Turniej o eter - Izan
W nocy prawie nie mogłem spać, obawiając się tego, co stanie się rano. Wierciłem się bez przerwy, nie mogąc znaleźć wygodnej pozycji na kamieniach. Żebra bolały mnie już po poprzedniej nocy, a to też utrudniało mi sen. Nie wiem kiedy dokładnie zasnąłem, ale na pewno było już bardzo późno.
I kiedy byłem w najlepszym momencie snu, a przede mną rozkwitła senna polana... Wtedy obudził mnie hałas na jawie. Starałem się w jakiś sposób to zignorować, ale dopiero, kiedy poruszyłem się nieco by wygodniej się ułożyć, kamienie zakuły mnie w bok. Dopiero wtedy przypomniałem sobie gdzie byłem i co miało się dziś rozpocząć.
Turniej o eter.
Liczna widownia zebrała się wokół pola, które dziś robiło za naszą arenę. Przerażenie ścisnęło mnie za gardło i znów chciałem uciec, zwłaszcza kiedy na środek wyszedł goblin, z unoszącym się przed nim mikrofonem. Już wiedziałem, że przyszedł rozgrzać publikę. Ale to my mieliśmy być dziś daniem głównym całego turnieju.
Na widowni siedzieli nie tyko nadprzyrodzeni, ale widziałem też wyjątkowo rzadkie okazy i gatunki zwierząt magicznych. Gryfy, skrzydlate koty czy psy, których nazwy wyleciały mi z głowy. Gdzieś nawet wyłapałem obecność lodowego smoka, który na smyczy unosił się nad właścicielem. Tak czy owak, każdy z zebranych był gotowy oglądać nasze starcia i dowiedzieć się komu w tym pokoleniu przypadnie zaszczyt bycia nowym panem i władcą eteru.
Ciarki przeszły mi po ramionach, a wtedy goblin zaczął zagrzewać wiwatujący tłum.
– Witam was, zgromadzonych na pięćdziesiątym już turnieju o eter! Jesteście gotowi, by wiedzieć kto w tym pokoleniu zdobędzie nasze tajemne źródło mocy i błogosławieństwo samego Strażnika, Abrahama Salvador?! Nasz pan był z nami przez prawie całe swoje życie. Eter przejął jako chłopiec, zaledwie piętnastoletni. Skąd w człowieku tak kruchym, tak wielka siła? O tym muszą przekonać się nasi dzisiejsi zawodnicy, którzy zawalczą ze sobą na śmierć i życie. Na waszych oczach! Tutaj poleje się szkarłatna krew! Tutaj będziecie słyszeć krzyki i widzieć strach tych, którzy próbują za wszelką cenę wydostać się poza arenę. Ale... To także dozwolone! Ucieczka jest waszą jedyną opcją na przeżycie tak krwawej jatki, jaka odegra się tu dziś. A teraz poznajmy naszych zawodników!
I tak każda z klatek otworzyła się, a ja, gdy tylko z niej wyszedłem, otoczyłem się barierą królewską i uaktywniłem skrzydła horijczyka. Jednak był to mój jedyny widoczny atrybut.
Widownia zaczęła krzyczeć jeszcze głośniej, a moi przeciwnicy popisywali się mięśniami, które mogłyby być w stanie podnieść nawet słonia.
I wtem każdy z nich spojrzał na mnie. Struchlałem, a to oznaczało, że moje skrzydła samoistnie opadły. Musiałem z taką postawą wyglądać bardzo nędznie.
Wtedy goblin znów zaczął komentować:
– Naszym głównym daniem dziś, będzie obserwowanie walki z księciem Horii, Izanem Mateo! Jeśli jednak zginie tutaj, na naszych oczach... Jego ojciec będzie musiał go zastąpić młodszym bratem.
Czy on próbował mnie zdenerwować? A może zmotywować? Jednak nie zależnie od jego intencji, czułem narastającą we mnie panikę. My naprawdę mieliśmy się tutaj pozabijać. Widziałem to pragnienie nie tylko po oszalałej widowni, ale też po goblinie i moich przeciwnikach. Każdy z nich zaczął strzelać kośćmi dłoni, jakby wyrzeźbiono ich z jednej gliny. Jakby byli klonami.
– Tak więc uwaga! Na mój znak, zaczyna się batalia! Trzy...
Pot zrosił mi czoło.
– Dwa...
Podniosłem skrzydła i otoczyłem się lekkim zefirkiem.
– Jeden...
Ledwie oddychałem.
– Poszli!
I wzleciałem w niebo, nim którykolwiek z przeciwników zdążył mnie sięgnąć. Nie był to wysoki lot, abym w razie czego nie został uznany za zdyskwalifikowanego lub tego, próbującego uciec.
Jednak wtedy moi przeciwnicy zrobili coś nieprawdopodobnego.
W kilka sekund jeden drugiemu usiadł na plecach, aby razem stworzyli wieżę, dzięki której miałbym zostać sięgnięty.
W strachu uznałem, że muszę wyżej się wzbić, ale...
Piorun trafił mnie i poparzył moje cienkie skrzydła. A gdy spadałem zobaczyłem, że teren ogrodzony jest barierą eteru.
A ponoć można było stąd uciekać...
I tak rozbiłem się o ziemię. Upadek niemal rozwalił mi kręgosłup, a ja wrzasnąłem tak silnie, jakbym umierał. Nigdy nie czułem bólu tak potwornego...
Wtem podbiegł do mnie jeden z mięśniaków. Wstrzymałem oddech, gdy chwycił moje ciało za ramiona, podniósł je z ziemi i jak oszczepem, rzucił mnie na drugi koniec areny, a i tam była bariera eteru. Moje serce biło szybko, gdy przypieczony jak kurczak, leżałem pod nią, bojąc się ruszyć. Widziałem jeszcze tylko jak inni uczestnicy walczyli między sobą, a gdzieniegdzie na kamieniach odznaczały się szkarłatne plamy krwi. Nie wiedziałem jednak czy już były ofiary całej tej masakry.
„A ja będę zaraz jedną z nich" – zauważyłem w myślach i osłoniłem swoje ciało barierą królewską, tak aby mieć jeszcze trochę czasu. Wiedziałem, że żaden mięśniak nie jest w stanie się przedostać się przez taką moc, ale nie wiem jak długo będę mógł to utrzymać. Zwłaszcza w obecnym stanie.
I gdzie teraz był...
– Wasza Wysokość – piskliwy głos myszki rozpoznałem od razu. – Wstańcie. Proszę!
Zaśmiałem się niemrawo i poczułem, jak mój przeciwnik wali w barierę, więc starałem się utrzymać ją najdłużej jak się dało. Ale on na pewno zdawał sobie sprawę, że to nie jest wieczna ochrona.
Znów spojrzałem na mysz.
– Horia was potrzebuje. Ariler was potrzebuje. Musicie to wygrać.
A ona znów o tym Ariler...
– A ty miałaś mi pomóc, i co? Gdzie ta pomoc?
– Potrzebujecie muzyki Horii, aby wygrać, prawda? – zapytało stworzenie.
Wtedy do mojego przeciwnika dołączył kolega, który zdążył w tym czasie zabić resztę przeciwników. Teraz obaj walili w słabnącą barierę. Już wiedziałem z czyjej ręki zginę.
– Potrzebujesz dzwonków Horii? Przyniosłem dla was doniczkę takich kwiatów!
I zwierzę odbiegło, a ja podążyłem za nim wzrokiem. Fakt. Horijskie dzwonki mogłyby mnie wzmocnić.
Jednak jak się okazało, kwiaty leżały za daleko, a wrzeszczący tłum zagłuszał ich melodię.
„To na nic" – pomyślałem i westchnąłem, patrząc tylko jak szybko moja bariera słabła z każdym uderzeniem przeciwników. Odliczałem więc swoje ostanie chwilę przed śmiercią.
Jedna sekunda. Druga. Trzecia...
I tak trwałem z oczami zamkniętymi, abym nie musiał patrzeć jak rozrywa się mnie na strzępy. Jednak właśnie wtedy, w tej chwili, gdy pojąłem swoją przegraną w turnieju o eter i zrozumiałem, że to nie ja będę następnym królem Horii, otoczenie wokół mnie ucichło. Nadal jednak broniłem się jak tylko mogłem i prawdopodobnie właśnie to skupienie na utrzymaniu bariery, sprawiło że stał się cud.
W pewnej chwili wszystko wokół mnie ucichło. Poczułem się jak podczas treningu medytacji. Odprężony, wyciszony. Pogodzony z losem. Cisza wokół mnie i czerń, która mnie otaczała, były kojące. Jakbym już nie żył.
Ale właśnie wtedy dotarł do mnie słodki dźwięk. Kojące nuty, których nie mogłem pomylić z żadnym innym brzmieniem. To była muzyka dzwonków Horii.
Wsłuchałem się w nią i zacząłem nucić w ich rytm. Melodia już po dłuższym czasie dodała mi skrzydeł, więc bez wahania wyleczyłem swoje poparzone ciało i otworzyłem czarne oczy. Wokół mnie wzmógł się wiatr.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro