Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

#5

W ciągu kolejnych kilku dni wszystko, od spojrzeń podczas posiłków w Wielkiej Sali, po subtelne postscriptum w liście od mamy, przypominało mi o nadchodzących Walentynkach. Większość ludzi wokół zdawała się dzielić na dwie grupy - tych uważających zaproszenie mnie przez Syriusza za czystą formalność oraz sądzących, że powinnam zrobić absolutnie wszystko, żeby tylko zabrał mnie do Hogsmeade. Jednymi z niewielu osób ewidentnie nie zauważających tego wszystkiego byli, rzecz jasna, sam Black oraz jego przyjaciele. Wydawali się co prawda czymś wyjątkowo zaaferowani, ale przypisywałam to raczej kolejnemu dowcipowi, który wyłączy z użytkowania jakąś część zamku.

Może to i dobrze, że damsko-męskie plotki przenikały do świadomości Huncwotów ze sporym trudem. Mogłam przynajmniej bez żenady posłusznie korzystać ze wskazówek, hojnie udzielanych mi przez Chloe. Zaangażowała się w temat moich Walentynek niemal tak, jak we własne plany, a powodem tego były oczywiście jej niedawne przeżycia związane z niespodziewaną zmianą nazwiska. Mogła mściwie wbijać pióro w pergamin, kończąc zawijasem nowy, skrócony podpis, ale ja wiedziałam swoje. Cierpiała i dlatego nie miałam serca niczego jej odmówić. Żyła tymi wszystkimi ploteczkami, randkami, otwarciami kawiarenek, premierami perfum czy nowymi kolekcjami ubrań, zawsze taka była - nic w tym przecież nagannego. Ożywiała się, perorując o najbliższym Hogsmeade, a ja bardzo nie chciałam jej tego odbierać.

Posłusznie realizowałam rozpisany przez nią plan pielęgnacji twarzy i włosów, mający zapewnić mi idealne fale oraz zero krost w ten dzień. To było jeszcze całkiem przyjemne - gorzej z dietą ograniczającą słodycze, ale je zawsze mogłam jeść w zaciszu dormitorium. Zamówiłam sobie sukienkę z Londynu, całą w różnobarwne kwiaty, krótką, wciętą w talii, z kopertowym dekoltem i luźnymi, rozkloszowanymi rękawami. Czułam się w niej jak jedna z dziewczyn chodzących na amerykańskie festiwale muzyczne, o których opowiadała mi Florence, takie z piciem wina publicznie. Słowem - najlepiej.

Moim zdecydowanie mniej ulubionym działaniem doradzanym usilnie przez Chloe było pójście z Syriuszem na trening quidditcha. Bywał na nich w roli widza stale, jeśli tylko nie odbywał akurat jednego z licznych szlabanów. Ja wręcz przeciwnie, więc przejawiając nagłe zainteresowanie okazałabym desperację, ewidentną już chyba nawet dla niego.

Problem mojego rozdarcia między chęcią sprawienia przyjemności przyjaciółce a zachowaniem minimum szacunku do samej siebie nieoczekiwanie rozwiązała Dorcas. Stanley nie rozwijał się zgodnie z jej oczekiwaniami - winiła za to zbyt słabą ekspozycję jego małego ciałka na świeże powietrze. Z drugiej strony, musiał stale pozostawać pod nadzorem, dlatego gdy przebąknęłam w dormitorium coś o treningu, wpadła w istny zachwyt.

- No i super, wpadnij! - zawołała znad cerowanej właśnie zaklęciem rękawicy ścigającej - Stanley posiedzi na dworze, gdy ja będę grała. Zna twój zapach, nie powinien się stresować.

Tym sposobem dziesięć dni przed Walentynkami wylądowałam obok Syriusza na trybunach podczas treningu Gryfonów. Wystarczyło kilka minut, bym odkryła, jak Chloe, przy całej swej randkowej biegłości, mało wie o chłopakach oglądających quidditcha. Nie było opcji, by zafascynowany grą Black zaprosił mnie do Hogsmeade w tych okolicznościach, przez co paradoksalnie się odprężyłam. Obserwując zawodników z naszego domu, próbowałam ignorować to, że Stanley błyskawicznie podłapuje przypadkowe fragmenty, wywrzaskiwane z krzesełka obok. ,,Dajesz, Jamie!" był jednym z tych niewinnych.

Tak naprawdę, to ja nawet lubiłam quidditcha. Jako dziecko często chodziłam z tatą na mecze Gromoptaków z Morpeth, ale odkąd zaczęłam naukę w Hogwarcie, nie mieliśmy już do tego okazji. Rozgrywki ligowe kończyły się akurat tuż przed naszym czerwcowym wyjazdem do domów, a startowały pod koniec września, poza tym, mama nie uważała stadionu za miejsce odpowiednie dla dorastającej panienki. W szkole jakoś naturalnie pozostawałam z dala od rozgrywek, bo moje przyjaciółki nie zdradzały nimi zainteresowania, wyjątkiem były oczywiście mecze Gryfonów, towarzysko obowiązkowe.

Dopiero słuchając Syriusza, entuzjastycznie reagującego na każdy bardziej skomplikowany manewr, pomyślałam, że mogłabym na tych treningach bywać częściej. Nie po to, by zastawiać na niego sidła, a tak po prostu, dla posiedzenia na świeżym powietrzu, leniwego oglądania gry, komentowania tonem znawczyni zagrań poszczególnych zawodników.

Na przykład Dorcas, której celny rzut został właśnie nagrodzony przez Blacka głośnym gwizdnięciem. Nawet z moją stosunkowo niewielką znajomością tematu widziałam, że jest dobra, może nie najszybsza z trójki ścigających, za to waliła najcelniej, z dużą siłą, pozwalającą na trafienie nawet ze sporej odległości. Zrozumiałam przy okazji, skąd te otarcia na przedramionach i nadgarstkach - co prawda tego dnia nosiła ochraniacze, ale zwracała bardzo umiarkowaną uwagę na potencjalne kontuzje.

- Ooo, chyba będą robić manewr Porskowej! - rzekł do mnie Syriusz, wychylając się ze swojego siedzenia - To zagranie, które wprowadzili niedawno, jedno ze ścigających udaje silną szarżę na pętle, ale tak naprawdę zrzuca w ostatniej chwili kafla do już przygotowanego kolegi. Wymaga idealnej synchronizacji, ale Dorcas i ta nowa dziewczyna radzą sobie super...

Zauważyłam. Imogen Woodlock dołączyła do drużyny od września. Chodziła do czwartej klasy i, w skrócie, była wszystkim tym, czym ja nie byłam - wyluzowaną, alternatywną, odważnie wystylizowaną laską o wyrazistej urodzie. Nawet stąd widziałam doskonale połysk na jej niemal czarnych, ściętych krótko włosach, silnie kontrastujących z bladą skórą. W lutowym słońcu błyszczał też kolczyk, który nosiła w brwi, z kobaltowym kamykiem pasującym do oczu. Jakby tego było mało, każdy wiedział, że woli dziewczyny, a ona nic sobie nie robiła z krytycznych szeptów na ten temat.

No i fakt, od razu dostrzegłam, jak dobrze pasowała do reszty zespołu. Zwłaszcza z Dorcas uzupełniały się idealnie, ona była ta szybsza, zgrabnie manewrowała między pozostałymi zawodnikami, przenosząc kafla bliżej pętli. Ten manewr Porskowej wychodził im naprawdę dobrze, Imogen zrzucała piłkę z góry niemal od niechcenia, a Maedowes łapała ją w mgnieniu oka, by zaraz silnym rzutem naprzód umieścić w bramce. Reszta drużyny nagrodziła je obie brawami, a same dziewczyny objęły się spontanicznie, poklepując po plecach.

Syriusz dalej coś do mnie gadał o manewrach, a potem zaczął uczyć Stanleya kibicowania Gryfonom. Odnotowywałam to jednak jedynie częścią świadomości, wpatrzona w Dorcas i Imogen. Poczułam się dziwnie niekomfortowo, widząc je razem - wcześniej nigdy nie myślałam o tym, jak blisko mogą być, grając razem od września. Owinięta szczelnie płaszczem, na niewygodnym stadionowym krzesełku, usilnie wygrzebywałam z pamięci wszystkie momenty, gdy Dorcas wspomniała imię tamtej. Doszłam do wniosku, że nie było tego chyba za wiele, ale i tak...

To było trochę jak wtedy, gdy w palcach zostają igiełki kaktusa, nie widać ich, ale skubane swędzą, nie chcąc wyleźć całymi tygodniami.

- Lepiej dostać w dupę kolcem, niż wężowym śmierdzieć stolcem - powtarzał Stanley za Syriuszem precyzyjnie, poniekąd w temacie.

- Czego ty go uczysz? - obruszyłam się lekko, nie spuszczając oka z Imogen, wykonującej właśnie perfekcyjną przerzutkę.

- No mówiłem przecież, wierszyków na mecz ze Ślizgonami...

- Stolec to kupa - poinformował mnie wozak uprzejmie, wystawiając główkę do głaskania.

- Zgadza się, mały - potwierdził Black z zadowoleniem, klepiąc Stanleya po karku - To teraz spróbujmy: Lepiej dostać gównem z rana, niż w drużynie być Normana... który właśnie tu lezie.

Skrzywił się nagle, widząc nadchodzących Ślizgonów. Widocznie mieli zaraz trening, bo założyli już swoje zielone szaty. Wiedziałam skądinąd, że za reakcją Syriusza stoi nie tylko organiczna niechęć między Gryfonami a domem Węża. Na pozycji szukającego grał jego rodzony brat, z którym nie utrzymywał kontaktów od samego początku wspólnego pobytu w szkole.

- Ej, Greengrass! - dobiegł mnie głos Jamesa - Spadówa, mamy tu jeszcze dobry kwadrans.

- Ojej, musiałem źle spojrzeć na zegarek - zadrwił kapitan Ślizgonów - Poczekamy. Na szczęście zabraliśmy karty, bo przez patrzenie na twoją strategię moja drużyna umarłaby z nudów.

- Prędzej z przegrzania mózgów, gdyby próbowali ją przyswoić - wtrącił Syriusz z trybun, a ja skuliłam się odruchowo. Nienawidziłam konfliktów - co innego wrzaski na Dorcas w zaciszu własnego dormitorium, a co innego starcie słowne z siedmioma wielkimi Ślizgonami, nawet jeśli nie byłam sama.

- Nadal wleczesz swój ogon za sobą, Potter? - rzucił złośliwie Greengrass - Jak tam, Black, jesteś tak słaby na boisku, że nawet przyjaźń z kapitanem nie dała ci wjazdu do drużyny?

- Gryfoni przyjmują tych, którzy pracują i mają talent, a nie swoich koleżków - prychnęła Dorcas, bo reszta drużyny zdążyła również wylądować, by stanąć tuż za Jamesem.

Zaczerwieniłam się silnie ze złości widząc, jak ta stuprocentowo męska drużyna Slytherinu ignoruje ją ostentacyjnie. Wymiana zaczepek między chłopakami trwała w najlepsze, gdy brat Syriusza Regulus uniósł nadgarstek, pokazując kosztownie wyglądający zegarek. Kto zakłada coś takiego na trening?

- Ups, Potter, koniec czasu. Teraz my wchodzimy.

- Ty się lepiej nie wcinaj, Reggie - burknął Black, nawet nie patrząc na brata.

- Ja chociaż jestem w drużynie - zakpił tamten w odpowiedzi - Lepiej zajmij się swoją panną... Przy okazji, dziwny wybór.

Wskazał na mnie i przez moment patrzyliśmy sobie w oczy - on jakby oceniając, ja piorunująco, bo początkowy lęk zastąpiła we mnie fala złości. Miał najładniejsze tęczówki, jakie widziałam, jakby z innej twarzy, nie pasujące do jej zaciętego wyrazu - zielone, świetliste, w niespotykanym, chłodnym odcieniu.

- Niby czemu dziwny? - odparował Syriusz, zbliżając się do brata niebezpiecznie, na co nasi pałkarze zareagowali natychmiast, otaczając go ramionami.

- McKinnon to zdecydowanie za dobra partia dla wyrzutka - powiedział Regulus lekko, wzruszając ramionami - Porządny ród czystej krwi... mamusia wie, z kim się prowadzasz, Marlene?

Nie zdążyłam nawet odnotować, że zna moje imię - wstałam, a na widok spojrzeń Dorcas i Imogen poczułam w sobie pewność.

- Oczywiście - odparłam dumnie - Moi rodzice nie popierają waszej obsesji czystości krwi... tym bardziej tego, którego nazywacie Lordem.

- Zaczną - Regulus machnął ręką, odwracając się lekceważąco - Wszyscy rozsądni czarodzieje w końcu go poprą. Ale on będzie pamiętał, kto zaufał mu od samego początku...

Szczęśliwie zanim kłótnia rozgorzała jeszcze bardziej, dobiegło nas głośne kwiczenie. Towarzyszyło one już z daleka nadejściu profesora Kettleburna, prowadzącego na smyczy ogromną, włochatą świnię.

- Wybaczcie, że przeszkadzamy, moi drodzy - powitał nas z szerokim uśmiechem - Ale Ofelia lubi bardzo tę trawkę na boisku. To miks guźca i tebo, bardzo rzadki, wprost nie mogę się doczekać, jak zobaczycie, co ona potrafi... chyba się nie kłóciliście?

Urwał nagle, wyrwany z transu, patrząc badawczo na stojące naprzeciw siebie drużyny.

- Nie, profesorze - wymamrotał James - Właśnie kończyliśmy trening, gdy oni...

- No to uciekajcie stąd, Gryfoni, skoro już skończyliście, a Ślizgoni sobie polatają. Mecz już niedługo, co? Dorcas, wpadnij do mnie przed lekcjami, uwarzyłem zupkę dla Stanleya.

- Zupka! - ucieszył się wozak z siedzenia obok, a jego oczy zalśniły dziwnie drapieżnie. Spakowałam go sobie do otwartej torby, po czym zeszłam z trybun, nie czekając na Syriusza ani nikogo innego. Wbiwszy pięści w kieszenie płaszcza, szłam przed siebie, z brodą wciśniętą w węzeł szalika. Byłam na tym etapie wykluwania emocji, w którym chcesz sobie po prostu popłakać w samotności, choć przecież do niczego strasznego nie doszło. Tego typu starcia stanowiły w Hogwarcie chleb powszedni, zwłaszcza w ostatnich miesiącach, a ja byłam pewna stanowiska moich rodziców wobec śmierciożerców. Z drugiej strony, wiedziałam, że to podejście stanowi dla nich zagrożenie i przypomnienie sobie o tym nagle, w ten skądinąd przyjemny dzień, było jak cios w twarz. Do tego te cholerne Walentynki, Syriusz, mama, która przecież wcale nie wiedziała o jego ucieczce z domu...

Dorcas z Imogen.

To ostatnie nie powinno mnie wcale zajmować, ale było tak i nie mogłam nic na to poradzić.

Jak na zawołanie, usłyszałam za sobą głos Meadowes. Dogoniła mnie, już przebrana - szłam wolno, ale i tak musiała się mocno spieszyć, by zdążyć.

- Ufff, mam cię - rzuciła z lekką zadyszką - Stanley był grzeczny?

- Poniekąd - mruknęłam, co wozak potwierdził entuzjastycznie, wyglądając z torby. Szłyśmy przez chwilę obok siebie, milcząc i kopiąc każda swój kamyk.

- Marlene - podjęła Dorcas po chwili, jakby lekko niepewnie - Chyba nie przejmujesz się tym, co powiedział Regulus?

Coś podszepnęło mi, że pobiegła za mną po to, by zapytać i poczułam się nagle dużo lepiej.

- Trochę - przyznałam - Ale ufam swoim rodzicom. Oni by nie mogli... Na pewno.

- Jasne, że nie - potwierdziła solennie, ale zaraz jakby lekko spochmurniała - Martwisz się też przez Syriusza i całe te Walentynki?

Martwiłam się, bo ona świetnie wyglądała z superlaską noszącą piercing na twarzy, ale tego przecież nie mogłam powiedzieć.

- Myślisz, że mnie zaprosi? - zapytałam, choć znając ją, mogłam obstawiać odpowiedź w ciemno.

- Szczerze? Nie sądzę, Marlene. Ale, jeśli to cię pocieszy, nie zaprosi nikogo, nigdy tego nie robi. Póki reszta Huncwotów to single, będą spędzać Walentynki w swoim gronie, jak każdy inny dzień.

- Skąd wiesz? - zapytałam nagle, bo wspomnienie jej przytulającej Imogen stanęło mi bez powodu przed oczami - Może właśnie dla mnie Syriusz zrobi wyjątek?

- To ten moment, w którym znowu chcesz się zakładać?

Czarne oczy Dorcas zalśniły prowokacyjnie i tym samym moja odpowiedź była więcej niż oczywista.

- Niech będzie - rzuciłam luźno - Mam kaktusy do nawożenia, przydasz mi się do noszenia worków.

- A ty mnie do tamtego zaległego ćwiczenia podań. Lepiej już szykuj ochraniacze, Marlene. Bo przegrasz, i dziwne, że tego nie wiesz.

Szczerze? Doskonale zdawałam sobie z tego sprawę. Co więcej, nie czułam przez to tyle niezadowolenia, ile prawdopodobnie powinnam.

*

Kłótnia na boisku nie przeszła całkiem bez echa o tyle, że na pierwszej lekcji kolejnego dnia Syriusz był nadal nie w humorze. Wymieniali z Jamesem jakieś mściwe szepty, podczas gdy Remus i Peter usiłowali robić eliksir za dwóch - pierwszy ze spokojną rezygnacją, drugi nieco spanikowany.

- Daj, posiekam ci go - odebrałam Pettigrew korzeń prawoślazu, widząc, że zaraz obetnie sobie palec. Kątem ucha usłyszałam z ust Syriusza coś jak ,,smocze łajno" oraz ,,balony". Zwrócił na mnie uwagę dopiero, gdy kierując Peterem odwaliłam za nich większość pracy.

- O kurde, dzięki Marlene - rzekł ocierając czoło, jakby zmęczył się szalenie podczas ewidentnego wymyślania zemsty na drużynie Ślizgonów - Nie jestem jakoś w nastroju na eliksiry.

- Widzę - odparłam półgłosem, wskazując znacząco na pergamin, który przed chwilą podał Jamesowi - Olej tamtych, serio. Nie warto zarobić przez nich szlabanu.

- Żartujesz? Moje życie nie ma sensu bez posiadówek w gabineciku Minnie.

Syriusz puścił do mnie oko, nagle rozchmurzony i wiedziałam już, że dalsze przekonywanie go nie ma sensu.

- Minerwa to królowa Hogwartu - odezwał się stanowczo Stanley, rozparty wygodnie na wadze do produktów sypkich - PUCHAR DLA LWÓW! Smocze łajno, będzie fajno. Kto w drużynie jest Greengrassa, ten małego ma...

- ĆŚŚŚ! - wysyczałam gwałtownie, ale Slughorn stał przy najbardziej oddalonym kociołku, w części lochu zajmowanej przez Krukonów.

- Fantastycznie, moja droga! - komplementował właśnie Megan - Nieraz już to mówiłem, ale naprawdę, jestem pełen podziwu, jaki masz talent. To w pewien sposób piękne, że uczniowie, którzy dołączają do nas z niemagicznych rodzin...

Ciągnął dalej w swoim stylu, a ja obserwowałam, jak Megan zaciska usta, próbując wydobyć z siebie sztuczny uśmiech. Lily westchnęła cierpiętniczo znad kociołka obok. Jako ulubienica Slughorna dawno mogła to ukrócić, ale nigdy by się nie odważyła zwrócić uwagi profesorowi. Za bardzo polubiła jego względy, poza tym, jak sądziłam, nie chciała wyjść na przewrażliwioną. Ostatecznie jego niezręczne uwagi dotykały także i jej osoby.

Co innego ja.

Kierowana tą myślą, ale również chęcią poczucia odrobiny sprawczości w swoim życiu, poczekałam, aż reszta uczniów opuści lochy, po czym poprosiłam profesora o chwilę rozmowy.

- Zawsze do usług, moja droga - rzekł do mnie czule Slughorn - Przy okazji, muszę ci powiedzieć, że ostatnie wywary z szałwii były wręcz wy-bor-ne! Przekazałem już wszystko dalej.

- Dziękuję profesorze - odparłam z uprzejmym dygnięciem - Pomagała mi Dorcas Meadowes.

- Doprawdy? - zdziwił się wyraźnie, podkręcając wąsa - Musisz mieć zatem dodatkowo talent dydaktyczny! Nie sądziłem, że panna Meadowes przejawia takie zainteresowania. Ale dość o tym, bo gadam, a przecież chciałaś o czymś porozmawiać?

Przypływ mojej odwagi wycofał się na kilka przerażających sekund. Było już jednak za późno na krok wstecz.

- Chodziło o Megan... w zasadzie o nią i innych, panie profesorze.

Slughorn uniósł brwi, ale jego bladoniebieskie oczy pozostały tak samo poczciwe. To dodało mi pewności siebie.

- Myślę, że nawiązywanie do mugolskiego pochodzenia może być źle odbierane przez tych, których to dotyczy - powiedziałam w końcu oględnie - Pan profesor nie ma wtedy oczywiście nic złego na myśli, ale w ich oczach to wygląda na umniejszanie...

Urwałam, by nabrać oddechu, obserwując, jak Slughorn zamyśla się głęboko.

- Czy któreś z nich ci to powiedziało? - zapytał w końcu.

- Nie... tak wywnioskowałam - odpowiedziałam, czując się nagle niewiarygodnie głupio. Profesor jednak nie wyglądał na rozgniewanego ani rozbawionego moimi słowami. Uśmiechnął się porozumiewawczo, klepiąc mnie po ramieniu.

- Dzięki Merlinowi za dobre, wrażliwe kobiety! - zawołał - Bez was świat zmieniłby się w istną dżunglę. Oczywiście, jeśli coś takiego zauważyłaś, to z pewnością masz rację, Marlene. Znasz kolegów i koleżanki o wiele lepiej niż ja, stary zgred. Będę miał na uwadze to, co mi powiedziałaś.

- Naprawdę? Nie jest pan zły?

- Wcale, kochana. Dziękuję, że do mnie przyszłaś. Całe życie uczymy się od siebie nawzajem!

Opuściłam sale podniesiona na duchu, obiecując jeszcze pozdrowienie mamusi. Tuż za drzwiami zastałam przyczajone dziewczyny z mojego dormitorium oraz Megan.

- A nie mówiłam - powiedziała im Dorcas z satysfakcją. Miała zastanawiający wyraz twarzy, jakby była czymś jednocześnie zaskoczona i nie zaskoczona ani trochę.

Lily zalała się łzami, po czym przytuliła mnie mocno.

- Ja sama powinnam - chlipnęła mi do ucha.

- Ja też powinnam - dodała Megan, klepiąc mnie po ramieniu - Dzięki, Marlene. Chyba rozumiem, czemu jesteś pierwszą dziewczyną, którą Syriusz Black zaprosi do Hogsmeade.

Odpowiedziałam jej wyćwiczonym uśmiechem, ale ta iskierka satysfakcji, którą przez chwilę w sobie miałam, zgasła. Ukryłam twarz w rudych włosach Lily, udając, że to ja pocieszam ją.

**

- Nie przejmuj się - powiedziała mi Evans w piątkowy wieczór, który spędzałyśmy na tradycyjnej już grze w grzybki - Remus jest chory, dlatego chłopaki wpadają do Hogsmeade tylko po piwo i słodycze dla niego.

Walentynki były już następnego dnia - oczywiście, bez zaskoczeń, Syriusz nigdzie mnie nie zaprosił. Nie martwiłabym się tym wcale, gdyby nie fala litościwych spojrzeń, z którymi przyszło mi się nagle mierzyć. Z pozycji tej dziewczyny, co chodzi z Blackiem, spadłam do jednej z wielu odrzuconych, ale spektakularnie, na oczach całej szkoły, a co najmniej wieży Gryffindoru. Cała ta sytuacja była tak absurdalna, że momentami już sama zapominałam o jej genezie i czułam realny zawód. Jakbym zdążyła nawet sobie wmówić oczekiwanie na randkę.

- Wiem - odparłam, wzdychając - Już podczas naszej lekcji Patronusa Syriusz wspomniał, że Remus nie najlepiej się czuje. Wyglądał zresztą na zmęczonego. Często go coś dopada, prawda?

- Tak, niestety, on nie lubi narzekać, ale odkąd mamy patrole, trudno, bym przeoczyła, gdy znów ma te swoje dziwne stany. Oby to nie było nic groźnego...

Do Hogsmeade ostatecznie wybierałam się z Amritą. Miała ona swój coroczny rytuał chodzenia na walentynkowe tańce w Trzech Miotłach, gdzie wyławiała z tłumu jakiegoś chłopaka, by spędzić z nim resztę wieczoru. Już kiedyś do niej dołączyłam, na trzecim roku, wiedziałam zatem, że w którymś momencie zniknie. Nie przeszkadzało mi to - zawsze mogłam wtedy wrócić do zamku lub dotrzymać towarzystwa Dorcas i Lily. Mary wybierała się bowiem na niezobowiązujące spotkanie z kolegą z Kółka Runicznego. Poppy miała randkę z Carterem Abottem (nadal tym samym, od kilku miesięcy), zaś Chloe, swoim zwyczajem, złapała jakiegoś przypadkowego niebrzydkiego Puchona.

Założyłam sukienkę z Londynu, zakręciłam włosy, zbierając je lśniącą opaską i pomalowałam usta. Wyszłam z zamku w towarzystwie Amrity, otulona swoim wyjściowym płaszczem w odcieniu baby blue, powtarzając sobie, że wszystko idzie cudownie, a ja jestem pewną siebie, wyzwoloną kobietą, gotową na wyśmienitą, walentynkową zabawę, łącznie z zawieraniem nowych znajomości. Nawet mimo cieplutkich rajstop, które musiałam założyć, by nie zamarznąć.

I wszystko szło naprawdę dobrze, śnieg lśnił w świetle latarni, grzane kremowe piwo było pyszne, a muzyka miła dla ucha, do pewnego momentu. Konkretnie tego, gdy zobaczyłam Dorcas wcale nie w towarzystwie Lily, a Imogen. Siedziały blisko siebie, ewidentnie rozbawione prowadzoną rozmową, tak, że ich ciemne włosy niemal się stykały, . Obie miały na sobie dopasowane golfy i krótkie spódniczki. Dzięki temu odnotowałam, że bezsensownie rozrzutna natura postanowiła obdarować Woodlock również bardzo ładnymi nogami.

Odwróciwszy wzrok od dwóch ścigających, wyłowiłam z tłumu Evans w towarzystwie prefekta Hufflepuffu oraz Amritę z wysokim brunetem, z całą pewnością nie chodzącym już do szkoły. Kawałek dalej stała Bridget, jedna z wielbicielek Syriusza - napotkawszy moje spojrzenie, uśmiechnęła się ironicznie, po czym zaczęła coś szeptać do ucha towarzyszącej jej koleżanki.

Cały ten miks doświadczeń spowodował, że gdy podszedł do mnie Herbert Goldstein, były chłopak Chloe, ten, który nadmiernie podziwiał naszyjniki innych dziewcząt, przyjęłam zaproszenie do tańca z nieco nadmiernie okazywaną ochotą. Co okazało się finalnie jedną z moich najgłupszych decyzji.

***

Życie mnie najwidoczniej niczego nie nauczyło przez te piętnaście i pół roku, bo kompletnie nie oczekiwałam komentarzy, padających wobec mojej osoby po walentynkowym wieczorze.

- O co ci chodzi? - zapytałam w końcu jedną z Krukonek, korzystając, że ta akurat patrzyła na mnie jadowicie solo, nie w stadzie.

- Dziwne pytanie - syknęła niczym te węże z antyślizgońskich wierszyków Syriusza - Latasz za chłopakami, obnosisz się najpierw z Blackiem, potem pod jego nieobecność uwodzisz Herberta, to do kogo masz pretensje, Marlene?

- Syriusza nie było w Hogsmeade, bo Remus leżał w skrzydle szpitalnym - wytknęło mi drugie dziewczę, dołączając do koleżanki znienacka - A ty od razu znalazłaś zastępstwo, i to byłego przyjaciółki. Jesteś żenująca.

Odebrało mi mowę do tego stopnia, że nawet nie dałam rady odpowiedzieć.

****

- Daj spokój, one są zwyczajnie zazdrosne o twoje powodzenie, chérie - zaćwierkała Chloe, gdy kilka dni później zwierzyłam jej się zarówno z tej sytuacji, jak różnych innych - Nie przepraszaj za bycie ładniejszą i bardziej popularną, korzystaj!

- A ty się nie gniewasz, że spędziłam wieczór z Herbertem? Wiesz, tylko tańczyliśmy...

- Ależ skąd, Marlene!

Zaśmiawszy się perliście, ujęła mnie pod łokieć i pociągnęła w stronę swojego dormitorium. Poppy ją po mnie przysłała, chciała bowiem omówić jakąś pilną nowinkę. Choć gdy już ją poznałam, stwierdziłam, że to niewinne słowo nijak nie oddaje rzeczywistości.

- Zaręczyłam się - powiedziała, z takim wyrazem twarzy, jakby informowała, że zamówiła sobie nowy płaszcz zimowy.

Patrzyłyśmy na nią niepewnie, wszystkie trzy, bo nawet Amrita zamknęła książkę i odłożyła ją na stolik.

- Z kim...? - zapytała.

- Z Carterem Abbottem, oczywiście. Spotykamy się już od jakiegoś czasu...

- Od czterech miesięcy - sprostowała Amrita zimnym tonem, zupełnie niepodobnym do jej zwykłego głosu.

- Kochana, wiem, co o tym sądzisz... - zaczęła Poppy z westchnieniem, ale brunetka znów jej przerwała.

- No właśnie, wiesz. A jednak popełniasz tę głupotę. Jesteś wolna i chcesz to zmarnować? Aż tak bardzo liczysz na aprobatę? Powiem ci coś, jeżeli rodzice nie docenili cię dotąd taką, jaka jesteś, to nie zaczną tylko dlatego, że załatwiłaś sobie bogatszego narzeczonego niż twoje siostry.

- Nie o to chodzi - powiedziała McMillan spokojnie, jak to ona, jednak, o dziwo, bez śladu zwykłej, ostrzegawczej iskierki w oczach, normalnej zawsze, gdy napotykała sprzeciw - Lubię Cartera. Jest dobrym chłopakiem, a odkąd Primrose wyszła za tamtego mugola... rodzice się nie skarżą, ale wiem, że ich pozycja w towarzystwie bardzo spadła. Chcę im pomóc, to źle?

- Chcesz się sprzedać za odrobinę ich uwagi. Mam nadzieję, że chociaż galeony Abbottów ci to osłodzą, bo na moje wsparcie nie licz.

- I co teraz zrobisz? - zapytała Poppy, nieznacznie zaciskając trzymane na podołku dłonie - Przestaniesz się ze mną przyjaźnić, bo dokonałam wyboru, który ci nie odpowiada?

- Nie mam takiego zamiaru - odrzekła Amrita po dłuższej chwili, z lekkim westchnieniem - Ale teraz muszę po prostu zostać sama.

Wyszła z pokoju, a my siedziałyśmy jak sparaliżowane - Poppy ze spuszczoną głową, ja i Chloe wpatrzone w siebie wielkimi oczami. Byłam zła na McMillan, bo pakowała się w małżeństwo bez miłości, a jeszcze bardziej na świat, skłaniający ją do takiej decyzji. Wiedziałam, że jej dom przepełniała nieustająca rywalizacja między siostrami - o najgładszą cerę, najwęższą talię, najlepsze stopnie i najwłaściwszego kandydata na męża. Średnia, Primrose, sama wypadła z peletonu, zaręczając się z mugolem. McMillanowie zgrywali postępowych, nie mogli jej więc wydziedziczyć, ale było więcej niż oczywiste, że na zawsze pozostanie w tej rodzinie czarną owcą. Poppy, najmłodsza i dotąd niemal całkowicie niewidzialna we własnym domu, miała w końcu szansę wskoczyć na lepszą pozycję.

Co do Amrity, powiedzenie, że rozumiałam jej gniew, byłoby nadużyciem. Nie mogłam tego w pełni pojmować, nie mając za sobą takich doświadczeń, jak ona. Sama została zaręczona z synem przyjaciela rodziny już jako dwunastolatka, a kolejne lata życia miała spędzić jedynie na przygotowaniu do zamążpójścia. Całe szczęście, że w obecnych czasach przyszli teściowie wymagali wykształconych dziewcząt, bo pewnie wcale nie trafiłaby do Hogwartu. Oczekiwano od niej podstawowych kompetencji, pozwalających na samodzielną magiczną edukację potomstwa oraz całego mnóstwa rzeczy, których niechętnie uczyła się podczas wakacji, niemal nam o tym nie wspominając. Nie było jednak opcji, by kiedykolwiek pracowała zawodowo, choć wszystkie wiedziałyśmy, jak marzy już w zasadzie o czymkolwiek. Gdy ją poznałam, najbardziej chciała zostać reporterką, ale z biegiem lat przestała o tym wspominać, zapewne pogodziwszy się już z brakiem takiej możliwości. Chłonęła wiedzę póki mogła, znikała z tymi przypadkowymi chłopakami w każde Walentynki, bo tuż po ukończeniu Hogwartu miała założyć czerwony welon, oddawszy swoje życie na zawsze w ręce małżonka oraz jego rodziny.

Jakkolwiek niesłusznie, w jej oczach Poppy była wolna.

- Ja cię przepraszam, kochana - odblokowała się nagle Chloe, po ładnych kilku minutach ciszy - Ale Amrita ma rację. Bardzo źle robisz, małżeństwo to poważny krok, który w większości przypadków kończy się bolesnym rozczarowaniem, nawet jak na początku jest wielka miłość, a u ciebie nie ma nawet tego. Chcesz zostać sama z dzieckiem, jak moja matka?

- Jeszcze nie myślimy o dzieciach, Chloe - odparła Poppy cicho.

- Ale będziesz musiała! - zawołała tamta w odpowiedzi, zrywając się z łóżka - Przecież wiesz, że inaczej rodzice nie dadzą ci żyć. Nie znasz tego człowieka, nie masz pojęcia, do czego jest zdolny, co jeżeli złamie ci serce? Żadna rodzina tego nie wynagrodzi, możesz się nigdy po tym nie pozbierać. NIGDY!

Wypadła z pokoju i zostałyśmy z McMillan same. Niemal słyszałam szum krwi we własnych uszach, zadziwiająco głośny wśród dobitnego milczenia.

- No, słucham - powiedziała w końcu Poppy zrezygnowanym tonem, podnosząc na mnie wzrok. Znów miała pod oczami zdecydowanie zbyt wiele kryjącego korektora, jak tamtego dnia, gdy jej niespełniona pierwsza miłość, Narcyza Black, opuszczała Hogwart na zawsze.

- Nie mam nic do powiedzenia - mruknęłam, zmieniając nieco pozycję. To wcale nie zmieniło mojego nagłego poczucia dyskomfortu.

- Oczywiście Marlene, jesteś przecież naszą małą dyplomatką - usłyszałam w odpowiedzi - Zawsze tak, by wszyscy byli zadowoleni, co?

Spojrzałam na przyjaciółkę z niedowierzaniem, bo nigdy dotąd nie zwróciła się do mnie tak drwiącym tonem. Mówiła dalej, podnosząc lekko głos, a w oczach nie miała nawet śladu zwykłego ciepła.

- Możesz milczeć, ale ja przecież cię znam, widzę, że mnie oceniasz, masz to wypisane na twarzy. I dlaczego? Bo chcę sobie zapewnić pewny byt, zyskać szacunek? W końcu zająć należne mi miejsce we własnej rodzinie? Jesteś jedynaczką, nie wiesz, jak to jest, gdy każdy kawałek uczucia musisz dla siebie wyszarpywać...

- Nie wiem - przyznałam - Ale czy ty samą siebie będziesz szanowała za jakiś czas, jeśli poślubisz człowieka, na którym ci nie zależy?

- Marlene, myślisz, że wiesz, co to miłość, bo przeczytałaś trochę mugolskich romansów i posłuchałaś równościowych głupot od Dorcas Meadowes. Zależy mi na Carterze wystarczająco.

- Tak, jak na Narcyzie?

Oczy McMillan zwęziły się gwałtownie i przez moment wyglądała tak, jakby chciała mnie uderzyć. Zaraz jednak złagodniała.

- Marlene - przemówiła z doskonałym spokojem - Co zrobią twoi rodzice, jak się dowiedzą, że wolisz dziewczyny?

Zamarłam, patrząc na nią z niedowierzaniem. Nie mogłam nawet mrugnąć i czułam, jak gałki oczne wysychają mi od przesyconego francuskimi perfumami powietrza dormitorium.

- Zdziwiona? - zapytała po chwili - Tak, wiem, naprawdę za dobrze cię znam. Zdałam sobie z tego sprawę już dawno...

- No chyba szybciej niż ja - wyszeptałam jakoś rozpaczliwie, unosząc bezwiednie dłoń, by odegnać czarne płatki, które zaczęły mi latać przed oczami. Oczywiście, były tam nadal, a ja czułam, jak coraz bardziej brakuje mi tchu.

- Możliwe - powiedziała Poppy, już zdecydowanie łagodniej - No więc, co by zrobili twoi rodzice?

- Pewnie nie byliby zachwyceni - przyznałam, przełykając wielką porcję gorzkiej śliny, która zebrała mi się w ustach - Ale jestem ich jedyną córką, oni by zrozumieli...

Z całej siły zacisnęłam dłonie na pastelowej narzucie. Jeżeli ona miała rację... a kto wie, może miała, może ja sama, faktycznie, dopuszczałam tę myśl od jakiegoś czasu... to mama z tatą by mnie nigdy nie odrzucili.

Na pewno, Marlene.

- Może masz słuszność - odparła powoli - Ostatecznie to twoi rodzice. Za to swoich ja znam najlepiej, i wiesz, co oni by zrobili? Nie chcieliby mnie znać. Więc nie mów mi o Narcyzie, ani żadnych mrzonkach typu wierność własnemu ja. Coś musiałam wybrać, więc to zrobiłam. Ty możesz podjąć całkiem inną decyzję, ale proszę, nie mów mi, że moja jest gorsza. Sama nawet nie umiesz doprowadzić do sensownego końca całej tej afery z Blackiem.

Miała sporo racji, nie powinnam jej oceniać. Może w takiej sytuacji postąpiłabym podobnie. Niewykluczone zresztą, że zrobiłabym coś znacznie głupszego. Już przecież nieźle namieszałam w swoim życiu.

- Czyli ty od początku wiedziałaś? - wyszeptałam z pewnym trudem - O tym, że z Syriuszem to kłamstwo?

- Wiedziałam - przyznała, wzdychając lekko - Ale przyznam, liczyłam na inny obrót spraw. No wiesz, taki chłopak, myślałam... Chciałam, byś uniknęła mojego losu. Ja tobie dobrze życzę, Marlene. A każda z nas wie, że lepiej by dla ciebie było, gdybyś polubiła jakiegoś faceta. Twoja mama może i jest pobłażliwa, ale ostatecznie będzie od ciebie wymagała przedłużenia rodu. Tak to po prostu działa w naszym środowisku.

- Mogę przecież tego nie zaakceptować - odrzekłam, patrząc jej w oczy. Wielkie, brązowe, pełne złocistych iskierek, przygasły teraz i nie pomogły nawet brokatowe drobinki, ukryte w waniliowym cieniu do powiek.

- Możesz - zgodziła się - Ale czy jesteś gotowa na konsekwencje?

To pytanie huczało mi w głowie jeszcze wiele dni po tym, jak tamtego wieczora opuściłam dormitorium siódmego roku.

*****

Na koniec muzyka dla nastroju.

https://youtu.be/iN9CjAfo5n0

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro