7. SOLITAIRE
❝MAM WRAŻENIE, ŻE MOJE SERCE STAŁO SIĘ TWARDE. BYĆ MOŻE ZAMIENIŁO SIĘ W KAMIEŃ I ZAROSŁO KWIATAMI❞
PARK JISUNG
izolacja
________________♡________________
Biały sufit, białe ściany, biała pościel, czarne myśli, których nie mógł się pozbyć; które nie dawały mu spać. Jego przyjaciele znowu byli razem, jednak bez niego. Dlaczego? Bo przecież i tak obietnica dobiegło już końca, prawda? Ich przyjaźń, tak sobie powtarzał, zakończyła się rok temu, gdy z dnia na dzień postanowili o sobie zapomnieć. Przez rok Jisung dla nich nie istniał. Przypomnieli sobie o nim dopiero teraz, gdy on odwrócił się i poszedł dalej. Bez nich. (Tak naprawdę to nadal stał w miejscu, ale udawał, że było inaczej). I może czuł się przytłoczony, samotny, ale przynajmniej nie było w jego życiu już nikogo, kto mógłby go zawieść, okłamać. Wbijając paznokcie w miękką poduszkę, myślał o tych wszystkich obietnicach, które złożyli przyjaciele, potem je łamiąc, jakby nigdy nic. I może Chenle potrafił machnąć na to ręką, ale młodszy, niestety, nie. Nigdy nic nie mówił na ten temat, milcząc oraz grając, jak oni wszyscy. Udawał, że nie widział, jednak żaden z problemów chłopców nie umknął jego uwadzę. Park Jisung udawał, że nie wiedział, dlaczego Renjun przestał pozwalać się dotykać, Hyuck nie jadł, Jeno nie miał dla nich czasu, Jaemin śmiał się sztucznie i stanowczo za głośno, Mark nie dzwonił, a Chenle dusił się lękiem przed samotnością. Wychodziło na to, że to on był świetnym aktorem, nie oni, prawda? Pomimo świadomości tego, z czym mierzyła się pozostała piątka oraz jak bardzo bał się Chińczyk, najmłodszy nie miał oporów przed opuszczeniem ich mieszkania tamtej deszczowej nocy. W końcu już dorośli, a obietnica dobiegła końca. Najstarsza piątka ruszyła dalej, a Jisung nie chciał cierpieć tak jak jego przyjaciel, dlatego poszedł ich śladem. I może miał im za złe to, że kłamali, ale, cóż, tak naprawdę to robił dokładnie to samo, udając, że nie miał pojęcia o tym, co się działo. Kolejnym oszustwem było zapewnianie samego siebie, że na przyjaciołach wcale mu już nie zależało. To była nieprawda, jedynie sposób na radzenie sobie ze stratą. Kochał ich najmocniej, ale oni zniknęli, nie zważając na uczucia jego i Chenle. Na początku (nadal) było mu ciężko i miał wrażenie, jakby nie potrafił się w tym wszystkim odnaleźć. Dlatego nie minęła chwila, a zgubił się pomiędzy samotnością a bolesnymi wspomnieniami z pięknego dzieciństwa. Potrafił spędzać doby na leżeniu w łóżku ze słuchawkami oraz pustką w głowie. Z czasem zaczęły przytłaczać go te wszystkie myśli o tym, dlaczego reszta tak szybko się poddała, chociaż on zrobił dokładnie to samo. W skrócie: gniewał się na nich za to, co sam również robił. Być może dlatego najbardziej zły był na siebie i na wszystkie błędy, które cały czas popełniał. Dlatego też postanowił odciąć się od świata, by już więcej nie robić głupstw, by odpocząć od wszystkiego, co tak go przytłaczało. Myślał, że w swoich nowych czterech ścianach zregeneruje się i nabierze sił, jednak każda dodatkowa doba spędzona w łóżku była kamieniem na jego sercu. I w końcu było ich tak dużo, że nie potrafił się już podnieść. Wegetował więc z wzrokiem wbitym w sufit, bez przyjaciół.
Aż w końcu usłyszał donośny, utęskniony głos dochodzący z podwórka.
— Jisung!
Zhong Chenle.
Nawet nie drgnął, gdy do jego uszu zaczęły docierać nawoływania przyjaciela zza okna. Przyjaciela, który nigdy go nie zawiódł, nie okłamał, nie zostawił. Za to Jisung jego — tak, dlatego wstydził się wstać i otworzyć okno. Mimo wszystko, Chenle był tam i krzyczał jego imię. Słysząc go, chłopak nie był pewien, czy w jednej chwili wszystkie kamienie z jego serca zniknęły, czy pojawiło się ich jeszcze więcej.
— Spotkaliśmy się dzisiaj! Było super, ale... Ale ciebie nie było, Jisung! A bez ciebie to nie to samo, przecież wiesz! Dlaczego nie przyszedłeś? — Z dworu dobiegło pytanie Lele, na które sam blondyn już nie znał odpowiedzi.
Dlaczego nie przyszedł?
Bo w końcu to ich zabrakło rok temu. Wszyscy potrzebowali siebie nawzajem, jednak nikogo nie było. Najmłodszy obserwował, jak jego przyjaciele udawali silnych dorosłych, zapewniających samych siebie, że problemy nie były w stanie ich przytłoczyć, na pewno nie. Jednak stało się, a drogi — rozeszły. Jedynie Chenle pozostał w miejscu, w ich Nibylandii z nadzieją, że pewnego dnia chłopcy wrócą. I, cóż, wrócili, naprawdę to zrobili, a słyszący to Jisung po raz pierwszy od miesięcy poczuł coś.
Nadzieję.
— Jeśli myślisz, że po prostu zapomnieliśmy o naszym najmłodszym bracie, to mylisz się! — kontynuował Chińczyk. — Wszyscy tu jesteśmy i prosimy, żebyś dał nam jeszcze jedną szansę, proszę!
Chłopak miał mętlik w głowie, chociaż tak bardziej to w sercu. Zapomnieli już rok temu, nawet o urodzinach. Jedynie Chenle zostawił na jego wycieraczce tort z ich zdjęciem z klubu w obklejonym ulotkami kartonie. I myśląc o tym, w jednej chwili najmłodszy naprawdę zaczął zastanawiać się nad poddaniem się — nad wybiegnięciem z izolujących go od świata i emocji czterech ścian oraz rozpłakaniu się w objęciach przyjaciół, których tak cholernie mu brakowało. Tęsknił za nimi, nawet jeśli to ukrywał. Patrzenie na to jak niszczyły ich problemy naprawdę go bolało. Dlatego częściowo się gniewał. Zachowywali się jak samolubni idioci, kłamiąc i niszcząc siebie. Racja, oni po prostu nie chcieli doprowadzić do końca ich własnego, malutkiego świata pełnego radości oraz wspomnień z dzieciństwa, jednak koniec ten, cóż, epizodycznie i tak ich dopadł.
— Jisung, znam cię, my znamy! — Rudy chłopiec zza okna nie przestawał krzyczeć z nadzieją, że blondyn naprawdę wyjdzie do nich i pomoże naprawić wszystkie ich błędy. Bez niego by się nie udało. Potrzebowali siebie: całej siódemki. — Na pewno czujesz się samotny.
Przecież wśród nich też się czuł, przynajmniej na samym końcu, gdy zaczęli się rozchodzić. Ale nie mógł wiecznie ich winić, kiedy naprawdę chcieli to naprawić i naprawdę prosili go o kolejną szansę.
— Hej! — Gdy do jego uszu dobiegł głos Donghyucka, jego oczy mimowolnie otworzyły się szerzej. W końcu chłopak już dawno zrezygnował z bycia głośnym oraz żywym. W pewnym momencie swojego życia nie miał nawet już siły do rozmów, co dopiero do krzyczenia oraz przekonywania przyjaciela. Jisung prędko podniósł się do siadu oraz spojrzał na okno, nadal uważając na to, by chłopcy nie byli w stanie go w nim dostrzec. — Kanada chce ci coś powiedzieć!
— Ja? — odezwał się najstarszy, spoglądając na właściciela breloczka z kwiatkiem pytająco oraz wskazując na siebie palcem. W tamtej chwili nie wiedział jeszcze do czego zmierzał jego drobny, kruchy, jednak duchem nadal silny przyjaciel. W końcu nikt się tego nie spodziewał, a już na pewno nie z jego strony.
— Tak, ty!
— Ale-
— Okej, nieważne, zrobię to za niego — Chłopak po raz pierwszy od dłuższego czasu znalazł w sobie i odwagę, i siłę. Może jeszcze kilka dni temu jedynie wegetował, wywiercając spojrzeniem dziurę w swoim odbiciu, na którego punkcie miał obsesję. Może jeszcze te kilka dni temu (przed pojawieniem się Renjuna w jego domu) unikał posiłków, liczył kalorie, ewentualnie wymiotował albo zamęczał się brzuszkami. Może jeszcze te kilka dni temu był wrakiem człowieka, jednak dzięki temu, że przyjaciele uwierzyli w niego, jemu również udało się to zrobić. Powoli zaczął walczyć oraz starać się podnieść. I tamta wypowiedź była jednym z największych kroków, które z czasem, bardzo długim, pozwoliły mu uciec od choroby. Wpatrywał się w zamknięte okno, gdy przez jego głowę przebiegła myśl, że właściwie to nie miał nic do stracenia, dlatego wziął głęboki oddech oraz kontynuował pewnie. — Słuchaj, Jisung, prawdopodobnie, albo raczej na pewno, zawaliliśmy, wiemy to. Trudno byłoby nie być tego świadomym, kiedy myśli o tym, co zniszczyliśmy nie chcą nas zostawić. I możesz mieć nam to za złe, bo, uwierz, my również mamy, ale najważniejsze jest, że znowu jesteśmy tu...
W jednej chwili najmłodszy z nich poczuł ukłucie w sercu. Donghyuck miał rację i pozostała szóstka wiedziała o tym. W końcu każdy koszmar, który spędził im w ciągu ubiegłego roku sen z powiek, dotyczył tego, jak doprowadzili do końca ich małego świata, tego zbudowanego już w dzieciństwie.
— Jesteśmy, a nasz domek na drzewie nadal gdzieś tam stoi — dodał po chwili, zaciskając dłonie w pięści oraz gdzieś z tyłu głowy obawiając się reakcji reszty na jego słowa, chociaż była ona naprawdę dobra. Słuchając go, Mark oraz Renjun poczuli się dumni, Chenle — zrozumiany, Jeno oraz Jaemin — zmotywowani, a Jisung — zachęcony do dania im kolejnej szansy. Koniec końców, zawinił tak jak oni.
— Przed domem moich rodziców — szepnął chłopak o pomarańczowych włosach do reszty przyjaciół z uśmiechem. Bo to wcale nie tak, że wpatrywał się w ów domek każdego dnia, marząc o tym, by pewnego dnia mogli tam wspólnie wrócić. Na ich planetę B–612.
— Przed domem jego rodziców! — powtórzył Hyuck wystarczająco głośno, by najmłodszy przyjaciel był w stanie wyraźnie to usłyszeć oraz powrócić wspomnieniami do dni, kiedy przesiadywali tam nieustannie; do dnia złożenia sobie obietnicy, która była początkiem ich wspólnej przygody. — Nadal nie jest za późno, by do niego wrócić, wiesz? — Gdy słowa te opuściły jego usta, poczuł na swojej dłoni dotyk stojącego obok młodszego Chińczyka, który gestem tym chciał przekazać mu wsparcie. Nie minęła chwila, a również Mark złapał jego rękę. Następnie pozostała trójka zrobiła to samo ze sobą. I właśnie wtedy Donghyuck poczuł, że na jego twarzy pojawił się delikatny uśmiech. W końcu słów tych nie kierował tylko do Jisunga, a także do całej reszty, w tym do siebie. — W końcu pamiętasz ostatnie słowa naszej obietnicy. Wszyscy pamiętamy.
Właśnie w tamtej chwili szóstka stojących na podwórku chłopaków mogła pierwszy raz od roku ujrzeć w oknie swojego najmłodszego przyjaciela, którego tak bardzo chcieli mieć już obok siebie i wyściskać.
— On — Chłopak kontynuował, puszczając dłonie przyjaciół, by dotknąć ramienia stojącego obok czarnowłosego, który jedynie spojrzał na niego z iskierkami w oczach, rozumiejąc, co młodszy próbował zrobić. — On jest Mark Lee. Ten tutaj to Huang Renjun — Następnie złapał pod rękę właściciela luźniej, granatowej bluzy, który pomógł mu przełamać się oraz odzyskać głos. — Ta dwójka obok to Lee Jeno i Na Jaemin z bałaganem na głowie większym niż w życiu nas wszystkich — Słysząc to przez szybę, wysoki blondyn uśmiechnął się, będąc już jedynie o krok od wybiegnięcia z domu oraz rzucenia się na szyje przyjaciół. — Ale to w porządku, w końcu każdy ma w swoim życiu mały bałagan — To był czysty fakt, co chłopcy zrozumieli dopiero spotykając się ponownie po rozłące. Może właśnie tak powinno być. Może to miało się wydarzyć, by nauczyć ich tego wszystkiego. — O, a widzisz tego, któremu z torby wystaje nasz album ze zdjęciami? — Próbując złapać kontakt wzrokowy z chłopakiem z okna, wskazał palcem Chińczyka, który w jednym momencie wyjął ich pamiątkę, unosząc lekko do góry, by na pewno nie umknęła uwadzę przyjaciela. — To Zhong Chenle. A ja... — zrobił krótką przerwę. W końcu teraz wiedział już kim był. Nie chorobą, nie problemem, nie wrakiem człowieka, a sobą. — Ja jestem Lee Donghyuck, a ty to Park Jisung.
Po roku w samotności ponownie spotkali się pod tym samym niebem w jednym celu: odzyskania siebie.
— I zawsze będziesz naszym Park Jisungiem. Będziesz nim do końca świata, a my będziemy twoimi przyjaciółmi. Nic już tego nie zmieni!
W jednej chwili najmłodszy z nich odbiegł od okna, chwytając przy tym jedynie pęk kluczy, który leżał na biurku oraz wybiegając z domu najszybciej, jak tylko się dało. Nawet nie był pewien, czy dobrze zamknął za sobą drzwi, ale to się nie liczyło.
Liczyli się tylko Mark Lee, Huang Renjun, Lee Jeno, Lee Donghyuck, Na Jaemin i Zhong Chenle — jego przyjaciele, w których ramiona się rzucił, gdy tylko stanął na chodniku.
Pomimo wszystkich problemów, pomimo załamań, masek oraz sekretów, pomimo bólu, smutku i rozstań, znowu byli razem. Znowu byli gotowi do walki z przeciwnościami losu, znowu szczęśliwi, znowu w siódemkę. Znowu poczuli się dziećmi, którymi pozostali już na zawsze w swoich sercach.
— Tęskniłem.
________________♡________________
07. PIOSENKI:
YUNGBLUD — HOPE FOR THE UNDERRATED YOUTH
NF — PARALYZED
QUEEN — WHO WANTS TO LIVE FOREVER
JAYMES YOUNG — FEEL SOMETHING
AWFULTUNE — EVERYDAY
YUNGBLUD — LONER
KODA — STAYING
BILLIE EILISH — LOVELY
MARINA AND THE DIAMONDS — SOLITAIRE
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro