#12
W drodze na obiad postanowiłyśmy ponownie odwiedzić Mary. Ledwie stanęłyśmy z Dor pod wejściem do Skrzydła Szpitalnego, dopadła nas Lily.
– Tu jesteście! – wydyszała – Wszędzie cię szukałam, Marlene. Masz przyjść do gabinetu McGonagall. Pewnie chce wypytać o to, co zaszło.
Skinęłam głową i odsunęłam się od drzwi. Nasza opiekunka domu nie lubiła czekać, należało więc ruszyć od razu. Oczekiwałam zresztą wezwania. Znając ją, wiedziałam, że będzie chciała usłyszeć wersję zdarzeń bezpośrednio ode mnie i Poppy.
– Widzimy się na obiedzie – rzuciłam do dziewczyn – Jak tylko Mary stąd wyjdzie, zrobię nam malinową lemoniadę, taką jak lubi, powiedzcie jej to...
Nim skończyłam mówić, zza drzwi Skrzydła Szpitalnego dobiegł czyjś podniesiony głos.
– Rodzice Mary już wyszli – rzekła Lily, marszcząc brwi – Widziałam akurat, jak żegnali się z McGonagall...
– Wchodzimy tam – zadecydowała Dorcas.
Otworzyła z rozmachem drzwi i wszystkie trzy wpadłyśmy do sali. Nikt normalny nie chciał leżeć w Skrzydle Szpitalnym przez weekend, dlatego Mary miała całą, sporą przestrzeń tylko dla siebie.
Szkoda, że aktualnie towarzyszyła jej jedna z najmniej powołanych do tego osób, Geraldine Avery. Biała, jedwabna bluzeczka z kokardką pod szyją, grzeczna spódnica midi oraz upięte w niski kok włosy mocno kontrastowały z wyrazem twarzy Ślizgonki. Była wykrzywiona złością, choć na nasz widok spróbowała zakryć ją ironicznym uśmiechem.
– W sumie dobrze, że twoje koleżanki dołączyły, McDonald – wycedziła – Może one przemówią ci do rozumu.
Mary siedziała wyprostowana na łóżku. Miała na sobie świeżą szatę, musiała więc zbierać się już do opuszczenia Skrzydła Szpitalnego, gdy tamta przyszła.
– Nie mam zamiaru was kryć – odparła, a głos drgnął jej tylko odrobinę – Obezwładniliście mnie i obrażaliście, po tym, jak zostałam zwabiona do lochów podstępem. Obie wiemy, że na tym by się nie skończyło.
– Chcieliśmy cię tylko postraszyć, idiotko – prychnęła Geraldine – Nie brudzilibyśmy sobie rąk kimś takim...
– Słuchaj no – wtrąciła Dor, podchodząc bardzo blisko Ślizgonki – Nie wiem, czy razem z godnością w waszym słynnym drzewie genealogicznym zanikł też instynkt samozachowawczy, ale, jeśli nie zauważyłaś, to nas jest cztery, a ty jedna. Lepiej więc zamknij buźkę.
Avery zaśmiała się głośno.
– Bo co? – zadrwiła – Nie możecie mi nic zrobić. Zresztą, przyszłam tu dla dobra wszystkich i przy was jeszcze raz powtórzę - nawet nie próbuj nas oskarżać, McDonald. Nic nie zyskasz, bo powiemy, że to był głupi żart i skończy się co najwyżej na odjęciu paru punktów.
Dziewczyny pozostały niewzruszone, ale ja poczułam nagłe zwątpienie. Ostatecznie Slughorn był w lochach, wysłuchał mnie i Poppy, a mimo to Geraldine stała przed nami, pewna swego. Naprawdę nie wyglądała, jakby została poważnie ukarana.
– Tyle, że ja też tam byłam – wtrąciłam – Zaraz powiem McGonagall, co widziałam i słyszałam.
Nowa iskierka błysnęła w spojrzeniu Avery, jednak gdy się odezwała, brzmiała stanowczo jak wcześniej.
– A co to niby takiego było? – zapytała – Wpadłyście z McMillan, narobiłyście rabanu jak jakieś histeryczki, a potem nas zaatakowałyście. Mojemu bratu może zostać blizna po rozcięciu. Za to u McDonald, takiej podobno pokrzywdzonej, żadnych śladów nie widzę, choć chowa się w szpitalu. Może zgrywać ofiarę, skoro chce. Ale czy ludzie będą jej współczuć? A może jednak zapytają, co robiła późnym wieczorem w lochach, z dwoma chłopakami?
– Przeginasz – powiedziała Lily zimnym tonem, którego nigdy dotąd u niej nie słyszałam – Wyjdź stąd. Mary będzie mówiła prawdę, tak, jak robiła to do tej pory. Nieważne, czy rodzice załatwią wam lekką karę. Wszyscy się dowiedzą, jak było.
Geraldine strzepnęła niewidzialny pyłek z ozdobnego mankietu bluzki.
– Było tak – rzuciła lekko – że wasza głupia przyjaciółeczka narzucała się mojemu bratu, dziedzicowi poważanej rodziny, licząc nie wiem na co. Tak go tym zmęczyła, że w końcu postanowił pokazać, gdzie jej miejsce. Na szczęście nie był w lochach sam, bo taka jak ona na jeszcze wyleciałaby z nich bez bluzki, żeby go wrobić w jakieś świństwo dla odszkodowania...
Mogłaby pewnie długo gadać w tym stylu, ale nie wytrzymałam. Wściekłam się tak, jak nigdy dotąd, i, niewiele myśląc, sięgnęłam po różdżkę. Rzuciłam pierwsze zaklęcie, które przyszło mi do głowy.
Niestety, choc jednocześnie na szczęście, zrobiłam to nie tylko ja.
*
– CZTERY NA JEDNĄ – grzmiała McGonagall, oparta o biurko w swoim gabinecie, mierząc surowym wzrokiem mnie, Dorcas i Lily, stojące przed nią w karnym rządku. Poppy, siedząca w fotelu opodal, próbowała usilnie zachować twarz szachistki.
– Skandal, zachowanie nie do pomyślenia w domu Godryka Gryffindora! Panna McDonald jest nadal w szoku, to ją poniekąd usprawiedliwia. Porozmawiam z nią później. Ale wy? Szczególnie od prefekta oczekujemy pewnych standardów. Do pani mówię, panno Evans.
Lily poczerwieniała, po czym spuściła głowę, nawet nie próbując polemizować. Mnie samej zabrakło chwilowo odwagi do czegokolwiek. Tylko Dorcas, póki co, nie straciła rezonu.
– Pani profesor, ona groziła Mary! – zawołała – Mówiła o niej naprawdę obrzydliwe rzeczy, próbowała zastraszać, byle tylko nie powiedziała prawdy o tym, co zdarzyło się w lochach.
– Ja naprawdę rozumiem waszą potrzebę wsparcia koleżanki, panno Meadowes – odparła McGonagall cierpko – reakcja była jednak przesadzona. Cztery na jedną, powtarzam. Czymkolwiek panna Avery by nie groziła, raczej nie miała szans zrealizować tego w Skrzydle Szpitalnym...?
– To nie tak – wtrąciła Lily, odzyskawszy głos – Ona zasugerowała, że nic nie zaszło, a Mary zmyśla, bo Avery odrzucił jej... względy.
Wicedyrektorka westchnęła i, na oko, co najmniej część jej gniewu nieco odpłynęła.
– Wszystkie tutaj jesteście rozsądnymi dziewczętami, a przynajmniej za takie was dotąd uważałam – podjęła po chwili – Dobrze wiecie, że ludzie chwytają się różnych sposobów zakamuflowania własnej winy. Ja osobiście nie mam co do niej wątpliwości. Nim was tu przyprowadzono, wysłuchałam panny McMillan. Już samo jej słowo mi wystarczy. Trójka Ślizgonów zaatakowała inną uczennicę. Nikt z grona pedagogicznego w to nie wątpi.
– Ale do uczniów dojdzie też wersja Geraldine Avery – wytknęła Dorcas – A ona rozpowie, że Mary to jakaś... najgorsza. Choć nie ma nic złego w umówieniu się z chłopakiem wieczorem, ludzie nagle robią z siebie świętoszków...
– Zasadniczo – przerwała jej McGonagall – nikomu nie wolno przebywać poza dormitorium o tak później porze, panno Meadowes. Ale nie o tym teraz rozmawiamy. Plotka ma potężną moc, wiem to. Jeśli ktokolwiek będzie mówił niestosowne rzeczy na temat panny McDonald lub spróbuje przeinaczać prawdziwą wersję zdarzeń, przyjdźcie z tym prosto do mnie.
Spojrzałyśmy z dziewczynami po sobie. Wicedyrektorka miała, oczywiście, dobre chęci. Na pewno ukarałaby osobę przyłapaną na którejkolwiek ze wspomnianych rzeczy. To jednak nie cofnęłoby krzywdy wyrządzonej Mary. Głupie gadanie przylgnęłoby do niej na długo i tylko nauczycielom mogło się zdawać, że szlaban dla sprawców byłby tu lekiem na całe zło.
– Pani profesor – powiedziałam jeszcze, w ostatniej, nieco rozpaczliwej próbie – Zanim weszłyśmy z Poppy do tamtego lochu, tamci... chcieli coś zrobić Mary. Mam powody sądzić, że zamierzali...
Sama nie wiedziałam, jak to ująć. Według mnie, ewidentnie dotykaliby Mary bez jej zgody, ale czy posunęliby się jeszcze dalej? Dało się to w ogóle jakoś stopniować? Nie miałam w swoim słowniku wyrażeń, które potrafiłyby oddać moje podejrzenia i w ogóle całą sytuację.*
– Wiem o tym – odrzekła McGonagall, a jej usta wykrzywiły się w wyrazie niesmaku – Panna McMillan już mi powiedziała i przekazałam tę informację państwu McDonald oraz profesorowi Slughornowi. Omawia właśnie z rodzicami swoich uczniów stosowną dla nich karę.
– Powinni ich wyrzucić – burknęła Dorcas – Albo zgłosić dalej! Są już prawie dorośli, a to jest przecież przestępstwo...
– Ocena przewinienia nie należy do pani, panno Meadowes – ucięła profesorka – Ukaranie winnych to obowiązek opiekuna ich domu. Państwo McDonald sami prosili, by nie eskalować sytuacji. Liczę, że wszystkie uszanujecie ich zdanie.
Przez dłuższą chwilę patrzyłyśmy na McGonagall wielkimi oczami. Poppy chyba przetworzyła komunikat pierwsza, bo westchnęła lekko.
– No tak – powiedziała – Przecież w zasadzie nic się nie stało, prawda?
Wszystkie, łącznie z wicedyrektorką, dosłyszałyśmy nutę smutnej ironii w jej głosie.
– Pani ma swoje zdanie, panno McMillan – skomentowała wicedyrektorka, tocząc po nas wzrokiem kończącym dyskusję – Ja również je posiadam, podobnie rodzice panny McDonald. Tak się jednak składa, że ostateczna decyzja należy do nich. Jako szkoła możemy działać zgodnie z przyjętym systemem kar, ewentualnie doradzić. Nic więcej.
Choć mówiła spokojnie, coś w jej oczach mówiło, że jest równie niezadowolona z obrotu spraw, co każda z nas.
**
– Nie wierzę, że chcą to tak po prostu zakończyć – burknęła Dorcas, raz po raz kopiąc ścianę przed sobą.
Siedziała na niskim parapecie okiennym, wyciągając nogi na całą jego długość. Byłyśmy we trzy w mało uczęszczanym kawałku korytarza opodal gabinetu McGonagall - ja, Dor i jej najstarsza siostra. Lauren przybyła do Hogwartu tego przedpołudnia, bo droga pani wicedyrektor nie odmówiła sobie poinformowania rodziców o naszym występku. W przypadku państwa Evans musiała się ograniczyć do wysłania sowy, ale z moją mamą porozmawiała przez kominek. Co do Dor, list w jej domu przechwyciła właśnie przebywająca tam chwilowo Lauren.
– Masz szczęście, że siedzę u rodziców przez cały weekend i wcześnie wstaję – powiedziała właśnie, lekko naburmuszonym tonem, bardzo podobnym do tego, który często słyszałam u jej młodszej siostry. Aż się uśmiechnęłam, choć sytuacja nie sprzyjała rozbawieniu.
– Wiem, wiem, jesteś moją zbawczynią – odparła Dorcas z pokazowo niezadowoloną miną – Matka dałaby mi szlaban na pół wakacji, ale błagam, co niby miałyśmy zrobić? Gdybyś słyszała, co tamta suka...
Uciszyłam ją gwałtownie, bo, ostatecznie, McGonagall była blisko. Nie chciałam pogarszać naszej i tak już zawiłej sytuacji, tym bardziej tuż przed samymi SUMami. Zaserwowany nam tygodniowy szlaban w zupełności wystarczał.
– Oho, moja siostra się zamknęła, kto by pomyślał – rzuciła Lauren kpiąco, choć z ciepłym uśmiechem – Musisz mieć jakieś specjalne umiejętności, Marlene.
Ewidentnie zamierzała dodać coś jeszcze, ale jedynie zachichotała, widząc, jak Dorcas gromi ją wzrokiem. Lekkie ciepło przemknęło mi przez szczyty policzków, bo nie wiedziałam, czy to była jakaś sugestia, a jeśli tak, to na ile uzasadniona. Wolałam nie dopowiadać sobie niczego niepotrzebnie, by później nie czuć rozczarowania, co jednak miałam poradzić, gdy to kusiło aż tak? Oczywiście, w teorii byłyśmy z Dor umówione na piknik, była jednak dopiero niedziela i wydawało mi się, że do czwartku została CAŁA WIECZNOŚĆ. A jednocześnie, dość mało czasu na zdecydowanie, na ile otwartości będę sobie mogła pozwolić podczas spotkania.
– ... dobra, jak tam chcesz, choć nie wiem, po co te sekrety... – dobiegło mnie przez huczącą w głowie kakofonię rozmyślań.
– Spokojnie, dowiesz się niedługo. Marlene, powiedz jej, że nie musi mieć wszystkiego na już.
– Przepraszam, wyłączyłam się na chwilę – przyznałam skruszona. Dwie pary wielkich, ciemnych oczu spojrzały na mnie ze zrozumieniem.
– To nic takiego – machnęła ręką Lauren – Moja siostra chciałaby wszystko wiedzieć i zrobić po swojemu...
– Za to MOJA SIOSTRA – przerwała jej Dor z naciskiem – pojechała na wymianę do Ameryki, czyli bardzo daleko, na super uczelnię, i teraz nic a nic o tym nie mówi. To chyba logiczne, że chcę się czegoś dowiedzieć...
– Na jakim jesteś kierunku? – zapytałam, bo wiedziałam jedynie, że najstarsza z sióstr Meadowes postanowiła dokształcić się na niemagicznej uczelni.
– Na socjologii. Nauce o społeczeństwie, w skrócie o tym, jak ludzie żyją w grupie, co ich łączy, a co wręcz przeciwnie. Zawsze chciałam pracować w Urzędzie Łączności z Mugolami, nasłuchałam się o tym od mamy, ale jak miałabym to robić, nie wiedząc nic od nich samych? Mugoloznawstwo w Hogwarcie to przecież nie to samo...
Pokiwałam stanowczo głową, jakby jej słowa były równie słuszne co oczywiste, choć w rzeczywistości sama nigdy bym nie wpadła na coś takiego. Z mojej perspektywy niemagiczny świat wydawał się dość odległy.
– W zasadzie już zaraz kończy studia – wtrąciła Dorcas, ewidentnie bardzo dumna z siostry – Przyfarciła z załapaniem się jeszcze na to stypendium w Stanach.
– Chciałabym studiować dalej – przyznała Lauren – ale wiesz jak jest, Marlene. Czas zabrać się do pracy i zarabiania galeonów.
Chociaż nie wiedziałam, doceniałam fakt, że uważa mnie za dość poważną, bym rozumiała dorosłe tematy, takie jak chociażby konieczność posiadania jakichś własnych pieniędzy. O których, swoją drogą, powinnam pewnie wkrótce pomyśleć. Nie chciałam czarnowidzieć, ale, ostatecznie, wyznanie rodzicom prawdy na mój temat mogło spowodować przeróżne skutki. W głębi serca nie wierzyłam, by potrafili się mnie wyrzec, lepiej jednak dmuchać na zimne. Poduszka finansowa dałaby mi też w końcu jakieś poczucie niezależności. Może z nią nie będę się aż tak bała ich opinii.
Ech, bzdura, Marlene, zaprzeczył jednak drugi głos wewnątrz mnie. Póki będzie ci zależeć, będziesz też czuła strach. A przecież będzie ci zależeć zawsze.
– Jak tam Imogen? – zapytała Lauren, co ukłuło mnie lekko, nawet mimo Gladys i całego przebiegu rodzin Jamesa – Uda jej się tego lata zaczepić w tym samym miejscu?
W jej głosie wybrzmiała troska, a spojrzenie Dor spochmurniało, gdy pokiwała głową.
– Imogen pracuje w ośrodku wczasowym – rzuciła w moją stronę wyjaśniająco – Niezła fucha, ładne miejsce, może się wyrwać z domu na całe wakacje i odkładać kasę, a zgarnia nawet jakieś napiwki...
– Dzielna z niej dziewczyna – dodała Lauren, kiwając głową z powagą – Przez te kilka lat do siedemnastki na spokojnie uskłada jakąś bazę, by się usamodzielnić.
Ona ewidentnie myślała, że znam sprawę Imogen, na czymkolwiek polegała. Jakoś odruchowo nie chciałam zmieniać tego postrzegania mojej osoby - wystarczyło pieczenie zawiści, gdy nazwała tamtą dzielną. Też bym chciała, by ktoś tak o mnie kiedyś powiedział.
Na wszelki wypadek zmieniłam temat.
– Na długo zostajesz w Anglii? – spytałam.
– Nie, za dwa dni wracam. Muszę już tylko złożyć pracę zaliczeniową i koniec! Będę tęsknić za uczelnią.
Rozgadała się beztrosko na temat zajęć, też dokładnie tak, jak Dorcas, gdy mówiła o żywieniu Stanleya, kluciu świergotników, względnie Manewrze Porskowej. Przesiedziałyśmy dobrą godzinę, podczas której podpytywała również o moje receptury. Nie powstrzymałam zerknięcia na Dor, gdy padło pytanie o tonik z białej wierzby. Przygotowywałam go całkiem niedawno - nic tak nie dodawało blasku skórze po zimie - Lauren musiała więc o nim wiedzieć ze świeżego listu od siostry.
– Wydało się, czasem mnie jednak słuchasz – powiedziałam z satysfakcją – A wtedy, gdy dokańczałam napar, ględziłaś, że śmierdzi jak kompostownik...
– O ile pamiętam – przerwała mi młodsza Meadowes – porównałam go raczej do psiego gówna wyłaniającego się spod śniegu na wiosnę. Ale tak było z półproduktem, to, co ostatecznie uwarzyłaś, nie było takie złe.
– I dosłownie uratowało ci twarz po treningu bez zaklęcia przeciwsłonecznego, Dorcas.
– Akurat, co by mi się takiego stało, ta skóra przecież schodzi, a potem jest już okej...
– NO WŁAŚNIE, ciągle ją skubałaś, szału można było dostać...
– Bywa czasem dość obrzydliwa, to fakt – wtrąciła Lauren, wyraźnie ubawiona, na co Dor spojrzała na nią z urazą – Nie patrz tak, jesteś jaka jesteś, kochana. A Marlene ma sto procent racji z zaklęciem przeciwsłonecznym. Chcesz być później pomarszczona jak ciotka Harriet? Pilnuj jej, Marlene. I nie zapomnij wysłać mi próbki toniku, jak skończysz nową partię. Muszę uciekać, dziewczyny. Przywitam się tylko z Lily i Mary, ale zanim pójdziemy, powiedzcie, jak ona to wszystko znosi?
Spojrzałyśmy z Dorcas po sobie. Nagle obie byłyśmy o wiele mniej wygadane - bo ciężko ująć w słowa wszystko, co widziałyśmy, a tym bardziej nasze podejrzenia w temacie odczuć McDonald. Po akcji z Geraldine i ostatecznym pożegnaniu rodziców stała się milcząca. Poszła spać wcześnie, tłumacząc to pozostałościami Eliksiru Słodkiego Snu w organizmie, a tuż po śniadaniu zasiadła do nauki, jak gdyby nigdy nic.
Powiedziałyśmy to wszystko Lauren, na co westchnęła.
– Cóż, dorosły świat wokół Mary postanowił zamknąć sprawę – skomentowała – więc uznała, że nie pozostało jej nic, jak tylko też się odciąć. Widocznie tak jest jej łatwiej.
– Co za chora akcja – zaprotestowała Dorcas, patrząc na siostrę gniewnie – Przecież tamci dostali tylko jakiś mały szlaban, nawet nie odjęli im dużo punktów! Powiedzieli, że kara należy do rodziców, a ich starzy wręcz popierają to, co zrobili. Sprawa powinna trafić gdzieś wyżej, Mary musi...
– Ani się waż na nią naciskać, Dor – powiedziała Lauren surowo – Jeśli zadbanie o siebie oznacza dla niej milczenie, to tak ma być. Może kiedyś postanowi sprzeciwić się rodzicom i ogólnie zrobić coś więcej, ale ma prawo podjąć decyzję w swoim tempie. To dotyczy zresztą każdej osoby. I wszystkich trudnych wyborów. Jasne?
Popatrzyła na nas obie i było nagle coś znaczącego w jej oczach. Dorcas, ku mojemu zdumieniu, spuściła głowę, by po chwili wymamrotać jakieś słowa potwierdzenia. Kiedy szłyśmy we trzy do biblioteki, gdzie spodziewałyśmy się znaleźć Lily i Mary, usiłowałam złapać jej spojrzenie. Do odjazdu siostry utkwiła jednak w nietypowym dla siebie zamyśleniu.
***
Duża ilość nauki i konieczność pogodzenia jej ze szlabanami miała jeden plus - ciężko było w takich warunkach znaleźć czas na stresowanie się prawdopodobnie-randką. Pewnie rozmyślałabym o tym po nocach, gdyby los nie postanowił wyposażyć mnie w odrobinę rozumu oraz zielarskich talentów. Serwowana co wieczór, starannie uwarzona herbatka, zapewniała mi spokojny sen, w pakiecie ze świeżą cerą. Dorcas pochwaliła wcześniej moje piegi, nie chciałam więc iść na czwartkowe spotkanie pokryta szczelnie warstwą podkładu. Zaplanowałam wszystko starannie, a przynajmniej tak mi się wydawało na samym początku. Przez kilka dni zmieniałam zdanie co do stroju i fryzury co najmniej kilkukrotnie. Na piknik szłyśmy zaraz po lekcjach, czyli nie mogłam się postarać tak, jak bym to zrobiła w innych okolicznościach. Miało to zalety, chroniło przed przesadą, do której, jak już wiedziałam, miałam pewną skłonność.
Gładka, błękitna sukienka z krótkim rękawkiem, nieco przed kolano, brzmiała jak optymalny wybór. Moje włosy lubiły uciekać z każdego upięcia, zmieniając się w radosną kupę siana latającą wokół całej głowy, postawiłam więc na francuski warkocz. Jemu roztrzepanie nie przeszkadzało - przeciwnie, nawet dodawało pewnego romantyzmu i swobody.
Czułam się w zasadzie całkiem dobrze ze swoim wyglądem oraz całą tą wizją bycia z Dor sam na sam gdzieś wśród hogwarckich błoni. Było tak jeszcze na ostatniej lekcji, po której pożegnałyśmy idące na numerologię Lily i Mary. Również w kuchni, gdzie wypełniłyśmy szczelnie piknikowy koszyk.
Oklapłam wewnętrznie dokładnie w momencie, gdy usiadłam na kocu, próbując usilnie utrzymać ładną, prostą postawę. Nagle wydałam się sobie strasznie mała, pretensjonalna i beznadziejna w tej sukieneczce, z warkoczykiem, wobec swobodnej, wystawiającej twarz do słońca Dorcas, całych tych okoliczności przyrody, wszystkiego.
– Ładnie ci w tym kolorze – powiedziała, błyskając w uśmiechu białymi zębami – Ale nie bądź taka sztywna, bo uznam, że wolałabyś być w jakimś eleganckim miejscu, a nie na trawie. Normalnie jak zwierzęta.
– One chociaż nikomu nie dogryzają – odparowałam, ale rozsiadłam się nieco wygodniej.
– Chyba zapomniałaś o Stanleyu. Jest już w sto procentach dorosły, czyli nie do zniesienia. Nawet Hagrid powoli traci cierpliwość, a to coś znaczy.
– Długo jeszcze zostaną razem?
– Nie, za tydzień ma go wysłać w miejsce, gdzie bytuje najbliżej ulokowane stado. Stanley poszuka sobie tam wybranki.
– A dopiero co był taki malutki! – wzruszyłam się, wspominając maleńkie stworzonko z oczami jak paciorki, ledwie wtedy wymawiające jakieś pojedyncze słowa. Kto wie, swoją drogą, jak by wszystko wyglądało, gdyby nie Stanley. Trochę poprzeszkadzał podczas mojego spotkania z Dor w szklarni, to fakt. Potem użyłam go jako pretekst do ponownego rozłączenia naszych łóżek. Z drugiej strony, dał nam dodatkowy temat do rozmów, zobaczyłam też jej inną, cierpliwą i opiekuńczą stronę. A może dopiero wtedy chciałam ją dostrzec?
– Czas szybko mija w dobrym towarzystwie – rzuciła, znów z uśmiechem, który obejmował całą twarz, aż do oczu, lśniących w zmierzającym powoli ku zachodowi słońcu. Nie miałyśmy bardzo wiele czasu - czekał nas ciągle kolejny wieczorny szlaban.
– Daj no babeczkę – zażądałam, opierając się nieco o szeroki, wygodny konar drzewa – Przypomniałam sobie o naszej karze i muszę czymś przykryć ten niesmak.
Przez dłuższa chwilę pomstowałyśmy na nauczycieli, rodziców Mary, Ślizgonów, i ogólnie na czym świat stoi. Może były to średnie tematy jak na prawdopodobnie-randkę, ale czułam, że co najmniej ja potrzebuję ich na rozpęd. Im dłużej tak siedziałam, gadałam i jadłam, tym bardziej czułam się na miejscu.
– Rodzice pisali ci potem coś więcej? – zapytała Dor, sięgając po kolejną z wczesnych truskawek, z całą pewnością sprowadzanych zza granicy. Rychło w czas, bo myśl, że taka intensywna czerwień dobrze by w sumie wyglądała na jej pełnych ustach, rozproszyła mnie na moment.
Nic tak nie studzi romantycznych emocji jak wspomnienie mamuni.
– Po pierwszym liście od mamy, mówiącym, że jest w szoku i przecież nigdy się tak nie zachowywałam? Czy drugim, z tym, jak mnie rozumie, bo należało bronić honoru Mary? Względnie trzecim, o brutalności, co jest ZWYCZAJNIE NIE MA MIEJSCU?
– Przynajmniej ostatecznie nie wymyśliła ci żadnej kary – zauważyła Dorcas.
– Na szczęście uznała, że to pierwszy raz, więc mi odpuści. Ale tata był słodki. Musiał się nieźle ukrywać ze swoim listem.
Po fali korespondencji od mamy byłam już na tyle znużona i zirytowana, że kolejną kopertę pozostawiłam nieotwartą aż do końca lekcji. Niesłusznie, bo wysłał ją tata - żeby napisać mi coś specjalnie od siebie.
Nie uważam, byś postąpiła źle. Było to może dość radykalne, nie mamy jednak czasu do namysłu, gdy inni zachowują się zwyczajnie niegodnie. Tamta dziewczyna, przychodząc do Mary, zrobiła coś jeszcze gorszego niż wtedy, w lochach. Z rozmysłem wróciła, by dobić ofiarę, wykorzystując jej słabość. A słabszych należy bronić zawsze, w każdych okolicznościach, nawet, jeśli robimy to pod wpływem emocji. One są dobre, Marlene. I teraz, w tych trudnych czasach, będą nam bardzo potrzebne. Bez takiego bezwarunkowego, choć czasem mało rozważnego instynktu ochrony innych zwyczajnie nie przetrwamy. Wierzę, że nie muszę pisać więcej, byś zrozumiała.
– Twój tata jest w porządku – podsumowała Dor, kiwając głową z uznaniem.
– Wiem – odparłam krótko i poczułam, jak znów coś we mnie przygasa. Kochałam moją mamę, ale ona była z natury trudna, wymagająca, a jej uczucia wobec mnie nie prezentowały się zbyt bezwarunkowo. Odkąd poszłam do szkoły, robiłam wszystko wedle jej wizji, a i tak miałam wrażenie, że chciała ciągle więcej, lepiej. Może dlatego byłam jakoś wewnętrznie przygotowana na potencjalne odrzucenie z jej strony. Mieściło się ono w zakresie mojego pojmowania.
Tata jednak zawsze we mnie wierzył, nie pamiętałam, bym kiedykolwiek usłyszała od niego słowo krytyki. Jeżeli już, to mówił mi, co mogłabym poprawić, zrobić lepiej.
,,Nachyl się nieco bardziej ku przodowi miotły", mówił.
Nie: ,,Jak ty siedzisz, Marlene, tak w życiu nie wymusisz przyspieszenia."
Sens pozostawał niby ten sam, ale dla mnie różnica była diametralna. Może dlatego czułam, że coś nowego, obcego we mnie, będzie dla niego przykrym zaskoczeniem. Bo mama różnych niedostatków już się przecież z automatu spodziewała. Wiedziała zresztą wcześniej co nieco o Florence.
,,Wiem, że jesteś nastolatką", powiedziała wtedy. ,,Pociągają cię różne eksperymenty."
Nigdy nie zapytałam, co dokładnie miała na myśli i czy sama czuła kiedyś wątpliwości wobec jedynej słusznej drogi w życiu. Drgnęłam gwałtownie, uświadomiwszy sobie ten fakt.
– Zimno ci? – zapytała Dorcas. Już miałam zaprzeczyć, gdy przysunęła się bliżej i objęła mnie lekko ramieniem. Nie byłam jakaś głupia, by zmarnować taką okazję.
Jednocześnie, tamto mnie dręczyło i nie mogłam nie wypowiedzieć swoich myśli akurat przed nią, która przecież tak dobrze je rozumiała.
– Pomyślałam o tacie – przyznałam, opierając się o nią lekko, skoro mogłam – O tym, co mi powie, gdy mu wyznam, jak było z Syriuszem i w ogóle.
,,I w ogóle" kryło w sobie znaczenia, które nadal ciężko było mi nazwać na głos, ale przecież nie musiałam. Nie w tej konkretnej sytuacji i z tą osobą. Ciepłe palce Dor przesunęły się delikatnie po moim ramieniu, co było na swój sposób zarówno ekscytujące, jak kojące.
– Może być różnie – powiedziała powoli – tyle, że nie musisz przecież opowiadać o wszystkim od razu. Sprawdź najpierw reakcję na tamto z Syriuszem.
Zerwałam bezmyślnie jedną z rosnących wszędzie stokrotek. Potem następną i jeszcze kolejną. Układałam je obok siebie, splatając łodyżki razem, jakby zajęcie czymś rąk miało mi pomóc z ogarnięciem myśli, a wreszcie ich wypowiedzeniem.
– Spodziewałam się raczej, że będziesz mnie zachęcać do powiedzenia prawdy – wyznałam. Otaczające moje barki ramię zesztywniało lekko na krótką chwilę, ale pozostało na tym samym miejscu. Przez dłuższą chwilę milczałyśmy. Słyszałam tylko jak Dorcas oddycha głęboko, a wiatr szumi w liściach wierzby, pod którą ułożyłyśmy nasz koc. Kompozycja z białych kwiatków rosła w moich dłoniach, przyjmując powoli kształt wianka.
– Ładne to – rzekła Meadowes nieoczekiwanie. Podniosłam na nią wzrok, by zobaczyć, że obserwuje uważnie jak łączę ze sobą stokrotki. Miałam w tym wprawę - szybko zawijałam kolejne łodygi, kończąc całość zgrabną pętelką. A potem, w zrywie odwagi, umieściłam gotowy wianek na czarnych lokach Dor.
– Ty jesteś ładna – powiedziałam, i zaraz omal nie zakryłam sobie ust ręką. Na szczęście refleksja, jak żenująco by to wyglądało, naszła mnie od razu. Zamiast tego zacisnęłam z całej siły dłonie na rąbku sukienki.
– Dziękuję – dosłyszałam, przez nieznośny szum krwi w uszach. Niemal czułam, jak biegnie szybko przez wszystkie żyły w moim ciele, żeby tylko zdążyć z zaserwowaniem mi czerwonych placków na policzkach i dekolcie.
Dorcas odsunęła się nieco, przez co zmartwiałam, pewna, że kompletnie źle wszystko zrozumiałam. Ona jednak usiadła tak, by być twarzą do mnie, a potem sięgnęła po moje ręce, odplatając delikatnie palce z fałd materiału.
Przez chwilę nie mówiła nic, patrząc na dwie pary naszych dłoni, otulone lekką bawełną w kolorze nieba.
– Chciałabym, żebyś powiedziała rodzicom prawdę, i to niedługo – rzekła wreszcie półgłosem – ale to by było dość egoistyczne z mojej strony.
– Nie rozumiem – odszepnęłam, choć miałam pewne podejrzenia.
Czekałam bez tchu, aż podniosła na mnie spojrzenie, tak poważne, jak zazwyczaj u niej nie bywało.
– Marlene – zapytała – Czy ty byś chciała, żeby było między nami coś więcej?
To było tak nieoczekiwane, że zapomniałam się zestresować i zwyczajnie odpowiedziałam.
– Chciałabym.
Dor uśmiechnęła się, ale, ku mojemu zdziwieniu, zaraz cicho westchnęła.
– No widzisz, ja też. Tylko mamy jeden problem, bo jest też coś, czego bym nie chciała, konkretnie - ukrywać się. Udawać. I myślę, że ty już teraz również.
Skinęłam powoli głową. Fakt - wolałam nie wracać do żadnych maskarad, nie po całej tamtej akcji z Syriuszem.
– Nie chcę, żebyś żyła w stresie, bo ktoś mógłby donieść twoim rodzicom. To nie tak, że stawiam ci jakieś ultimatum, po prostu... daj sobie czas, okej? Nie musimy się spieszyć.
– A może ja się wcale nie boję? – spytałam przekornie – Związek w tajemnicy brzmi nawet całkiem romantycznie.
Dorcas spojrzała mi w oczy, a kącik jej ust drgnął w kpiącym uśmieszku.
– Czy ty byś nie mogła czasem zwyczajnie się ze mną zgodzić?
– Nie ma mowy.
– A jak bym teraz chciała cię pocałować? Nie bałabyś się, że ktoś zobaczy?
Chyba tego popołudnia postawiła sobie za punkt honoru doprowadzanie mnie do palpitacji serca. Już-już miałam odpowiedzieć coś luźnego, żartobliwego, ale ona znów miała poważną minę. Poświęciłam więc chwilę na uczciwe zastanowienie.
Czy byłoby cudnie ją pocałować? No pewnie, że tak.
Czy na myśl o tym czułam, obok łaskotania w żołądku i fali ciepła, jakąś mdlącą obawę, echo różnych paskudnych słów, usłyszanych przez lata, a nawet całkiem niedawno, w szkolnej bibliotece?
Też tak. Uświadomienie sobie tego musiało w jakiś sposób pokazać się na mojej twarzy, bo poczułam wokół dłoni silniejszy, jakby uspokajający uścisk.
– No więc właśnie – powiedziała Dor – Lauren ma rację, to są trudne decyzje, każdy musi je podjąć we własnym tempie. Tylko jej tego czasem nie powtarzaj. Dopiero by miała satysfakcję.
Puściła moje ręce, ale położyła się tuż obok, wystawiając twarz do przebijającego przez gęste liście słońca. Zachichotałam i też opadłam na koc.
– Będę cię tym teraz szantażować, zdajesz sobie chyba sprawę? – zapytałam – Jak nie będziesz miła, doniosę Lauren.
– Wspaniale – prychnęła Dorcas w odpowiedzi – Nie mogę się już doczekać. Przekup ją jeszcze swoimi wywarami z zielska. Wolna droga.
– Tak zrobię. To mi się opłaca. Jak nałapię punktów u twojej siostry, będzie ci głupio zmienić zdanie.
– Dobrze wiedzieć. W takim razie kolejnej na wszelki wypadek nigdy nie poznasz.
– Na pewno będzie ci się chciało na mnie czekać? – wypaliłam, bo ta myśl cały czas lawirowała gdzieś na obrzeżach mojej świadomości, gniotąc lekko, ale wystarczająco, jakbym leżała na małym kamyczku.
Popatrzyłam na Dor z boku. Leżała spokojnie, patrząc w niebo, a jej twarz rozjaśnił nagły uśmiech, taki z dołeczkami i wszystkim.
– Skoro wątpisz w moją cierpliwość, to tym bardziej.
****
Przypisy!
Czuję się w obowiązku dookreślić kontekst, widoczny szczególnie w rozmowie dziewczyn z profesor McGonagall.
1976 rok to moment, gdy pojęcie molestowania seksualnego było jeszcze bardzo świeże. Wyłoniło się podczas dyskusji wokół głośnych w USA spraw zakładanych przez kobiety zwalniane z pracy za odrzucanie względów wyżej postawionych mężczyzn. O ile w niektórzy przypadkach sądy uznawały pracodawców za winnych dyskryminacji ze względu na płeć (nie molestowania, bo ta kategoria nie istniała), to odbiór społeczny takich decyzji bywał różny. Innymi słowy, bagatelizowano problem, uciszano ofiary, zarzucając im manipulację, względnie przewrażliwienie (brzmi znajomo? :P).
Mimo wszystko, zdefiniowanie molestowania oraz walka z nim były kluczowe na liście postulatów tzw. feminizmu drugiej fali. Dyskusje w temacie docierały do Wielkiej Brytanii poprzez prasę (m.in prenumerowanego przez panią Meadowes ,,Guardiana"), dlatego Dor, zainteresowana takimi rzeczami, miała już pewne zalążki świadomości. Marlene, mniej obyta w niemagicznym świecie, nie dysponowała właściwym aparatem pojęciowym, nawet, jeśli podskórnie rozumiała całą sytuację. Rodzice Mary z kolei, przedstawiciele starszego pokolenia, w ogóle nie umieli ocenić jak bardzo złe było co, co spotkało ich córkę.
P.S. Ekstrakt z wierzby białej zawiera między innymi naturalny kwas salicylowy, dzięki czemu istotnie wygładza skórę, nawilża i takie tam ;)
A Queen na górze to dokładnie 1976 rok! Listopad, ale trudno, zakrzywimy nieco rzeczywistość.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro