Maladeta - Izan
To było jak zwykłe mrugnięcie. Ale kiedy raptownie uchyliłem powieki, okazało się, że już nie jestem przy tylnym wyjściu z pałacu króla Alvina. Możliwe więc, że mnie teleportowano. Ale w przeciągu ułamka sekundy?
I wtedy zrozumiałem, że to co uznałem za mrugnięcie, było całymi godzinami, w czasie których trafiłem... Właśnie. Gdzie ja byłem?!
Kraty, które odgradzały mnie od wolności, były wykonane z metalu, który odbijał promienie nisko świecącego, zachodzącego słońca. Nie był to dla mnie żaden przeciwnik, zauważyłem szybko i spróbowałem usiąść, by lepiej móc pokierować strumień mocy, który je rozwali. Jednak, gdy tylko mój umysł mentalnie zetknął się z kratami, poczułem prąd w całym swoim ciele. Automatycznie odpuściłem wszelką próbę uwolnienia się stąd, bo właśnie byłem tam, gdzie i tak chciałem się dostać. Byłem w Pirenejach.
Naprawdę bałem się, że jestem więziony przez Enmascarados, a nie na Maladecie przez gobliny, które krzątały się poza klatkami i zamiatały duże pole, wokół którego ustawione były kolejne klatki, a w nich siedzieli inni nadprzyrodzeni. Z zapartym tchem zwróciłem też uwagę na fakt, że miejsce wokół klatek i wokół całego tego pola, przypominało potężną widownie na stadionie narodowym. Z tym, że była ona pusta i wykonana z kamienia. Nie zdobiły jej banery sponsorów meczu, ani neonowe lampki. Nic. Tylko lita skała.
Najwyraźniej tutejsza widownia nie potrzebowała żadnych udogodnień.
I właśnie wtedy dotarło do mnie jedno, ale nie mogłem przyjąć do świadomości, że to mogła być prawda. Nie mogłem mierzyć się, grać czy walczyć o eter z tymi ludźmi, których widziałem za kratkami w osobnych klatkach.
Nie mogłem, głównie dlatego, że nie potrafiłem walczyć, a po drugie...
Ci ludzie byli bardzo podobni do tego miejsca. Ich potężne bicepsy i wytrenowane ciała, które widziałem nawet z daleka, były jak wykonane z litej skały. Z głazów, które w porównaniu z moim wątłym, książęcym ciałkiem, były jeszcze potężniejsze niż w rzeczywistości.
Ja nie miałem sobie nigdy nic do zarzucenia, odnośnie figury, choć żadnych większych mięśni nie miałem. Ale teraz czułem się, jakbym popadał w kompleksy. I najgorsze było, że każdy z moich przeciwników – a z tego co zauważyłem było ich siedmiu – wyglądał identycznie. Każdy jak atleta, trenujący od narodzin.
W jednej sekundzie oblał mnie zimny pot, przez co ponownie spróbowałem wyłamać kraty, ale te były podłączone do prądu, nie dającego mi najmniejszego wyboru. Każda próba ataku, rozpraszała się przez ból. Czy to mentalny czy fizyczny. Nie ważne jak bardzo chciałem się z tym mierzyć, nie byłem w stanie przetrać nawet minuty z zaciśniętymi zębami. Ostatecznie i tak padałem na ziemię sztywny, obolały i z mrowieniem odczuwalnym w całym ciele.
Ale próbowałem, wierząc że prędzej czy później się stąd uwolnię. Bo nawet nie liczyłem na cud, że ktokolwiek z moich ludzi, będzie wiedział gdzie mnie szukać. A nawet jeśli by mnie znaleźli, moc piorunów była zabójcza. Pozbawiała życia szybciej niż jakakolwiek magia żywiołu czy inna. Byłaby idealną bronią przeciwko Mako... Jednak ja wolałbym zostawić brata przy życiu.
– Młody, nie szarp się z tymi kratami tak, bo ci siły całkiem odbierze. Albo gorzej. Serce ci nie wytrzyma. Taka dawka elektryczności, potrafi zabić.
Tak powiedział jeden z moich przeciwników, najpewniej przy tym nie rozpoznając mnie jako księcia Horii. Ale faktycznie, dopiero po chwili zdałem sobie sprawę jak moje serce galopuje w piersi, prosząc o chwilę oddechu. Przez cały czas myślałem, że to wina adrenaliny, a ja naprawdę mogłem zginąć, zanim zdołałbym się stąd uwolnić.
Natychmiast odsunąłem się od krat i spróbowałem uspokoić oddech oraz drżenie rąk. Nie było to normalne, że teraz praktycznie cały telepałem się, nie mogąc przy tym usiedzieć w miejscu. Energia rozpierała mnie od środka.
Miałem nadzieję, że nie zostanie mi to do końca życia, ani że nie odczuję tego innych skutków ubocznych w najbliższych latach. Zawsze byłem w pełni zdrowy. Nie znosiłem chorować i chodzić po horijskich lekarzach.
I wtedy do mojego małego więzienia podszedł mężczyzna, którego starczy wiek podpowiedział mi, że był to ten legendarny człowiek z Maladety. Strażnik eteru. Nieco struchlałem wewnętrznie, kiedy jego wymowny wzrok przeszył mnie na wskroś.
– Jeśli będziesz chciał stąd uciec podczas turnieju, pamiętaj że nic cię tu nie trzyma, dziecko.
„Dziecko". To słowo prawie zadziałało na mnie jak płachta na byka. Jednak może bardziej wynikało to z pobudzenia. Tak czy owak zacisnąłem zęby, po czym zapytałem:
– Czemu miałbym uciec? Potrzebuję waszej mocy, by wygrać turniej koronny.
Podejrzewałem, że Strażnik już o tym wiedział, ale mimo to, jego następne słowa dość silnie mną wstrząsnęły.
– Ach! Te koronowane głowy! Za każdym razem myślą, że im się poszczęści w turnieju o eter. – Kiedy zauważył, że nie do końca go zrozumiałem, powiedział: – Nie jesteś pierwszym książęcym, który znalazł się na Maladecie. Ale powiem ci coś. Tę moc można zdobyć tylko w jeden sposób. I nie jest to wcale siła fizyczna czy siła magii. A ty najpewniej jesteś zbyt pyszny, aby zdobyć eter.
– Wcale nie! – warknąłem. – Mój ojciec uważa...
– Twój ojciec? Mówisz o królu Davidzie, którego głupi brat Axel także kiedyś starał się o eter?
Zatkało mnie.
Mój wuj? Walczył tu o tę moc... Ale dlaczego?! Ojciec nigdy nie mówił, by także musiał brać udział w turnieju koronnym. Więc może jego motywacja była inna? Może chciał być najlepszym wojownikiem Horii, jak to nie raz opowiadał nam ojciec?
– Nikt ci nie powiedział, że poddani jeszcze za księcia, nie znosili tego, że twój ojciec ma zasiąść na tronie Horii?
– Ale teraz jest uwielbiany! – zaoponowałem, na co strażnik zaśmiał się i cofnął o krok.
– Może kiedyś dowiesz się, co nimi kierowało. I dlaczego najlepiej byłoby, jakbyś i ty odpuścił sobie eter, tym samym skazując się na porażkę w walce z bratem.
I dopadłem do krat, ale prąd odrzucił mnie od nich natychmiast. Byłem wściekły, że ktoś taki śmie mi mówić coś o mojej rodzinie. Że śmie mnie poniżać.
Fakt, jak tylko wrócę do domu, dowiem się co mężczyzna miał na myśli, ale do czasu wygrania walki, nie cofnę się. Mako musiał zostać pokonany.
– Turniej o eter zacznie się w poniedziałek rano – powiedział głośno Strażnik do wszystkich uczestników. – Wy do tego czasu będziecie jedli to, co wam podamy i będziecie pić to co wam damy. Więc bez wybrzydzania, albo w przeciwnym razie zdechniecie z głodu.
I tu znacząco spojrzał na mnie. Jak na francuskiego pieska. Miałem ochotę wydrapać mu za to oczy.
Wtedy Strażnik odszedł, a na jego miejscu pojawił się goblin z racją żywnościową. Miał w dłoniach jedną glinianą miskę z zupą i dwie kromki chleba.
Podał mi je za pomocą daru teleportacji. Po chwili przede mną też pojawiły się sztućce. Gliniane. Niewygodne. Jednak nie chciałem wybrzydzać, czym usatysfakcjonowałbym Strażnika.
Zjadłem wszystko do ostatniej kromki.
***
Rano – prawdopodobnie w niedzielę – znów dostaliśmy posiłek. Był to talerz owoców. Awokado i dwa banany. Nie mogłem uwierzyć, że naprawdę taki prowizoryczny posiłek miał mnie nasycić, ale przecież nie mogłem nic nie jeść do jutra. Jednak sam do siebie powiedziałem:
– Nie wiem czy będę w stanie się tym najeść.
I wtedy usłyszałem cichutki głosik, który odpowiedział na moją wątpliwość:
– Jeśli ty się tym nie najesz, ja z pewnością zjem cokolwiek.
W strachu obejrzałem się po klatce i zauważyłem, że nikogo przy mnie nie było. Ani Strażnika, ani goblina, ani nikogo innego, kto mógłby wypowiedzieć te piskliwie brzmiące słowa.
– Tutaj! Na dole! – zawołał głos, a ja aż zdrętwiałem i powoli... Bardzo powoli, spojrzałem w dół, jakbym spodziewał się ujrzeć co najmniej dolinę pełną lawy i wyłaniającego się z niej węża, ale nic takiego nie miało miejsca.
Była za to tylko malutka, biała myszka. Piszczała cicho i nastawiała swoje uszy oraz wydawała się czyścić pyszczek przednimi łapkami.
Zamrugałem zdezorientowany.
– To chyba wina tej klatki, albo ktoś robi sobie ze mnie żarty – uznałem, próbując przekonać samego siebie, że tak właśnie jest.
– Wcale nie. Jestem prawdziwy – powiedziała znów mysz, ale tym razem faktycznie poruszyła przy tym pyszczkiem, jakby umiała mówić.
To musiały być zwidy, albo...
– Jesteś zmiennokształtną myszą? – zapytałem, nie wiedząc czego jakikolwiek zmiennokształtny mógł ode mnie chcieć.
„A jeśli to ktoś z pałacu?" – pomyślałem przestraszony. – „A jeśli wezwie pomoc, zanim wygram turniej o eter?"
Prędko złapałem myszkę w obie dłonie, tak aby w razie czego powstrzymać ją przed ucieczką i ponowiłem pytanie:
– Jesteś zmiennokształtnym?
– Nie! Absolutnie! Jestem myszą w stu procentach.
– Więc dlaczego mówisz? Myszy nie gadają. Tak jak pegazy czy jednorożce.
Myszka jakby pokręciła głową w zaprzeczeniu.
– Wielu rzeczy jeszcze nie wiecie, książę. O sobie i o świecie w którym żyjecie.
– Ale to niemożliwe!
Myszka umilkła na chwilę, jakby się nad czymś zastanawiała, po czym zapytała mnie:
– Co byś zrobił, gdy ktoś powiedział ci, że twoje rodzeństwo nie jest twoim rodzeństwem? Albo rodzice rodzicami?
– Ale to nieprawda – zaoponowałem automatycznie.
– Wiem, a mimo to ja jestem prawdziwa. Mówiąca ludzką mową i nie zmiennokształtną myszą.
Wpatrywałem się w zwierzę jakby było z innej planety. Ale było to dużo bardziej prawdopodobne, niż fakt, że wywodzi się ona z Ziemi lub z Horii. Nawet w tej magicznej krainie żadne zwierzę nie posiada ludzkiego głosu.
– No dobrze. Powiedzmy, że ci wierzę, ale dlaczego tu przyszłaś? – zapytałem, trzymając stworzenie blisko swojej twarzy.
– Jestem głodna. Mam do wykarmienia całą mysią rodzinę. A tu w Pirenejach nie ma dla nas zbyt dużo jedzenia.
Nie do końca wierzyłem w to, co mówiła. W ogóle dalej nie wierzyłem w istnienie mówiącej do mnie myszy, ale jednak przytaknąłem jej i ułamałem pół banana, aby jej go dać. Zwierzę radośnie podskoczyło, gdy odstawiłem je na ziemię.
– Możesz rozdać ten kawałem swojej rodzinie. A jak będzie ci mało, przyjdź, dam wam więcej.
I wtedy zauważyłem jak z oczu zwierzątka wyciekają łzy. Możliwe, że naprawdę była bardzo głodna, a ja przecież nie byłem okrutny.
– Królestwo Horii zasługuje na ciebie. Ale ja za chwilę do ciebie wrócę i coś ci powiem – stwierdziło stworzenie, po czym chwyciło banana i odbiegło z nim, a kiedy zniknęło mi z oczu, westchnąłem. Poczułem dziwaczna ulgę, na myśl, że mogłem pomóc całej mysiej rodzinie. Choć nigdy nie byłem fanem tak mikrych zwierząt, to ta właśnie istotka wywarła na mnie swoiste wrażenie.
A kiedy wróciła do mojej klatki po chwili, zauważyłem że mogła swobodnie przedostawać się przez pokryte eterem kraty. Zdziwiło mnie to i zaniepokoiło zarazem.
– Jak ominąłeś zabezpieczenia klatki? – zapytałem, dając myszy kolejną połówkę owocu.
– Na niemagiczne istoty eter nie działa. Pamiętaj o tym, jeśli kiedyś będziesz go używać.
Zmarszczyłem czoło.
– Ale ty jesteś magiczna. Mówisz! – zauważyłem.
– Wszystkie zwierzęta mówią, ale nie wszyscy mogą nas usłyszeć.
– Nie rozumiem. Jak to?
– Prawdopodobnie nie jesteś częścią tego świata, książę Horii. Jesteś częścią czegoś większego. Innego świata, który już niedługo będzie w ogniu potężnej wojny. Może dlatego też teraz tam nie mieszkasz.
Nie wiedziałem co powiedzieć. Rozmawiała ze mną mysz. Najprawdziwsza mysz. Rozumiałem ją i jeszcze ona śmiała sugerować istnienie jakiejś innej alternatywnej krainy niż Horia?!
– To niemożliwe.
– Tu na Ziemi lubicie to, ograniczające wasze umysły, sformułowanie.
Wstrzymałem na chwilę powietrze, jakbym dostał łopatą w twarz. Ale myszka kontynuowała:
– Dla was kiedyś niemożliwa była Horia. Przez co doszło do wielu tragedii i paniki ludzi. Gdyby nie byli ograniczeni, pewnie powitaliby magię z szeroko otwartymi ramionami. Ale widzę, że to się nie zmieniło, więc musimy przygotować się na rozłam świata.
I wtedy podniosła drugą połowę banana i ruszyła biegiem do swojej mysiej rodziny, by dać im ten skromny posiłek. Miałem tylko nadzieję, że to im wystarczy. Sam już zdążyłem zjeść całe awokado i napocząć drugiego banana.
Po chwili mysz znów wróciła do mnie i prędko wspięła się na moje ramię. Nawet nie byłem w stanie zareagować.
Potem powiedziała:
– Pomogę wam wygrać turniej o eter, Wasza Wysokość. Tylko obiecajcie mi, że nie dopuścicie do wojny między Ariler a tym co znacie obecnie.
– Czym jest Ariler? To kolejny alternatywny świat? – zapytałem, podejrzewając, że tak właśnie było.
– Tak. Z tym że dużo bardziej złożony od Horii, będącej jedynie niewielką płaszczyzną. Ariler jest kilkupoziomowe, Wasza Wysokość. A ja właśnie stamtąd pochodzę.
– Czyli jednak jest w tobie coś z istoty pozaziemskiej – stwierdziłem zwycięsko.
– I w was też. Będziecie dalej się licytował, czy wolicie skupić się na zwyciężeniu turnieju o eter?
Zacisnąłem szczękę i odwróciłem głowę w drugą stronę, podpierając podbródek na dłoni.
– Dobrze, skupię się na turnieju, ale ty zaoferowałaś swoją pomoc. Co możesz dla mnie zrobić?
– Wpasować się w sytuację. Mogę rozproszyć twojego przeciwnika lub go wystraszyć, jeśli są tu tacy, którzy moją się myszy.
Uznałem to od razu za małe oszustwo. Ale póki Strażnik o niczym nie wiedział, współpraca z tym malutkim stworzeniem, wydawała mi się dobrą opcją.
Skinąłem zwierzątku głową i lekko się uśmiechnąłem, a wtedy...
– Czego się tak szczerzycie? Nie za wesoło wam? – zapytał goblin, który miał odebrać ode mnie puste, gliniane naczynie. Myszka zniknęła mi z oczu, gdy tylko ponownie spojrzałem na swoje ramię zdezorientowany.
– Wszystko w porządku – powiedziałem do goblina z pełną powagą, a wtedy mój talerz znalazł się pod drugiej stronie krat. Goblin odszedł ode mnie szybkim krokiem, zbierając naczynia także od innych uczestników turnieju. Jednak smutne okazało się to, że nawet kiedy zniknął mi z oczu, mój nowy przyjaciel już do mnie nie wrócił.
Nawoływałem go cicho, aż nie dostrzegłem jego kuperka ukrytego za małym kamyczkiem. Jednak mimo to myszka już do mnie nie podeszła, a ja mogłem mieć jedynie nadzieję, że dotrzyma danego mi słowa.
Musiałem zdobyć eter. Nie ważne co.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro