~23~
Aithne oddychała ciężko. Ból przeszywał każdy skrawek jej ciała. Odezwały się stare rany, a nowe paliły żywym ogniem. W trakcie tortur zemdlała z bólu. Teraz obudziło ją delikatne głaskanie po policzku. Znała ten dotyk. Nie musiała otwierać oczu, żeby wiedzieć do kogo należy ta czuła dłoń. Uchyliła jednak zmęczone powieki. Stał przed nią. Tak samo przystojny jak go zapamiętała.
-Daniel - wyszeptała, wpatrując się w niego z nadzieją.
- Moja kochana… Co ci okrutni ludzie ci zrobili? Nie lepiej było jednak mi zaufać i zostać ze mną na zawsze? Ochronił bym cię przed każdym złem. Ale ty wybrałaś cierpienie…
- Bo byłeś potworem! Interesowało cię tylko pożarcie mojego serca… - od krzyku zabolały ją płuca
- Wierzyłaś temu kundlowi… Nie ufałaś mi, pomimo całej naszej miłości! - blondyn odsunął się, aż zamglony wzrok Aithne nie mógł go dostrzec
- I co, dobrze ci teraz? - głos demona dobiegł z innej strony - Jesteś szczęśliwa? - asasynka poczuła dotyk jego rąk na swoich biodrach. Oddech demona owiał jej kark. - Ból jest przecież przyjemny. Skąd to wiem? Pamiętam jak zasklepiała się rana na mojej szyi. Ta od twojego sztyletu…
- Przestań - ciałem Aithne wstrząsnęły drgawki. Pamiętała aż za dobrze blask srebra przecinający gładką, jasną skórę.
- Czego się boisz? Przecież obiecałem że cię nie skrzywdzę. Co więcej, chcę cię zabrać tam, gdzie nie dosięgnie cię już nigdy cierpienie. Uwolnię cię od bólu. Bo cię kocham. Tak jak ty kochałaś mnie. - objął ją tak czule, jak miał w zwyczaju. Nagle Aithne poczuła ból. Sztylet przebijał jej ciało, prowadzony ręką Daniela.
- Już nigdy nie pozwolę ci cierpieć najdroższa - wyszeptał, rozpływając się w powietrzu. Został tylko sztylet w brzuchu Aithne, spod którego lała się krew. Nie mogła już nawet krzyczeć z bólu. Powieki zamknęły się, a głowa opadła.
***************
-Pani! Błagam, ratuj! - Linwe wpadła do namiotu Lothiriel. Kobieta zerwała się, podobnie jak Nathair, który złapał ledwo żywą dziewczynę i posadził na łóżku, po czym wybiegł zawołać lekarza.
- Pani, nie ma czasu do stracenia! Złapali Aithne! Torturują ją, przez ich ciemne sztuczki nie może nawet użyć magii! - Linwe opowiedziała królowej wydarzenia ostatnich kilku godzin. W międzyczasie wrócił Nathair, ciągnąć za sobą Liadana. Wszyscy lekarze byli zajęci, więc młody hrabia musiał im wystarczyć. Obejrzał dziewczynę i wyleczył powierzchowne rany, cały czas przysłuchując się temu co mówiła.
- Pani, pozwól mi ruszyć - poprosił, kłaniając się królowej - Współpracowałem z Aithne, kilka razy ocaliłem jej życie, uratuję ją i tym razem, tylko daj mi zgodę na wyruszenie!
- Doceniam twoje intencje, ale do tego zadania potrzeba ludzi lasu. Przyprowadźcie Rozalię i Isenę - zawołała do wartowników.
Nie minęła chwila a do namiotu wsunęły się dwie zakapturzone postacie.
-To Rozalia, elforośl - wskazała na pierwszą z nich, o zielonej skórze. Na głowie zamiast włosów miała czerwone płatki. Kobieta - róża skłoniła się. U boku nosiła szpadę, a dopasowane ubranie zrobione było z pędów i liści, przez co w lesie pozostawało niezauważalne. Zarówno zewnętrzną stronę jej ramion, jak i policzki pokrywały kolce. - Oraz Isena, wilczyca - niższa, przygarbiona dziewczyna zdjęła pelerynę. Brązowe włosy związała pędem powoju, ubranie miała zszyte ze skór, a na jej twarzy widniały jeszcze plamy z krwi. W ręce ściskała włócznię z kamiennym grotem. Zawyła krótko, a do namiotu wszedł potężny, szary wilk.
Lothiriel pokrótce nakreśliła im zaistniałą sytuację. Wyszły na polanę. Rozalia ukryła krwiście czerwone płatki pod kapturem peleryny. Podeszła do drzewa, wbijając w nie szpadę.
-Duchy Lasu, dajcie mi we władanie syna tego dębu! - po chwili z wnętrza pnia dało się słyszeć końskie rżenie. Kora odkształcała się, aż wyszedł z niej drewniany koń. Zamiast grzywy miał liście, a w miejsce kopyt mech. Rozalia dosiadła go tak pewnie, jakby przez całe życie jeździła na koniach z wnętrza drzewa.
Isena wspięła się na grzbiet wilka, po czym nakreśliła w powietrzu symbol
-Księżycowe lustro! Poskrom jasne blaski! Daj ochronę nocy! Daj ciemności maski! - wyrecytowała głosem chrapliwym i ostrym, niczym warknięcie wilka. Nie minęła chwila, a księżyc przykryły chmury. Wysłanniczki Lothiriel bezszelestnie ruszyły w las.
Linwe dokładnie opisała gdzie mają się udać, a dzięki wyczulonym zmysłom Lamira, wilka Iseny, sprawnie dotarły do obozowiska, gdzie więziono Aithne.
Rozalia przemknęła niezauważenie do drzew. Szybko sprawdziła czy Aithne oddycha. Upewniwszy się, że asasynka żyje, przystąpiła do realizacji planu. W polu widzenia było tylko czterech wartowników, z czego jeden spał, a kolejny był zbyt zajęty pilnowaniem pieczącej się na ognisku kaczki, żeby cokolwiek zauważyć. Na znak wilczycy, Lamir podkradł się i szybkim skokiem przedostał między wartowników, porywając mięso z ogniska. Wszyscy czterej wartownicy, nawet obudzony hałasem śpiący, pognali za włochatym złodziejem. Isena i Rozalia próbowały rozprawić się z obręczami,ale te nie chciały ulec żadnej broni.
-Co my teraz zrobimy? - szepnęła Rozalia
- Zawsze można odciąć jej ręce, ale…
- Czekaj! Mam inny pomysł - kobieta- róża podeszła do drzew i naparła na nie dłońmi. Powoli, przytrzymujące obręcze pręty zaczęły się wysuwać. Wreszcie ustąpiły, wypchnięte przez wnętrze drzew. - Tym czymś zajmiemy się w obozie, teraz trzeba ją stąd zabrać.
Isena wzięła bezwładne ciało skrytobójczyni na plecy i zaniosła w las, gdzie czekał koń Rozalii. Cicho zawyła. Lamir, który zdążył już zapędzić dwóch wartowników nad kamienisty wąwóz, odpowiedział tym samym.
-Dwóch już tu wraca. - szepnęła wilczyca, sadzając Aithne na grzbiecie konia. - Zabierz ją, ja zaraz cię dogonię.
Rozalia wskoczyła na grzbiet syna dębu i oparła na sobie asasynkę, powoli zmierzając do obozowiska.
Lamir tymczasem biegł w dół wąwozu, zwinnie przeskakując po kamieniach, nadal trzymając w zębach pieczoną kaczkę. Pozostali wartownicy doszli do wniosku, że szybciej będzie przygotować kolejny posiłek, niż gonić dzikie zwierzę po nocy. Wilk przemknął między drzewami, prosto do miejsca, gdzie czekała na niego Isena. Wrócił z nią do obozu, dumnie niosąc swoje trofeum.
Rozalia tymczasem wzięła na ręce nieprzytomną Aithne i zaniosła do namiotu Lothiriel. Królowa widząc wnuczkę w tak okropnym stanie, nie była mogła nawet wstać. Nathair przerażony opadł na leżankę obok bladej jak śmierć Linwe. Jedynie Liadan zachował zimną krew. Natychmiast przejął asasynkę od elfki i położył na łóżku. Dziękował bogom, że król wymagał od każdego z nich nauki postępowania z antymagicznymi obręczami. Ostrożnie uwolnił od nich Aithne. Sprawdził oddech, tętno i upewnił się, czy żadne kości nie są złamane.
-Żyje - westchnął z ulgą - Oddech ma słaby, ale żyje. Pani, proszę o zioła, moździerz, wodę i bandaże. Zajmę się nią.
Lothiriel natychmiast posłała po potrzebne rzeczy.
-Czy któraś z was robiła jej opatrunki? - Liadan zwrócił się do Rozalii i Iseny
- Nie, nawet nie miałyśmy na to czasu - powiedziała elfka
- Rozumiem… Mogłybyście wyjść? Muszę się skupić - poprosił
Gdy wszyscy opuścili namiot, a zioła i bandaże zostały przyniesione, Liadan pochylił się nad Aithne. Nie przypominała już tej pięknej, kusicielskiej diablicy, co kilka miesięcy temu.
-Co oni ci zrobili… - westchnął, odwiązując biały materiał z jej brzucha. Gdy zobaczył nagromadzenie oparzeń i wypalonych znaków, aż się odsunął. Jak wielkim trzeba być potworem, żeby zrobić coś takiego i kto obwiązał rany chustą, żeby się nie zabrudziły? Chustą… Spojrzenie Liadana powędrowało na materiał. Biała chusta. Nałęczka…
*************
Wściekle zmiął białą chustę i rzucił ją w kąt… To niemożliwe… Sam widział, jak Aithne poderżnęła gardło tej bestii… Jeśli to on ją tak urządził, to lepiej niech już pisze testament… Liadan potrząsnął głowa, teraz nie czas na planowanie zemsty, najważniejsze jest życie Aithne. Większośc ran była płytka, a wypalenie automatycznie zapobiegało upływowi krwi. Rzucił się ugniatać składniki, aby przygotować opatrunki, po czym delikatnie oczyścił rany wywarem z ziół. Szył rany i zakładał opatrunki, a obrażenia były tak rozległe, że ostatnie zabiegi wykonywał już przy świetle świec. Aithne przez cały ten czas nie otworzyła oczu, pogrożąna we śnie. Kiedy wyczerpany wyszedł z namiotu zobaczył, że Lothiriel z Nathairem nie odeszli nawet na krok. Oboje natychmiast doskoczyli i zaczęli wypytywać o stan skrytobójczyni. W oszczędnych słowach zapewnił ich, że z Aithne z pewnością wszystko będzie dobrze, potrzeba tylko czasu. Nathair od razu wbiegł do namiotu, zaś królowa przytuliła Liadana jak syna.
-Dziękuję ci… Tak bardzo ci dziękuję. Idź, odpocznij. Nie zapomnę ci, co dla nas uczyniłeś. - po czym pobiegła za Nathairem.
Liadan ledwo otrząsnął się ze zdziwienia, już przypadł do niego Kheled. Widząc zmęczonego i ubrudzonego krwią towarzysza od razu rozpoczął serię pytań.
-Co tu się stało? Cały obóz aż huczy od plotek! Podobno uratowałeś Królobójczynię!
-Człowieku… elfie… wróżko, czy czym tam do cholery jesteś… Daj mi moment przerwy, bo przez ostatnie parę godzinę szyłem i bandażowałem jedną idiotkę, która zawsze, ale to zawsze musi sobie zrobić! Pierdzielona, silna, niezależna kobieta!
Niebieskowłosy stanął jak wryty i wybuchnął śmiechem.
-Czyli nic jej nie będzie… Co za ulga. Swoją drogą, pierwszy raz słyszę, żeby ktoś tak trafnie opisał Aithne… Chodź chłopie, umyj się, a potem zapraszam do mojego ogniska, napijemy się!
Liadan uśmiechnął się krzywo. Radość Kheleda nieco poprawiła mu humor, jednak zdawał sobie sprawę, że nie czas to na zabawę. Ma jeszcze swoje obowiązki.
-Może później, jest kilka spraw, które muszę załatwić.
Odbiegł do namiotu, który dzielił z ojcem. Daveth był w na tyle dobrym stanie, że nie potrzebował już stałej opieki lekarza, a że w obozie znalazło się kilku jego znajomych z czasów młodości, nie narzekał na nudę. Teraz spokojnie czytał książkę, czekając na powrót syna. Ledwo Liadan otworzył usta, by wyjaśnić całą sytuację, Daveth go ubiegł:
-Nic nie mów, wiem już wszystko.Doprowadź się do porządku i leć do niej, bo widzę, że widocznie ci się spieszy. Mną się nie przejmuj, potrafię sobie znaleźć zajęcie. Na stole jest dla ciebie kolacja, choć raczej już wystygła.
Liadan skłonił się z wdzięcznością, szybko naciągnął na siebie czystą koszulę i ledwie skubnąwszy jedzenia, popędził do polowego szpitala, by wydać odpowiednie rozporządzenia. Namiot Lothiriel był jak drugie centrum dowodzenia, a Aithne potrzebowała spokoju. Potrzebował ludzi z noszami, aby przenieśli ją do jej prywatnego namiotu i sanitariuszki, która mogłaby przebrać ją w czyste ubranie. Nie, żeby sam nie był w stanie tego zrobić, ale Lothiriel wyraziła się jasno, jedno potknięcie i rozniosą go na mieczach. Lepiej dmuchać na zimne. Kiedy medycy zostali powiadomieni o całej sytuacji, Liadan skierował kroki do kwatery skrytobójczyni. Teraz ta trudniejsza część misji. Ostrożnie wszedł do namiotu i zaczął przeglądać rzeczy Aithne? Zapach, który od niej poczuł był nie do pomylenia z czymkolwiek innym. Tylko gdzie ona może trzymać składniki? Pilnując, by nie zostawić śladów, przegrzebywał jej skrzynie, kiedy znienacka poczuł małe ząbki wpijające mu się w dłoń. Stłumił przekleństwo i stanowczym ruchem oderwał szczura od swojej ręki. Albinos ze wściekłym piskiem wił mu się w garści, strosząc futerko.
-A więc znowu się spotykamy…. Tak więc, gryzoniu, ustalmy kilka faktów. Primo, nie jestem złodziejem, więc nie próbuj mnie zagryźć. Secundo, robię to dla dobra tej idiotki, która żre truciznę nie bacząc na konsekwencje, więc mógłbyś mi pokazać gdzie chowa składniki do mikstury?
Szczur przestał się wyrywać, a w jego małych ślepkach odmalował się wewnętrzny konflikt tragiczny. Czy może złamać rozkaz swojej pani, czy właśnie dotrzymać posłuszeństwa, lecz narażając ją tym samym na szkodę? Po kilku chwilach zdecydował się na rozwiązanie pośrednie. Nie pomoże podejrzanemu typkowi, ale też nie będzie jakoś szczególnie przeszkadzał. Z godnością zeskoczył na ziemię i ostentacyjnie wymaszerował z namiotu. Liadan westchnął i zerknął na dwie małe ranki po kiełkach gryzonia. Oby nie miał wścieklizny, przemknęło mu przez myśl. Kontynuował przeszukiwanie namiotu, aż w końcu pomiędzy sukniami natrafił na zielony woreczek i czerwony flakonik. Wysunął się z namiotu, po czym spokojnie powędrował w las i wylał całe świństwo do rzeki. Już słyszał wyzwiska, którymi obrzuci go ruda. W poczuciu spełnionego obowiązku wrócił do namiotu Lothiriel, gdzie sanitariusze czekali z noszami. Królowa, już nieco spokojniejsza, stała na uboczu. Hrabia jeszcze raz sprawdził stan chorej. Oddychała spokojnie, lecz była blada i wyglądała na bardzo kruchą. Zdawał sobie sprawę, że rany ponoszą winę tylko połowicznie, równie wyniszczajacy był zażywany od nie wiadomo jak wielu dni narkotyk. Kiedy już przenieśli ją do jej prywatnego namiotu, Liadan poprosił Lothiriel o pozwolenie czuwania przy niej przez noc. Martwienie się o jej zdrowie to jedno, ale niepokoiła go nałęczka, która teraz spoczywała ukryta w jego kwaterze. Nathair spojrzał na niego podejrzliwie, lecz królowa z wdzięcznością przyjęła propozycję młodzieńca. Choć pragnęła sama czuwać przy łożu chorej, to obowiązki władczyni wymagały jej bezustannej uwagi. Stary szpieg nie wydawał się zachwycony tym pomysłem, lecz on też miał swoje zadania do wykonania i nie mógł pozwolić sobie na opiekę nad przybraną córką. Liadan przeniósł swój koc i matę do namiotu Aithne i tak zaczęło się oczekiwanie. Aithne pierwszą noc przespała spokojnie, lecz później pojawiła się gorączka, przynosząc ze sobą koszmary i senne majaczenia. Skrytobójczyni krzyczała przez sen, wzywała swoich rodziców, Lamię, Nathaira, drżała i płakała, przeklinając króla - truciciela. Imię Liadana pojawiło się równie często, asasynka nazywała go potworem i mordercą, zdrajcą i psem króla. Hrabia tylko zaciskał zęby i całe noce spędzał bezsennie, pilnując, by rzucająca się w malignie rudowłosa nie pozrywała opatrunków, bo i to próbowała robić. Nie odstępował jej na krok, na chwilę odpoczynku pozwalał sobie tylko, kiedy przychodzili Nathair lub Lothiriel, którzy każdą wolną chwilę spędzali przy łóżku chorej. Przebudzenie się Aithne wszyscy powitali z radością, jednak nie była ona długa. Asasynka nikogo nie poznawała, wpatrywała się tylko tępo w ścianę, drżąc skulona, po czym ponownie zapadała w sen. W takich chwilach Liadanowi udawało się wmusić w nią odrobinę jedzenia i wody. Hrabia wiedział, że taki stan to efekt nagłego odstawienia adaenu, lecz nie był pewien jak długo on może trwać. Nie zdradził królowej ani staremu szpiegowi co znalazł w namiocie dziewczyny, przekonywał, że asasynce nic nie będzie. Nie chciał ich dodatkowo martwić, nie był pewien jakby zareagowali. Momentami Aithne rozmawiała z nim prawie przytomnie, jednak były to kolejne majaki. Myśląc, że jest Nathairem kazała mu znaleźć i zabić psa z rodu Artair, innym razem skruszonym głosem przepraszała matkę za rozbity wazon. Liadan słysząc życzenia jego śmierci, zastanawiał się, kiedy to stał się najgorszym koszmarem dziewczyny. W duchu już przygotowywał się na wyzwiska, którymi uraczy go zdrowa już asasynka. Tylko, że przebudzenie nie nadchodziło. Podczas jednego z wieczorów, kiedy Nathair zmienił go przy łóżku córki, do Liadana podszedł niebieskowłosy elf.
-Idziesz ze mną i bez dyskusji! Od tygodnia widzę tylko jak przemykasz od lorda Artair do Aithne, nie jesz, nie śpisz, a blady jesteś jak sama śmierć! Laska cię nie pozna, kiedy się co obudzi. Dostałem cynk, że Nathair ma wolny wieczór, co sprawia, że TY masz wolny wieczór, a ja dopilnuję, żebyś go nie zmarnował - kategorycznie oświadczył Kheled.
Zrezygnowany hrabia dał się zaciągnąć do kantyny, gdzie został zmuszony do pochłonięcia solidnej kolacji. Kheled, zgodnie ze zwyczajem swojej rasy wegetarianin, przyglądał mu się chrupiąc marchewkę. Kiedy upewnił się, że go jego nowy przyjaciel nie padnie z głodu, postanowił zapoznać go ze swoimi znajomymi. Zbieranina kilku ras siedziała przy ognisku, młoda dziewczyna o oczach w kształcie migdałów grała na instrumencie przypominającym nieco lutnię. Na widok Kheleda porzuciła instrument i rzuciła się niebieskowłosemu na szyję. Kiedy już oderwała się od elfa, złożyła ukłon w stronę Liadana.
-Tintälle. Ha’nall elerin va! - odezwała się śpiewnym głosem.
Liadan skłonił się niepewnie.
-To jest Sangahyanda, moja narzeczona, możesz jej mówić Sangi. Jest rusałką, ale niestety nienajlepiej mówi wspólnym. Powiedziała, że miło będzie mieć cię w kompanii. - przetłumaczył Kheled, po czym przystąpił do prezentacji reszty towarzystwa. Liadan z całych sił starał się zapamiętać rzeszę driad, krasnoludów, ludzi- zwierząt i innych faerie, świadom, że są to jego towarzysze broni. Większość radziła sobie ze wspólną mową, ale kilkoro z nich m posługiwało się dialektami swoich plemion. Liadan postanowił, że kiedy będzie miał trochę więcej czasu to poprosi elfa o kilka lekcji tajemniczego języka.
-To teraz opowiadaj, mój drogi przyjacielu, co takiego łączy cię z naszą Aithne? - zagadnął elf.
Liadan prawie zakrztusił się pitym właśnie naparem.
-Absolutnie nie to co myślisz! To znajoma… z pracy… sporo razem przeszliśmy…. - nieudolnie tłumaczył się hrabia. Kheled wpatrywał się w niego z politowaniem.
- Ja rozumiem, że Lothiriel jako teściowa może się wydawać przerażająca, ale to nie powód, żeby…- Kheled urwał i zaczął poklepywać krztuszącego się Liadana.
- Teściowa? Chcesz powiedzieć, że Aithne jest córką królowej?!
-No, nie do końca córką, ale wnuczką. Nie mów, że nie wiedziałeś… Myślisz, że czemu Biała Róża siedzi u boku rudej całe wieczory?
Tryby w głowie Liadana obracały się w szalony tempie. Teraz to ma sens, kolejne elementy układanki wskakiwały na swoje miejsce.
-Ja… Nie zastanawiałem się nad tym… Argh! Jak mogłem być taki ślepy! - wykrzyknął hrabia.
Radość w oczach elfa zmieniła się we współczucie.
-Wiem, że krótko się znamy, ale mi możesz wszystko powiedzieć. W końcu mało brakowało, a byłbym twoim drużbą. - zaryzykował żart Kheled.
-Po prostu… Spędziłem z nią wiele czasu, jeszcze na dworze u króla. Wiele razy ratowaliśmy sobie życie, a cały czas jakby była dla mnie obca… Kiedy myślałem, że uchyla mi tajemnicy, że zaczyna mi ufać, wtedy okazywało się, że to tylko maleńki fragment, okraszony kłamstwami… Nie twierdzę, że jestem bez winy, sam często psułem nasze relacje, ale jednak… Coś mogła mi powiedzieć… Cokolwiek… Ja jestem hrabią, wystarczy pójść do biblioteki i możesz zbadać mój rodowód do dziesiątego pokolenia… A ona.. Była zagadką… Pierwszego dnia rzuciła we mnie sztyletem i wepchnęła głowę do rynsztoka. Potem jakoś to szło, było parę… niezręcznych sytuacji. Jednak cały czas nie mogłem jej zrozumieć… najpierw opowiada mi o zmarłej siostrze, potem nie chce pokazać zranionej kostki. A teraz codziennie słyszę, że życzy mi śmierci… I jeszcze dowiaduję się, że jest księżniczką, a jej babka dowodzi armią faerie! - wyznawał Liadan. Słowa płynęły właściwie bez zastanowienia, pierwszy raz opowiadał komuś o tym, co się stało. Kheled słuchał uważnie, nie oceniał, nie potępiał. Kiedy Liadan skończył, zaczął ostrożnie opowiadać mu historię asasynki. Jak po utracie rodziców musiała ukrywać się na ulicach, potem odnaleziona przez Nathaira trafiła do wschodniej puszczy, a potem porzuciła bezpieczne schronienie, aby poświęcić życie misji.
-Była sama pośród wrogów, gdyby ktokolwiek odkrył jej pochodzenie, trafiłaby na szafot. No i jak sam mówisz, wydawałeś się być ślepo oddany królowi, mordercy jej rodziców. A teraz ona nadal jest przekonana, że wiernie służysz Trucicielowi, stąd te wyzwiska. Zresztą, jest ranna, gorączkuje, majaczy, a zawsze miała trudny charakter, możliwe, że po prostu się nawinąłeś. A co do księżniczki… To nie do końca tak. U nas tron nie jest dziedziczny, więc Aithne nie ma takiego statusu, jaki miałaby u was na dworze. Jest dość wysoko w hierarchii, lecz raczej tytułami nikt się tu nie przejmuje. Nawet do królowej nie mówimy wasza wysokość, tylko pani.
Liadan potrzebował chwili, by przetrawić te informacje. Sama pośród wrogów…
-Jeszcze jedno… Przedtem nazwałeś ją Królobójczynią, dlaczego? Przecież Diarmad wciąż żyje.
Na obliczu Kheleda znów zagościł uśmiech.
-Skoro nic nie wiesz, to znaczy, że plan działa. Otóż, kiedy Diarmad został ,,otruty” i wyleczony, pierwsza trucizna tylko maskowała tę prawdziwą, która teraz krąży w żyłach Truciciela. Już długo nie pociągnie.
Hrabia przypomniał sobie bladą twarz Diarmada. A zatem to nie tylko wojenne trudy tak odmieniły monarchę. Faerie byli niebezpieczniejsi niż sądził. Spojrzał w niebo, na którym zapalały się już pierwsze gwiazdy. Niedługo powinien wracać, ktoś musi zmienić Nathaira. Już miał żegnać się z nowymi znajomymi, ale Kheleda nie można było tak łatwo zbyć.
-Gdzie uciekasz? Ja odpowiedziałem na twoje pytania, teraz twoja kolej. Skoro twierdzisz, że z Aithne to tylko przyjaźń, a nawet mniej, to opowiedz kim była dama, którą miałeś zamiar poprowadzić do ołtarza?
Liadan się skrzywił, sprawa wciąż była świeża, nie miał ochoty jej rozdrapywać.
-Jednak zostanę kawalerem nieco dłużej niż planowałem. Vanessa jest z rodu Sol, jednego z najbardziej oddanych królowi. Gdy tylko dowie się, co zrobiłem, wtedy na równi z Aithne będzie przeklinać moje imię.
-Kochasz ją? Tę Vanessę? - rzucił Kheled.
Wydawałoby się proste pytanie, odpowiedź zawsze wydawała się oczywista, lecz teraz…
-Nie mam pojęcia. I nie wiem, czy kiedykolwiek kochałem. Oczywiście lubiłem jej towarzystwo, spędzaliśmy razem masę czasu, ale czy to była miłość? Kiedy nas zaręczyli, nie potrafiłem nawet przeliterować słowa małżeństwo. Traktowałem ją jak siostrę. I możliwe, że jak siostrę kochałem. Wiedziałem, że ją poślubię, po prostu nie wyobrażałem sobie, że może być inaczej. A wtedy przed ołtarzem… Miałem wrażenie, jakby jakaś część mojej duszy sprzeciwiała się związkowi z Nessą… Gdybyś wtedy nie wgalopował do świątyni, nie mam pojęcia co mógłbym zrobić…
-Uważaj się zatem za mojego dłużnika. I leć już, bo widzę, że ci spieszno do przyjaciółki.
Liadan podziękował wszystkim za spotkanie i pobiegł do kwatery Aithne, gotów na reprymendę od Nathaira. Na miejscu czekał na niego szpieg wraz z Lothiriel, która dzierżyła miecz, odebrany wcześniej hrabiemu.
-Liadanie, możemy porozmawiać? - miękkim głosem spytała królowa.
Hrabia skłonił głowę, z niepokojem czekając co królowa ma do obwieszczenia. Czyżby zrobił coś nie tak i zaraz zostanie ścięty swoim własnym mieczem? Ta praktyka była dość popularna.
-Nathair opowiedział mi o twojej współpracy z Aithne. O tym, jak uratowałeś ją od trucizny, dzielnie chroniłeś podczas każdej waszej misji. A incydent z trucizną… - tu królowa spojrzała groźnie na struchlałego hrabiego - ...tylko dowodzi, jak wierny jesteś władcy, jeśli tylko uważasz go za władcę prawowitego. Dlatego dumna jestem, że w tej wojnie stanąłeś po naszej stronie. Przede wszystkim jednak, pragnę podziękować ci za uratowanie Aithne. Jest moją jedyną rodziną, nie wiem, czy dałabym sobie radę z kolejną utratą. W dowód wdzięczności i zaufania oddaję ci twój miecz. Nie czynię tego lękiem, bo oddałam ci już coś znacznie cenniejszego, życie mojej wnuczki. - z tymi słowami królowa podała klęczącemu Liadanowi miecz. Jako następny głos zabrał Nathair.
-Przyznaję, że na początku miałem cię za pozbawione skrupółów, rozmamłane, tchórzliwe, rozpieszczone… - litanię Nata przerwał dyskretny kopniak od królowej - ...paniątko. Teraz widzę, że się myliłem. Jestem szczęśliwy, że Aithne miała takiego towarzysza. Co nie zmienia faktu, że jeśli tkniesz ją palcem to przerobię cię na karmę dla kruków, ty… Ała!! - mniej już dyskretny cios obcasem ostudził zapał starego szpiega. - Jestem ojcem, w końcu mogę!
Liadan wpatrywał się w tę dwójkę zszokowany. Nie spodziewał się aż takiej wdzięczności.
-Mam jeszcze jedno pytanie, tylko niech wasza miłość raczy mnie nie bić! Co z jej bliznami, nigdy wcześniej ich nie widziałem, a wyglądają na dosyć stare!?
-Ukrywała je pod zaklęciami iluzji, tylko magowie szkoleni stricte w tej dziedzinie byli w stanie je zobaczyć. - Ja miałem to wątpliwe szczęście, dodał w myślach.
-Możesz to jakoś wyleczyć?
-Teoretycznie tak, jednak nie teraz. Nie jest to raczej zbyt przyjemne, a nie chcę sprawiać jej teraz dodatkowego bólu. Mam też wrażenie, że tu nie o same blizny chodzi… Każda z nich coś dla niej znaczy, przypomina o cierpieniu zadanym w przeszłości. Dopóki Aithne nie poradzi sobie z przeszłością, nie sądzę, by chciała pozbyć się blizn. Lecz jeśli tylko poprosi będę gotów.
Opiekunowie asasynki skinęli poważnie głowami, jeszcze raz podziękowali, po czym odeszli, każde do swoich obowiązków. Wojna nie pozwalała im na chwilę wytchnienia. Liadan wszedł do namiotu i wpatrzył się w twarz asasynki, oświetloną promieniem księżyca. Tej nocy spała spokojnie.
****************
-Kocha ją?
-Bez dwóch zdań, pani. - niebieskowłosy z uśmiechem zdawał raport królowej - I moim skromnym zdaniem, byłby niezłym zięciem. Z dobrej rodziny, dobrze wychowany, dzieci z pewnością byłyby… - nie dokończył elf. Wybiegł z namiotu i ruszył na przełaj w las, ścigany przez starego szpiega z ciężkim, dwuręcznym mieczem. Ani na chwilę nie przestawał się śmiać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro