem rozglądałam się po pustym salonie, którego nie strawił ogień. Zaszklonymi oczami przyglądałam się podłodze, na której leżałam, a która nie miała ani jednej kropli krwi. Emiliano. Giselle. Jego. Z rosnącym na ustach uśmiechem dotykałam swoje ciało i wszystko było w porządku. Przy tym nie zwróciłam nawet uwagi na to, że byłam naga.

Żyłam. Ja naprawdę żyłam. Albo to Szatan robił sobie ze mnie solidne jaja.

Za to Nate...

Jęknęłam ze wzruszenia, co zabrzmiało jak skrzek dławiącego się strusia, kiedy spojrzałam w bok. Nate leżał tuż obok mnie. Pojedyncze czarne kosmyki opadały mu na czoło, które unosił swoimi oddechami. Naga klatka piersiowa unosiła się w spokojnym rytmie, od której budzące się słońce zza okien odbijało swój blask. Nie było żadnej rany. Ciało od pasa w dół przykrywał mu koc, który w nocy troszczył się o nasze spocone ciała, podczas gdy my troszczyliśmy się o siebie nawzajem. Za to jego dłoń...

...dłoń Nate'a była spleciona z moją w uścisku. Trzymał ją cały czas, bo przed snem powiedziałam mu, że chcę trzymać ją już do końca naszych dni. Właściwie przypomniałam mu te słowa, które padły dużo wcześniej.

Giselle. Emiliano. Alice. Strzał. Śmierć. Krew. Nate. Jego krew. Ból. Pożar. Następny strzał.

To wszystko było tylko snem. Paskudnym snem.

Nie potrafiłam powstrzymywać dłużej łez. Tak samo nie potrafiłam nic poradzić na fakt, że rzuciłam się na Nate'a ze zduszonym okrzykiem radości. Opadłam piersią na jego pierś, pod którą wciąż biło serce. Nie umarł. On naprawdę tam był i żył!

Usłyszałam stęknięcie, a potem ciepłe dłonie znalazły się na moich biodrach. Wtuliłam swój nos w zagłębienie jego szyi i zaciągnęłam się jego zapachem. Moje łzy spływały po jego skórze, co było lepsze od jego krwi.

— Clark, ja nie jestem trampoliną — jego głos zatrząsł moim wewnętrznym światem. Nie ucichł na zawsze. Znów zapłakałam. — Chusteczką też nie — mlasnął, choć słyszałam u niego troskę. Nate przeniósł dłonie na moją twarz i odciągnął mnie od siebie, spoglądając troskliwie w oczy. Blask życia wciąż w nich był. Wcale nie zgasł. — Co się stało?

— Ty żyjesz — wyszeptałam drżąco. — Nate, ty naprawdę żyjesz! My żyjemy!

— Nie da się ukryć. Żyjemy. I czuję, jak twoje cycki wbijają mi się w żebra. Nie, żebym...

Z szerokim uśmiechem odsunęłam się od niego i znów zaczęłam przyglądać się pomieszczeniu. Chciałam płakać, choć już to robiłam. Chciałam skakać ze szczęścia pod sufit, mimo że nie miałam na sobie ubrań. Chciałam krzyczeć na cały głos, że Victoria Clark i Nathaniel Shey jednak żyją, choć nikogo to w świecie nie obchodziło.

To był tylko koszmar. Nic więcej i nic poza tym.

— Jesteśmy tutaj. Sami. Nikogo więcej nie ma — szeptałam szczęśliwa.

— Nie mówiłaś, żebym kogoś jeszcze zaprosił — Nate również podniósł się do siadu. Oparł się ramionami o podłogę, przechylając się do tyłu i przyglądając się mi z profilu. Zaspane kosmyki włosów łaskotały go po twarzy. — Victoria, koniec żartów. O co ci chodzi?

Westchnęłam z lekkim sercem. Choć wizja, którą ktoś zesłał mi w śnie była przerażająca, tak wyjaśnianie tego Nathanielowi było nadzwyczaj proste, gdy wiedziałam, że nic z tego nie było prawdziwe.

— Śniło mi się, że w domu, naszym domu, czekała na nas Giselle — zaczęłam opowiadać, spoglądając w te czarne i skupione oczy. — Miała pistolet. Dwa pistolety! Była z nią też Alice. Zdenerwowałeś się. Tak bardzo, że zacząłeś jej wszystko wyrzucać. To, że tobą manipulowała i że, no że cię zniszczyła. Bolało ją to, ale ty nie przestawałeś. Mówiłeś, że może cię zabić tu i teraz, bo i tak umrzesz szczęśliwy. Bo mnie kochasz. I że jesteś zbudowany na nowo, tak jak zamek z klocków lego. Znaczy tego nie powiedziałeś. A potem z cienia wyszedł Emiliano i wszyscy zaczęli do siebie celować z broni, ja byłam na celowniku i... i... i...

— Clark.

— Padły strzały. Emiliano dostał w głowę i umarł od razu, Giselle oberwała w brzuch, a ty...

— Clark.

— ...osłoniłeś mnie... Boże, co ty sobie wyobrażałeś, kretynie?! — pod wpływem emocji walnęłam go w ramię. — Umierałeś! A potem jeszcze Alice postrzeliła mnie w nogę, dom zaczął się palić, a Scott...

— Wyłonił się z płomieni w stroju baletnicy i zaczął tańczyć shuffle dance?

— Co? Nie. Kto w tych czasach tańczy jeszcze shuffle dance? To głupie.

— Jak twoja historia.

Posłałam mu gniewne spojrzenie, opierając pięści o biodra. Nate w tym czasie opierał się rękoma o podłogę i patrzył na mnie pobłażliwie, jak matka na głupiutkie dziecko. Mimo tego uśmiech tańczył mu w kącikach ust.

— Myślałam, że to się dzieje naprawdę — głos nagle mi zadrżał. Łzy ponownie zapiekły mnie w oczy. — Wszystko wyglądało na takie prawdziwe. Ogień i... i krew. Słowa Giselle... — załkałam.

Głośno westchnął. Następnie poczułam jego ciepłe dłonie na policzkach, które skierowały mój wzrok na niego. Kciukami ścierał ślady po moich łzach. A ja produkowałam nowe, patrząc w dobrze mi znane czarne tęczówki, będące dla mnie całym światem.

— Tej nocy nikogo tu nie było — powiedział wolno, aby to do mnie dotarło. — Żadnej Giselle, Emiliano czy nikogo innego. Tylko my dwoje. W naszym domu.

— Myślałam, że cię straciłam — załkałam.

— Tak się nie stało. Jestem tutaj. I już na zawsze będę — Nate oparł swoje czoło o moje, chcąc być jeszcze bliżej. Chłonęłam jego słowa, dotyk oraz zapach jak gąbka, która jednocześnie była już pełna od łez. — Nie mógłbym cię zostawić. Już nie. Zbyt mocno mnie do siebie przywiązałaś, Victoria. Jak tego psa do budy. Ale wiesz co? Wcale mi to nie przeszkadza. Bo choćbym miał rozszarpać twoją matkę, mojego ojca lub całą włoską mafię to to zrobię, aby nas chronić. Aby chronić ciebie. Więc przestań śnić o świecie, w którym nie ma nas razem. Bo taki nie istnieje. Mogę cię o tym zapewnić. W jednym możliwym świecie jesteśmy razem. Jeśli nie, to znaczy, że nie istniejemy wcale.

Patrzyłam na tego chłopaka oczami pełnymi łez, których właśnie on był powodem. Nate miał rację. Przebyliśmy razem taką długą drogę, pełną dziur oraz zdradliwych zakrętów, że gdyby świat nie pozwolił nam być razem, my i tak zdołalibyśmy się odnaleźć. W śnie wycelowałam w swoją głowę i strzeliłam, bo nie wyobrażałam sobie życia bez niego. Mojego Nate'a. Być może nie była to najlepsza droga i wiele ludzi by ją potępiło, ale kim oni byli, żeby mnie osądzać? Wybrałam ją, bo wybrałam jego. Chciałam być z nim nieważne w jakie odmęty piekieł by nas zesłano.

Powtarzałam te słowa wiele razy w myślach, podczas gdy całował w nocy moją szyję i dotykiem palił moją skórę, ale wtedy poczułam potrzebę powiedzenia tego głośno.

— Kocham Cię, Nate — westchnęłam, również łapiąc go za policzki. — Kocham cię pomimo stronic pamiętnika, pomimo gadania ludzi oraz pomimo sygnałów, które tak egoistycznie zignorowałam. Kocham cię. Kocham cię całym sercem. Kocham, choć mi to wszyscy odradzali. Kocham cię, Nathanielu Sheyu.

Dalsze słowa, o ile były jeszcze jakieś, Nate stłumił pocałunkiem. Jego ciepłe wargi przywarły do moich z siłą, z jaką nie całował mnie nawet ostatniej nocy. W tym pocałunku było wszystko. Bezgraniczne oddanie, całe poświęcenie, którego od nas wymagano oraz silne uczucia, których mieliśmy uczyć się na sobie nawzajem. Dawno temu Nate'a odarto z tych uczuć, przez co zapomniał o tym, jak się nimi posługiwać. Za to ja je dopiero poznawałam. Bo nigdy nie czułam do kogoś tyle, co do Nathaniela Gabriela Sheya. Nikogo tak nie kochałam jak jego. On był moim pierwszym i ostatnim.

Był moją przeszłością, teraźniejszością i przyszłością.

Nate był wszystkim, czego potrzebowałam.

— Ja też cię kocham, Victorio Clark — wyszeptał pomiędzy pocałunkami. — Kocham cię całym sercem. Całą duszą. Całym wszystkim. Po prostu cię kocham.

Przybyłem, zobaczyłem i zwyciężyłem. To tyczyło się również mnie.

Był moim zwycięstwem.

Naszą chwilę przerwał dzwonek mojego telefonu. Nie zamierzałam go odbierać. Szczególnie gdy Nate znów popchnął mnie na podłogę, a on sam zawisnął nade mną, schodząc pocałunkami na moją szyję. Jednak kiedy telefon zadzwonił czwarty raz, warknęłam do siebie i sięgnęłam po niego z zamiarem ojebania osoby, która się dobijała w tak nieodpowiednim momencie. Nate w tym czasie położył głowę na mojej piersi i przyglądał mi się od dołu.

Zmarszczyłam brwi na imię Scotta. Nie powinien odsypiać kaca?

— Czego? — burknęłam po odebraniu. — Posłuchaj, jeśli nie leżysz właśnie na chodniku na obrzeżach miasta z nogą złamaną w trzech miejscach, to zaraz to się spełni. Ja ci pomogę. Po chuj dzwonisz?

— Skończyłaś? — usłyszałam po drugiej stronie.

— Scott, jak Laurę kocham, to...

— Dzwonił Emiliano. Jego ludzie złapali w nocy Giselle na obrzeżach Culver City, gdy jechała w stronę lasu. Była z nią ta druga. Miały przy sobie broń.

Serce zamarło mi w piersi. Bez ostrzeżenia ponownie usiadłam, przez co Nate musiał się ze mnie zsunąć. Nie przejmowałam się jednak tym, wsłuchując się w spokojny oddech Scotta po drugiej stronie słuchawki.

Moją matkę złapano. Wreszcie tak psychopatka nie zagrażała światu ani nikomu, kto stanął na jej drodze.

— I co z nią? — mój głos był taki nieobecny. Jakbym mówiła z sąsiedniego pokoju.

— W wiadomościach trąbią o wypadku samochodowym. Prawdopodobnie dwie kobiety wpadły w poślizg i uderzyły o drzewo. Nie są pewni, bo samochód spłonął w wyniku wybuchu silnika. Te wypierdki z mafii musieli upozorować wypadek, w którym nie będzie możliwe przebadanie ciał.

Milczałam. Choć Scott mówił o rzeczach strasznych, na które każdy normalny człowiek zareagowałby dreszczem, mnie było... lżej. Jakby długo noszony ciężar wreszcie spadł z mojego serca. Moja matka nie żyła. Alice też. One były ostatnimi osobami, które zagrażały moim bliskim. Już ich nie było. Zginęły, a ja wreszcie mogłam odetchnąć. Theo był bezpieczny. Nate był bezpieczny. Oni wszyscy, moja rodzina, wreszcie mogła patrzeć w przyszłość bez obaw, że dogoni nas przeszłość.

— Emiliano zadzwoni do ciebie w najbliższych dniach — dodał jeszcze Scott. — Chce to wszystko wyjaśnić z tobą i z Theo.

— Dziękuję, Scott — wreszcie się odezwałam.

— Trzymaj się, Vic. Jesteśmy z wami.

Rozłączyłam się, ale jeszcze przez parę chwil nie spojrzałam na Nate'a. Musiałam poukładać to w swojej głowie, przyjąć wszystko do wiadomości, zanim dowiedziałby się on. Dopiero gdy złapał palcami mój podbródek i zmusił, abym spojrzała w jego oczy, które były tak zdezorientowane i opiekuńcze, że słowa same wypłynęły z moich ust.

— Giselle nie żyje — powiedziałam. Wciąż nie mogłam w to w pełni uwierzyć. — Nikt już nam nie grozi. Możemy być szczęśliwi i nie bać się, że ktoś nam to szczęście odbierze.

Nate przez moment analizował moje słowa, do czego potrzebował znacznie mniej czasu niż ja. Już zaraz potem twarz rozjaśnił mu uśmiech, który stopił moje serce w płynne masło, a oczy rozbłysły takim blaskiem, jakby podczas dnia to w nich chowały się wszystkie gwiazdy.

— Czyli... już po wszystkim?

Veni, vidi, vici.

Uśmiechnęłam się do niego.

— Wszystko dopiero się zaczyna. I to my je będziemy budować.

— Ja nie muszę. Mam już swoje wszystko. Ciebie.

Parsknęłam cichym śmiechem i kolejny raz z rzędu rozejrzałam się po domu. Naszym domu. W tamtej chwili był pusty i bez duszy, ale razem mieliśmy zapełnić go życiem. Wyobrażałam sobie, jak razem malujemy ściany w holu, wybieramy łóżko z najwygodniejszym materacem oraz wieszamy te cholerne beżowe zasłony w sypialni, które Nate sobie wymarzył. To wszystko i jeszcze więcej mieliśmy robić razem. Już nigdy osobno.

Leniwy uśmiech pojawił się mi na twarzy, gdy coś sobie uświadomiłam.

— Wiesz, że tej nocy ochrzciliśmy nasz dom?

— O ile się nie mylę, to już był chrzczony. Kilka razy — odparł Nate, unosząc na mnie kpiącą brew. A gdybym tak za nią pociągnęła?

— Nie, bo to wtedy był twój dom. Teraz jest nasz. Nasz ogromny, wielopokojowy i tylko czasem przerażający domek. Na zawsze nasz.

— Być może. Ale już wtedy wiedziałem, że nie pokaże go nikomu innemu oprócz ciebie.

Moje serce zatrzepotało w piersi. Patrzyłam na tego chłopaka, na mojego mężczyznę z tak wielkim uczuciem w piersi, że to aż bolało. To niemożliwe, aby kochać kogoś tak mocno!

Tym razem to na twarz Nate'a wskoczył zadziorny uśmiech. Gwałtownym ruchem pchnął mnie na deski, on sam zawisł nade mną, a jego wisiorek w kształcie krzyża dyndał między naszymi ciałami, między którymi i tak było tak mało miejsca.

— Ale myślę, że nie został ochrzczony wystarczająco.

Parsknęłam i oddałam pocałunek, który był pełen niewypowiedzianych uczuć.

Miłości gorętszej od najstarszego płomienia płonącego w piekle. Ale piekło musiało jeszcze trochę na nas poczekać.

Na razie liczył się nasz dom, którego sercem byliśmy my.

Victoria Clark oraz Nathaniel Shey. 

●●●

a/n: cześć. dzięki za przeczytanie i zmarnowanie na mnie czasu. mam nadzieję, że się podobało i że nie zjebałam charakterowi postaci XD
kocham i do ostatniego :>

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro