Epilog
30.08.1980
– To jeszcze nie koniec.
Hamamelis virginiana, któremu usiłowałam właśnie grozić palcem, nie zareagował oczywiście ani na to, ani na mój stanowczy ton. Odmawiał współpracy z niezrozumiałych powodów, a czas naglił. Jeszcze tego wieczora powinnam dostarczyć gotowy hydrolat Lily, żeby zdążyła dodać go do swojej już zaczętej esencji odkażającej rany. Z każdym miesiącem Zakon Feniksa zużywał więcej eliksirów tego typu. Nasza sieć dystrybucyjna, choć niewielka, stanowiła kluczowe źródło zaopatrzenia, a synchronizacja nie była łatwa, zwłaszcza odkąd w domu Potterów pojawił się niemowlak.
Mimo wszystko, dawałyśmy jakoś radę. Obie uwielbiałyśmy naszą pracę, zresztą, nie wykonywałyśmy zleceń dla anonimowych ludzi, tylko tych, których dobrze znałyśmy. To właśnie powiedział profesor Dumbledore, gdy tuż po owutemach zaprosił nas obie do Zakonu. Wiedział, że i tak zamierzałyśmy mieć kiedyś wspólny biznes, oparty o tworzenie mikstur leczniczych.
– Będziecie miały realny wpływ na powodzenie misji waszych przyjaciół – zapowiedział, zerkając na nas znad okularów – Same rozumiecie, musimy postawić na jakość. Dlatego nie mógłbym wybrać nikogo lepszego.
Szczerze mówiąc, mógłby. Wielu czarodziejów dysponowało znacznie większym od naszego doświadczeniem, ale dyrektorowi o to właśnie chodziło - my dwie wiedziałyśmy, że, być może, któregoś dnia nasze wyroby uratują życie jednej z ważnych dla nas osób. Dzięki temu miałyśmy motywację, której nie znalazłby gdziekolwiek.
Na koniec szkoły okazało się, że właściwie każdy z naszego najbliższego otoczenia postanowił w jakiś sposób dołączyć do ruchu oporu przeciwko Voldemortowi.
Ja sama nie miałam żadnych wątpliwości. Nie odkąd rodzice Mary zginęli, na kilka miesięcy przed owutemami, z ręki tropiącej mugolaków grupy śmierciożerców. Choć jakimś cudem zdała egzaminy, nie była potem w stanie stanąć do czynnej walki. Rozumiałam to i chciałam działać za nas obie. Tym bardziej, że Dorcas nie wyobrażała sobie drogi innej niż wsparcie Zakonu, odkąd tylko dowiedziała się o jego istnieniu.
Powiedział nam o tym mój tata. Kochany, choć na początku zestresował się informacją o mojej orientacji, później zaczął to akceptować. Szybko zobaczył, że dzięki wsparciu Dor i przyjaciółek radzę sobie z różnymi głupimi, krytycznymi uwagami. Tych nie brakowało - Hogwart nie zawsze stanowił bezpieczną przestrzeń dla osób innych pod jakimkolwiek względem, a i poza nim często natykałyśmy się na opinie pełne agresji. Nawet, jeśli nie adresowane bezpośrednio do nas, bolały. Przypominały o naszej odrębności, niższej pozycji w świecie, gdzie nie miałyśmy co marzyć o ślubie w białych sukniach, albo choćby zapewnieniu tej drugiej dziedziczenia. To tacie przyszłam wyżalić się, gdy dostałam informację o małżeńskich planach Lily i Jamesa. Oczywiście - byłam szczęśliwa, widząc ich radość. Wiedziałam jednak, że za tą decyzją stało rosnące zagrożenie, nie chęć sama w sobie. Chcieli siebie wzajemnie zabezpieczyć, na wszelki wypadek, i część mnie miała ogromne poczucie niesprawiedliwości, bo ja z Dor nie mogłyśmy zrobić tego samego. Byłyśmy razem półtora roku dłużej, ale w świetle prawa pozostawałyśmy sobie obce.
– Wojna pożera cały nasz czas i zasoby – powtarzał mi tata – Kiedy to wszystko się skończy, będzie lepiej. W końcu popracujemy nad wszystkim innym.
Wierzyłam mu. Znał się na tym jak nikt - pracował w zespole usprawniającym ministerialne procedury tak, by można było sprawnie przekazywać informacje w sposób jak najmniej namierzalny dla zwolenników Voldemorta. Współpracował z Zakonem w ramach podobnego projektu, dzięki czemu tworzono stopniowo sieć kurierów - osób, które miały odpowiadać za dyskretne dostarczanie wieści, rozkazów czy paczek. Tata wiedział, jak dobrze Dorcas radzi sobie na miotle. Dlatego pewnego dnia, w wakacje przed siódmą klasą, gdy odwiedziła nas w domu i wspomniała, że chciałaby kiedyś dołączyć do ruchu oporu, sam zaczął temat.
– Zaraz będziesz dorosła – powiedział powoli – ale latanie to nie wszystko, dlatego przyłóż się do licencji na deportację. Wtedy na pewno znajdę dla ciebie miejsce.
Oczywiście, znał mnie i dostrzegł mój karcący wyraz twarzy. Nie byłam zachwycona zachęcaniem Dor do aktywnej walki, do podejmowania ryzyka. Z drugiej strony...
– Ona i tak to zrobi – skomentował, powtarzając jednocześnie to, co sama procesowałam w myślach – Będzie bezpieczniejsza, realizując takie zadania, niż walcząc na pierwszej linii frontu. Wiem, że Dumbledore prędzej czy później upomni się o was obie. A skoro tak, chcę mieć nad tym tyle kontroli, ile tylko mogę.
Tata pierwszy dowiedział się o pomyśle na wspólny biznes z Lily. Bardzo nam kibicował i nieraz, gdy nas odwiedzała, rozprawialiśmy o tym, jak nasza praca będzie wyglądała po wojnie. Marzyłyśmy chociażby o wynalezieniu eliksiru łagodzącego objawy likantropii. Odkąd obie znałyśmy sekret Remusa, niemal cały czas grzebałyśmy w źródłach na ten temat.
Cóż, to był kolejny z tematów zamrożonych przez ważniejsze, wojenne potrzeby. Nie miałyśmy czasu na eksperymenty - zamiast tego, w naszych kociołkach nieustannie bulgotał Eliksir Wielosokowy, kompletowałyśmy składniki Wywaru Wzmacniającego, a hamamelis virginiana, czyli oczar, przeznaczony na odkażający hydrolat, miał swój specjalny blat w moim przylegającym do kuchni warsztacie. Zazwyczaj bezproblemowo warzyłam roztwór, który następnie któryś z kurierów dostarczał Lily, odpowiedzialnej za pozostałą część pracy przy tym konkretnym wyrobie.
Zazwyczaj. Obecna partia była jednak wyjątkowo oporna, uparcie nie oddając odpowiedniej ilości wyciągu. Choć wkurzałam się i dogadywałam niemym, podsuszonym już nieco kwiatkom, tak naprawdę znałam powód. Tego popołudnia transport miała ogarnąć Dorcas, wcześniej wróciwszy do domu na obiad, prosto z trasy.
No i spóźniała się. Powinna być na miejscu już dobrą godzinę temu, a ten fakt w zasadzie uniemożliwiał mi skupienie. Przez to ciągle ustawiałam nie taką temperaturę, lub dodawałam za mało płatków. W teorii wiedziałam, że praca kurierki była stworzona dla niej. Nie mogła realizować pasji, związanej ze zwierzętami, ale zawsze kochała latanie, a w ramach pracy dla Zakonu używała miotły często, dla dodatkowego mylenia tropów. Popracowała faktycznie nad deportacją, nauczyła się nawet prowadzić poprawiony magią mugolski samochód!
Była ciągle w ruchu. Takiego życia dla siebie chciała i pewnie dlatego, wbrew wszelkim okolicznościom, wyglądała na szczęśliwą. Tak, jak również ja byłam - bo przecież w jakiś sposób spełniałam jednak marzenia. Nieustannie się uczyłam, robiłam coś dobrego pracą własnych rąk. Pozostałam w dobrym kontakcie z rodzicami. Moje przyjaciółki były bezpieczne, na tyle, na ile mogły w tych niespokojnych czasach.
Trwałyśmy z Dor razem. Choć się o nią bałam, zawsze do mnie wracała, do domu, który stworzyłyśmy razem. Od momentu, gdy przekraczała próg, byłam niemal doskonale szczęśliwa. Niemal - bo jednak chwile lęku trwały długo. Czekałam na dzień, gdy znikną i kroki na progu będą kojarzyć się jedynie z czymś miłym.
Drgnęłam, gdy wybrzmiały. Poznałam Dorcas od razu, ale obie poważnie traktowałyśmy zalecone przez Zakon reguły bezpieczeństwa.
– Jaką pomadkę miałam na urodzinach Chloe? – usłyszałam zza drzwi. Wydobyłam z siebie poirytowane westchnienie, ale, tak naprawdę, nie opanowałam uśmiechu. Dor uwielbiała wyciągać takie detale, ogólnie, z czasem odkryłam, że próżność, którą zarzucała mi przez lata, nie była obca również i jej. Bardzo lubiła komplementy. Zwłaszcza, gdy widziała, jak dobrze pamiętam rozmaite drobiazgi z okresu, gdy jeszcze poznawałyśmy się lepiej.
– Wiśniową – odparłam – Nosiłaś wtedy kombinezon od Lauren. A jaki kolor miały rękawiczki, które dałam ci w szklarni, gdy przegrałaś zakład i musiałaś pomagać przy hydrolacie?
–To był psychodeliczny fiolet – odrzekła Dor bez wahania. Odbezpieczyłam drzwi i cofnęłam się, pozwalając mocno przybrudzonemu oraz potarganemu żywiołowi wtargnąć do wnętrza domu.
– Nie wierzę, że pamiętasz takie rzeczy – wymruczałam w jej usta. Na początku naszego związku mama, która początkowo miała nadzieję na zmianę moich preferencji, wspominała dużo o różnych etapach relacji. Podobno co jakiś czas nieuchronnie przychodził kryzys, my jednak, póki co, nie doświadczyłyśmy niczego takiego. Może właśnie przez tę nieustająca nutę niepewności - każdy dzień stanowił nowe ryzyko, dlatego tęskniłyśmy za sobą mocniej, niż miałoby to sens podczas normalnego dnia pracy w czasach pokoju. Bardziej doceniałyśmy wszelkie wspólne momenty.
– Wiesz, ile czekałam na takie spotkanie jak tamto w szklarni? – zapytała Dor retorycznie – Każdy szczegół się wtedy liczył.
Już dawno zdążyła opowiedzieć mi, że była mną w pewien sposób zainteresowana właściwie od samego początku. Nie dogadywałyśmy się jednak najlepiej, dodatkowo, przez pierwsze lata w Hogwarcie praktycznie nie spędzałam czasu z nią i resztą dziewczyn z dormitorium. Z jednej strony zwracała na mnie uwagę, z drugiej, uważała za kawał wredoty, poza tym nie wiedziała, czy nie wolę jednak chłopaków. Piąty rok zmienił wszystko między nami, dojrzałyśmy, nauczyłyśmy się stopniowo ze sobą rozmawiać, wzajemnie odkryłyśmy, że nie jesteśmy wcale takie złe. Tym samym nic już nie stało nam na przeszkodzie.
– Leć pod prysznic, ja tu dokończę i zaraz zjemy – zapowiedziałam. Chętnie dołączyłabym do Dor, zwłaszcza w długiej, relaksującej kąpieli, ale naprawdę musiałam skończyć z tym oczarem. Wiedziałam, że gdy tylko zje, będzie musiała wyruszyć do Potterów.
Podpaliłam płomień pod garnkiem z zupą, którą przygotowałam tego ranka. Czasem z Lily śmiałyśmy się w listach, że obie ewoluowałyśmy w stronę pełnoprawnych pań domu. Całkiem to lubiłam, chyba nawet bardziej niż ona. Jej serce wyrywało się w stronę bardziej aktywnej walki, przynajmniej póki nie zaszła w ciążę. Ja w sumie lubiłam być w domu. Znałam wagę tego, co robiłam i to mi wystarczało. Choć, wyprowadziwszy się od rodziców, szybko odkryłam, jak nikła była moja edukacja w obszarze przyrządzania posiłków. Dobrze, że pani Meadowes pokazała mi kilka rzeczy.
– Bardzo dobre – pochwaliła Dor, szybko pochłaniając pełen ziemniaków i koperku krem z sezonowych warzyw.
– Nic dziwnego, że ci smakuje, skoro to przepis twojej mamy – odpowiedziałam znad w końcu poprawnie spływającego ku fiolkom hydrolatu – Jest rzeczywiście genialny, w dodatku szybko się robi. Wysłałam go mojej mamie, może spróbuje przyrządzić coś bez pomocy skrzata.
– Niechby zrobiła pojutrze. Wtedy bym spróbowała - będę odbierać od twoich rodziców przesyłki do punktu przerzutowego w Liverpoolu.
Zlewając uważnie roztwór, odnotowałam jednocześnie, by skorzystać z okazji i przesłać mamie kilka butelek. Gdy powiedziałyśmy jej, że chcemy zamieszkać obie osobno, zaczęła narzekać na wielki, pusty dom. Szybko jednak znalazła dla niego zastosowanie - w porozumieniu z profesorem Dumbledore'm przyjmowała osoby, które musiały ukrywać się przed śmierciożercami, głównie poszukiwanych mugolaków. Prowadziła takie schronienie dla kilku rodzin naraz, nim organizowano im transport do innego miejsca poza Anglią. Zakon dysponował niewielką siecią bezpiecznych domów, co ograniczało konieczność nagminnego rzucania skomplikowanego Zaklęcia Fideliusa.
– Usiądź w końcu, Marlene – usłyszałam – Dodasz te swoje ozdóbki później.
Już miałam odparować, że nalepki z datą wykonania roztworu są właśnie superważne, a ich wzorek w ważki to tylko taki dodatek, kiedy zauważyłam pewien szczegół. Dor, która skończyła już jeść, odesłała talerz do zlewu i siedziała teraz z kubkiem kawy. Poza nim jednak, miała przed sobą kilka różnej wielkości paczuszek.
– Mam przesyłki dla ciebie – powiedziała, uśmiechając się znacząco.
Wytarłam ręce i usiadłam obok, sięgając po pierwszy pakunek. Sznurek, którym go ciasno obwiązano, nie chciał puścić, pomacałam się więc po kieszeniach w poszukiwaniu różdżki. Wtedy ciepłe wargi Dor musnęły mój policzek, a pod wolną dłonią poczułam coś owiniętego w śliski papier.
– Wszystkiego najlepszego – wyszeptała, łaskocząc mnie w szyję wilgotnymi loczkami – Żebyś zawsze była szczęśliwa, Marlene. W moim towarzystwie, oczywiście.
Omal nie pacnęłam się w czoło. Fakt, ostatnio rzadko opuszczałam dom, przez co traciłam nieco poczucie czasu. Aktualny dzień był dla mnie głównie niedzielą - cotygodniowym terminem oddania przetworzonego oczaru. Konkretna data jakoś kompletnie rozpłynęła się w mojej pamięci.
Dorcas parsknęła śmiechem. Stuknęła różdżką w jedno ze stojących przede mną pudełek, a jego ścianki opadły, ujawniając tort.
– Od mojej mamy – powiedziała – Choć konkurencja była ostra. Nie mogły się dogadać z twoją, która ma przygotować tort, a i Lily miała coś do powiedzenia. To miała być niespodzianka, ale żadna z nas się nie spodziewała, że aż tak. Mało kto zapomniałby o własnych dwudziestych urodzinach.
– Ostatni miesiąc był intensywny – zaprotestowałam, jednak woń czekoladowej polewy skutecznie odciągnęła moją uwagę od prób samoobrony. A niech tam - ja nie pamiętałam, inni owszem. To przecież było najważniejsze.
Stanęłam przed ciężkim wyborem, zacząć jeść, czy otwierać prezenty. Po chwili namysłu, zdecydowałam się na to drugie. Paczka, którą podsunęła mi Dor, zawierała upominek od niej - nowy zestaw podręcznych narzędzi ogrodniczych o ślicznych rączkach w kolorze lekko opalizującego błękitu. Od razu wyjęłam nożyczki, żeby rozciąć sznur, którym związano największy z pakunków.
Oczywiście, tuż potem, jak odpowiednio podziękowałam mojej domyślnej dziewczynie za upominek. Nadszedł naprawdę w samą porę, więc to musiało potrwać.
– Od razu widać, że Mary pakowała – skomentowała Dorcas z uśmiechem, gdy wróciłam do otwierania reszty. McDonald miała szczególną tendencję do owijania wszelkich przesyłek w moc papieru, przez co dostawanie się do zawartości zajmowało wieki. Chloe pewnie nieźle na nią fukała za stawianie bezpieczeństwa ponad estetykę opakowania.
Po śmierci rodziców Mary nie chciała zostać w Anglii, także ze względu na własne bezpieczeństwo. Poczucie obowiązku walczyło w niej przez jakiś czas, ale, ostatecznie, dała się skłonić do wyjazdu. To właśnie Chloe ją namówiła, a potem przyjęła do siebie - prowadziła na południu Francji działalność podobną do tej, której podjęła moja mama. Były przez to zresztą w stałym kontakcie.
W otwarciu przyjaznego domu pomógł BB, nieoczekiwanie, jej ojciec, ten sam, który wcześniej wolał kawalerskie życie niż zainteresowanie się własną córką. Po skończeniu Hogwartu napisała do niego, proponując spotkanie, bo bardzo chciała zwyczajnie sprawdzić, co on zrobi, czy będzie miał odwagę wyjaśnić swoje postępowanie. W głębi duszy chyba liczyła, że wcale nie odpowie, a ona w końcu zamknie ten etap, przestając liczyć kiedykolwiek na jakiś ślad jego uwagi.
Odpisał jednak, spotkali się po jej przyjeździe do Francji. Rozmowa, według relacji, była burzliwa - Chloe nie wytrzymała i zwyczajnie wygarnęła ojcu swoje krzywdy, poczucie osamotnienia, problemy z zaufaniem czy stworzeniem związku. Ponoć go to zszokowało, zabrał się z jej domu jak niepyszny, ale niedługo potem wrócił.
Żadna z nas nie wiedziała, czy żałował. Może po prostu nieco mu zaimponowała, albo zwyczajnie zaciekawiła. W każdym razie, widywali się od czasu do czasu, a gdy Chloe rozluźniła kontakty z matką, ojciec zaproponował wsparcie finansowe.
Pytałaś w ostatnim liście, czy mama w końcu dała jakiś znak życia - pisała BB na pachnącym arkuszu, dołączonym do paczki z prezentem - Otóż ani trochę, Marlene. Z tego, co mi tu mówiono, większość jej rodziny postanowiła ostatecznie dołączyć do Sama-Wiesz-Kogo i, póki co, jeszcze nikt nie odważył się wyłamać. Jakoś wątpię, by ona była pierwsza, i trudno. Jeżeli kiedyś zrozumie, wybaczę jej. Odkryłam w sobie więcej pokładów wyrozumiałości, niż kiedykolwiek oczekiwałam, Marlene. A Ty - spodziewałabyś się?
Tak naprawdę, to ani trochę. Lubiłam Chloe, ale zawsze wydawała mi się nieco samolubna, rozpieszczona, w stu procentach skupiona na przyjemnościach życia. Przyjaźń z Mary i wspólna praca dla ewakuowanych mugolaków, nierzadko będących w żałobie, zrozpaczonych koniecznością porzucenia dawnego życia, zmieniła ją jednak. Czy może bardziej - uszlachetniła kruszec, z którego tak naprawdę zawsze była zbudowana.
Pięknemu zestawowi kosmetyków na bazie lawendy, owiniętemu przez BB w fioletowe atłasy, towarzyszyła niewielka poduszeczka, pachnąca tym samym kwiatkiem i przyjemnie szeleszcząca.
Jest wypełniona specjalnie spreparowanymi płatkami - przeczytałam w liście Mary - Pytałam, jak konkretnie, ale nie będę udawała, że wszystko zrozumiałam. Zapisałam Ci, jak coś, na osobnym arkuszu.
Zawsze skrupulatna McDonald musiała solidnie rozpytać dostawcę lawendowego suszu, bo załączony kawałek pergaminu był ciasno wypełniony jej równym, pochyłym pismem. Całość miała formę numerowanej listy, rozbitej dodatkowo na podpunkty, a co ważniejsze hasła podkreślono.
Trafiła tu do nas ostatnio rodzina z Manchesteru, matka z dwiema dorosłymi córkami. Po tym, jak zabito ich ojca, nie wróciły już do Hogwartu, tylko zabrały się z Anglii razem z nią. Na początku dużo z nimi gadałam o szkole, aż zauważyłam, że to wcale nie pomaga. Wtedy Chloe wymyśliła wspólne szycie - i patrz, jak dobrze nam idzie. Sama zrobiłam dla Ciebie tę poduszkę, a wiesz, jaki zawsze miałam antytalent do wszelkich ręcznych robótek!
Podobno lawenda daje dobry sen. Oby Ci go nigdy nie zabrakło, Marlene. I wszystkim, którzy z Tobą zostali.
– Nadal czuje się winna, bo wyjechała – podsumowałam, składając list od Mary.
Dor zrobiła zniesmaczoną minę, przywołując z lodówki schłodzone napoje. Jak co dzień o tej porze, naszą kuchnię wypełniało z wolna ciepło słonecznych promieni. Spływające ku zachodowi, nie dało się powstrzymać nawet grubym zasłonom. Były one zresztą dokładnie w kolorze słońca. Światło, przebijające przez tkaninę, oblewało pomieszczenie złocistą łuną i zapalało błyski na trąbach wyhaftowanych lśniąca nicią słoników.
– Zaczekaj na mnie z odpowiedzią, napiszę jej parę słów do słuchu. Robi co może, tam gdzie jest.
Przytaknęłam. Pracę Chloe i Mary uważałam za bardzo potrzebną, nawet, jeśli na odległość nie narażały się tak jak Dorcas, a tym bardziej przodujący w misjach Zakonu Huncwoci. Równie dobrze ktoś mógłby wytknąć, że ja sama głównie siedzę w domu. Ale to dzięki mojej pracy powracających z walki można było opatrzyć. Ja dostarczałam eliksir, pozwalający im na udany kamuflaż.
Każdy był ważny. Wszyscy byliśmy częścią całości.
Na przykład Amrita, która ofiarowała nam te zasłony jako prezent na nowe, wspólne mieszkanie. Słonie, jak wyjaśniła, stanowiły w Indiach symbol dobrobytu i pomyślności, dlatego należało mieć u siebie ich wizerunki. Materiał wyhaftowano zresztą w jej rodzinnym mieście, do którego wpadała raz na jakiś czas, odwiedzając z mężem rodziców.
Bywamy tam ostatnio rzadziej – pisała w swoim liście z życzeniami – Mieliśmy ostatnio czwartą rocznicę ślubu i naciski na dziedzica nieco wzrosły. Na szczęście Fazil nadal zgadza się ze mną, że nie ma pośpiechu. Jego starsi bracia spłodzili już dzieci, zresztą, tego człowieka pochłania praca. Ledwie ogarnia własne śniadanie, a co dopiero niemowlę.
Nie przeszkadza mi to. Szanuję jego naukowe obsesje, ostatecznie sama mam własne. Nie spodziewałam się, że tak mnie wciągną te historyczne tematy - zawsze dużo bardziej interesowałam się teraźniejszością, niż przeszłością. Ale cóż, może już nie zostanę wielką reporterką, za to gdy osiądziemy gdzieś na dłużej, planuję zacząć prawdziwe studia na niemagicznej uczelni. Może etnografię? Jeszcze nie zdecydowałam. Teściowa strasznie by biadoliła, oczywiście, więc ustaliliśmy z Fazilem, że się nie dowie.
Muszę czasem poudawać, Marlene. Poza tym, nie jest źle. Cieszy mnie podróżowanie i to, że mogę jednak jakoś przydać się Wam, w Anglii. Wolałabym walczyć na miejscu, ale moje życie nie należy w całości do mnie, nigdy nie należało. Biorąc pod uwagę tę okoliczność, trafiłam i tak lepiej, niż kiedykolwiek sądziłam.
Chyba po prostu nie ma doskonałego szczęścia. I to chyba dobrze - w innym wypadku, do czego mielibyśmy zmierzać, kiedy już byśmy je osiągnęli?
– Jej ojciec jest nadal taki uparty? – spytała Dorcas, zaglądając mi przez ramię, przestałam bowiem czytać na głos.
– Nadal muszą z Fazilem ukrywać, że wysyłają pieniądze i rzeczy dla Zakonu, bo on sobie tego nie życzy. Niby nie popiera Voldemorta, ale wychylania się też nie. Najlepiej wyjechać i mieć wywalone.
– Strusia polityka. Poza tym, jak nie pokonamy śmieciojadów tu, rozprzestrzenią się dalej, a w końcu nie będzie już dokąd uciekać.
Skinęłam tylko głową. Nie było co komentować, odbywałyśmy tę rozmowę nad każdym listem od Amrity. Ojciec odciąłby ją od wszelkich kontaktów z matką i rodzeństwem, gdyby wiedział, że z ekspedycji archeologicznych Fazila spływają do Anglii kolejne ciekawe obiekty, wykorzystywane następnie przez Zakon podczas misji.
– Skóra boomslanga – stwierdziłam z satysfakcją, wydobywając z paczki słoik, wypełniony długim, zwiniętym kształtem – Wystarczy na ładne pięćdziesiąt porcji eliksiru wielosokowego.
O składniki do tego wywaru było coraz ciężej, a boomslang, egzotyczny wąż, żyjący głównie w Afryce Subsaharyjskiej, stanowił już prawdziwą rzadkość. Taki egzemplarz jak ten, którego zrzuconą skórę zdobyła dla nas Amrita, kosztował całe mnóstwo galeonów.
– Ale jej zazdroszczę, że zobaczyła Kongo – rzuciła Dor, oglądając pod światło mój prezent, długą, miętowo-srebrną narzutkę z materiału leciutkiego jak mgiełka – Najpewniej to stamtąd pochodzili moi dalecy przodkowie, pamiętasz?
– No pewnie. Kiedyś tam razem pojedziemy – zapewniłam – Patrz, przysłała następnego słonia!
Kiedy dostałyśmy zasłony, Dorcas, wielbicielka zwierząt, zachwyciła się słonikowym wzorem. Poinformowana o tym Amrita wysyłała jej z kolejnymi listami niewielkie figurki o uniesionych trąbach. Nowa charakteryzowała się wyjątkowo zgrabnymi, krągłymi uszami oraz nieco mniejszymi niż zwykle ciosami.
– Bo to słoń leśny – usłyszałam w ramach wyjaśnień – typowy dla Afryki Środkowej. Ma pięć palców z przodu i cztery z tyłu, a te większe, nazywane afrykańskimi, odpowiednio cztery i trzy. Pokażę ci potem pod lupą.
– Serio? Przynieś od razu – zażądałam, wiedząc, że Dor, z jej wiecznym bajzlem w biurku, pójdzie, zamiast rzucić Accio. Niemagicznym poszukiwaniem trudniej uszkodzić jakieś głęboko przechowywane skarby, stojące na drodze przywoływanego obiektu.
Generalnie nie miałyśmy przed sobą tajemnic. Były jednak takie listy, które wolałam czytać w samotności. Może zresztą tak naprawdę o tym wiedziała?
Jak ten od Poppy, której córka kończyła właśnie pół roku. Poza pięknym, nowym wydaniem kultowego ,,Herbarium" Eastmanna, znalazłam w paczce także ich nowe zdjęcie. Hannah rozwijała się tak, jak należało, potrafiła już siedzieć z podparciem, a ostatnio nie dawała domownikom spać przez swój pierwszy ząbek.
Szok, ile takie maleństwo ma sił w płucach – przyznawała Poppy, która, sądząc po różnych kolorach atramentu, pisała list partiami – Chodzę koszmarnie niewyspana, Marlene, ale wiesz co? Nic nie szkodzi. Czas mija tak szybko, że szkoda mi każdego momentu. Hannah codziennie się zmienia, umie coś nowego, i chociaż czekam na te wszystkie rzeczy, mam jakieś paradoksalne wrażenie straty. Część mnie chciałaby, żeby ona pozostała już zawsze taka mała. Wtedy nic jej nie zagrozi, nikt nie zrani swoimi oczekiwaniami czy opiniami na temat tego, jaka niby powinna być. A przecież z całą pewnością jej przed tym nie uchronię.
Wiem tylko, że przy niej będę. Nie tak, jak moja mama, co tylko dokładała nam presji. Będę, razem z moimi siostrami, z którymi w końcu, po tylu latach, zaczynam budować jakieś normalne relacje. Z Wami wszystkimi też! Kiedyś. Gdy będzie w końcu lepiej.
Ruchoma fotografia wyglądała jak z tego przyszłego, pięknego życia. Carter, choć jego czystokrwisty ród oficjalnie odmówił Voldemortowi poparcia, nie miał na twarzy ani śladu zmartwienia. Wpatrywał się w Poppy, usiłującą złapać stópki wierzgającego niemowlaka. Ona patrzyła tylko na dziecko, on tylko na nią - znaczące. Ale wiedziałam, że tworzą na swój sposób udaną rodzinę. Każde z nich znalazło sobie w niej kogoś do kochania, a mała Hannah pomogła Poppy nawiązać więź z siostrami.
Pełno jej było w listach, nawet, gdy pozostawała niewielką fasolką w płaskim jeszcze brzuszku młodej pani Abbott. I właśnie dlatego unikałam nadmiernego dzielenia się nimi z Dor. Bo ona, siostra licznego rodzeństwa, mieszkająca zawsze na rodzinnej kupie, od zawsze chciała mieć własne dzieci. A przecież nie było to możliwe. Gdy usłyszała o ciąży Poppy, dostrzegłam na jej twarzy cień przykrości. To samo dojrzałam później, po otrzymaniu wieści od Lily. Wtedy widoczny w ciemnych oczach smutek szybko zastąpił wstyd. Nie chciała przecież tamtej zazdrościć.
Na wszelki wypadek, nie dopytywałam. Zacisnęłam tylko dłoń na jej dłoni, mówiąc w ten sposób, że nic nie szkodzi. Miała przecież prawo czuć wszystko, sama mi to kiedyś powiedziała. Byłyśmy zresztą takie młode, mogłyśmy marzyć, dążyć i czekać.
Nie ma doskonałego szczęścia.
Ale gdy Dor, wróciwszy z lupą, zastała mnie nad paczką od Lily, uśmiechnęła się na widok zdjęcia małego Harry'ego.
– Będzie miał włosy szalone niczym jego stary – zawyrokowała, obserwując, jak maluch ulewa obficie, trafiając w sam środek koszuli Remusa. To chyba nie był pierwszy raz, bo na twarzy Lupina można było dojrzeć wyraz spokojnej rezygnacji. Widoczny na drugim planie, zaśmiewający się Syriusz, raz po raz znikał za kanapą, spadając z jej oparcia.
Lils mówi, że zdjęcie jest paskudne i mam wam nie wysyłać, ale za bardzo mnie bawi – przyznawał James w swoim dopisku do długiego listu żony. Każdy z Huncwotów dopisał zdanko od siebie, składając mi życzenia. Biorąc pod uwagę, że wcale nie tak często się teraz widywali, musieli go kompletować już od jakiegoś czasu. Lily wspomniała też o ostatnich odwiedzinach Dumbledore'a.
Kazał nam jeszcze zwiększyć środki bezpieczeństwa – donosiła – Oby ta izolacja nie trwała długo, bo James mi tu zniesie jajo, i to smocze. Obecność Harry'ego mu pomaga, nawet, jeśli boję się, jak głupie zabawy zacznie wymyślać, gdy mały urośnie. Ale jest fantastycznym ojcem. Nie znałam nikogo, kto miałby tyle cierpliwości. Dba o mnie, wręcz się wyrywa do roboty, nawet przy eliksirach, na co nie pozwalam, oczywiście. Jeszcze mi życie miłe, własne oraz reszty Zakonu.
– James był niezły z eliksirów – rzuciłam, przerywając lekturę – Inaczej przecież nie dostałby się na kurs aurorski.
– Znasz Lils – odparła Dor, opierając mi głowę na ramieniu, byśmy mogły czytać dalej razem – Tylko ona sama jest w tym najlepsza. Ewentualnie może odstąpić drugie miejsce tobie.
Świetny był ten krem do rąk, co mi wysłałaś, Marlene – pisała dalej Lily – Szkoda, że na długo nie wystarczył, bo kiedy doszedł, akurat musiałam przebrać Harry'ego. Później wyleciało mi to z głowy i ostatecznie zapomniałam nabić go w tubę. Nawet nie od razu połączyłam fakty, jak Jamie podmarudzał, że serek jakiś niesłodki. Zeżarł mi na tostach z połowę opakowania! Co ciekawe, nic mu potem nie było. Twoje kosmetyki, jak widać, są bezpieczne w stosowaniu zarówno na zewnątrz, jak do wewnątrz*.
– Czyli aromat mango jednak nie wchodzi w grę – zachichotała Dor, gdy ja podziwiałam prezent zbiorczy w postaci samoczyszczącego, kilkupoziomowego kociołka. Odpakowałam jeszcze rozmaite sweterki, wisiorki i drobiazgi do domu, przesłane mi przez rodziców, państwo Meadeowes oraz kilku dalszych krewnych. Nazbierało się tego naprawdę mnóstwo! Byłam szczerze wzruszona, że mimo ciężkiego czasu tyle osób pamiętało o moich urodzinach.
– Gdyby nie ty, pewnie by nie dali rady tego wszystkiego nadać – uświadomiłam sobie, obejmując Dorcas mocno – Dziękuję.
Machnęła ręką, ale widziałam, że jest zadowolona.
– Ta ostatnia jest od Lauren – powiedziała, wskazując na płaski pakiet – Powiedziała, że dla nas obu.
Zważywszy upominek w dłoni, oczekiwałam książki. I faktycznie, była tam, ale jaka! Oprawiony w lśniącą, sztywną okładkę tom opatrzono nazwiskiem autorki, Lauren Meadowes. Wydany przez jedno z czołowych wydawnictw, zawierał w sobie biografie czarownic, bardziej lub mniej znanych, które wywarły duży wpływ na świat czarodziejów. Twórczynie eliksirów i zaklęć, magomedyczki, ale też pracownice ministerstwa odpowiedzialne za nowe przepisy, reporterki, pisarki, właścicielki firm - różne kobiety, dzięki którym żyło nam się dziś zwyczajnie lepiej. Wszystkie zostały przez Lauren przedstawione w książce, a na pierwszej stronie wydrukowano dedykację.
– Mojej siostrze i jej dziewczynie – przeczytała Dorcas z wyraźną satysfakcją – To dopiero zobowiązuje! My dwie, w takim towarzystwie...
– Nie ma wyjścia, musimy się teraz jakoś zapisać w historii – odparłam, głaszcząc bezwiednie nasze imiona, wtłoczone w gładki, chłodny papier – Aż dziwne, że jej pozwolili na taką dedykację! Powolutku, czasem ledwie zauważalnie, świat idzie jednak do przodu.
– Może nawet kiedyś za nami nadąży!
Pokroiłam tort i nałożyłam na talerze po solidnym kawałku. Chciałabym świętować dwudzieste urodziny w większym gronie, to jasne. Ale siedząc z Dor w naszej miłej, ciepło oświetlonej kuchni, czułam obecność wszystkich, którzy powinni tu być.
Do doskonałości trochę brakowało. Szczęścia za to miałyśmy bardzo dużo.
*
I już! To koniec całej historii. Zostawiamy bohaterki w takim właśnie miejscu, ich domu, nad ciastem, wśród obrabianego przez Marlene zielska oraz kolekcji słoników Dorcas. Tym samym, zakończenie pozostaje otwarte - możecie przyjąć dalszą, kanoniczną wersję ich losów, lub stanowczo zaprotestować. U mnie wszystko wolno.
"A Perfect Happy Ending", czyli moje opowiadanie dziejące się w latach 1996-1997, podąża (akurat tutaj) za kanonem. Jeśli macie ochotę spotkać ponownie Syriusza, Remusa, a może i kogoś jeszcze, zapraszam!
Wojennemu obrazkowi towarzyszy, rzecz jasna, najcudniejsze "Imagine" z roku 1971, w wersji zremasterowanej.
* Anegdotka o pożartym kremie do rąk jest inspirowana dziełami różnymi Joanny Chmielewskiej, autorki bardzo drogiej mojemu serduszku.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro