~21~
Uciekał. Była ciemna noc, a księżyc znikł za chmurami. Goniący go strażnicy nie dawali za wygraną. Był znacznie zwinniejszy, ale mimo to go doganiali. Kilkakrotnie potykał się, zdzierając ręce i kalecząc kolana.
-Wracaj tu mała dziwko! - krzyczeli ścigający go mężczyźni.
Przyspieszył kroku, wpadając do opuszczonego domu. Wejście do piwnicy było zamknięte na głucho, pobiegł więc schodami na górę. Przecisnął się przez szczelinę w zasypanym deskami z dachu wejściu i z ulgą wczołgał się pod łóżko, będące jednym z niewielu mebli w zniszczonym domu. Serce waliło mu jak młot, a oddech przyspieszył tak bardzo, że nie mógł nadążyć ze złapaniem tlenu. Usłyszał kroki na schodach. Zwinął się w kulkę, starając nie wydawać z siebie żadnego dźwięku. Zobaczył podeszwy żołnierskich butów. Wstrzymał oddech. Nagłe złapano go za kostkę i wyszarpano spod łóżka. Jeden ze strażników przytrzymał go, a drugi, któremu kilka chwil wcześniej odciął ucho szedł w ich stronę z wyciągniętym mieczem.
-Odetnij jej piersi Al - zaśmiał się pierwszy
- A po co? Jest tak płaska, że nie zrobi jej to różnicy. Lepiej sięgnąć niżej…
Obrzydliwy śmiech działał jak kwas na jego uszy. Gdy drugi z mężczyzn zamachnął mieczem, wyrwał się i przetoczył pod jego nogami. Niestety broń zostawiła na jego ciele krwisty ślad od biodra do żeber. Bolało niemiłosiernie, ale jakimś cudem dopadł do okna i wyskoczył przez nie, spadając na przerośnięty krzew rododendrona. Myśląc, że zadali mu śmiertelną ranę, albo nie przeżył upadku, strażnicy odeszli. Wyczołgał się spod krzewu. Pomimo piekącego bólu ruszył w drogę. Nogi jakby same go niosły. Przemykając brudnymi i ciemnymi uliczkami doszedł do zgliszczy spalonej niedawno stodoły. Tam, na ziemi leżała drobna postać ze sztyletem tkwiącym w piersi. Mała dziewczynka, o kasztanowych włosach, z szeroko otwartymi, zielonymi oczami. Na starej, podartej sukience widniała plama z krwi, wypływająca spod srebrnego sztyletu. Wyjął broń z jej ciała, obserwując kapiącą z niego krew. Nie czuł już bólu ani strachu. Zamiast tego w jego głowie istniała tylko jedna myśl. Zemsta. Liadan wytarł ostrze i przełożył je przez pas. Jednak coś przykuło jego uwagę. Podniósł z ziemi kawałek stłuczonego lustra. Oczy rozeszły mu się ze zdziwienia, kiedy zobaczył swoje odbicie. Nie był wysokim brunetem, o przenikliwym spojrzeniu. Ze szklanej tafli spoglądała na niego młoda Aithne.
Hrabia poderwał się z posłania. Czy to możliwe? Czy widział jej wspomnienia? Ale przecież to tylko sen, równie dobrze mógł wyobrazić sobie historię, którą Aithne opowiedziała mu podczas misji w rezydencji Suglitto. Ale to było zbyt dokładne… Zbyt szczegółowe… Poczuł to tak, jakby naprawdę się tam znalazł. Przypomniał sobie długą bliznę, prześwitującą przez nocną koszulę Aithne. To nie mógł być przypadek.
*************
Głowa Aithne została brutalnie dociśnięta do brudnej wody w rynsztoku. O dziwo jednak nie pamiętała takiej sytuacji ze swojego życia. Wiedziała że to sen, jednak tym razem nie odbijał wydarzeń z przeszłości i jak na koszmar był mało… Koszmarny.
-A teraz słuchaj królewno! - dobiegł ją wyjątkowo dobrze znany głos - Na dworze może i jesteś hrabią, rycerzykiem…
Aithne nie słuchała dalej. Nie musiała nawet spoglądać na tamtą osobę, żeby wiedzieć, iż to ona sama. Coś było wyjątkowo nie w porządku.
Nagle sceneria uległa zmianie. Wyśniona Aithne, ubrana jedynie w zwiewną sukienkę, zarzucała jej ręce na szyję. Prawdziwa asasynka rozejrzała się. Tuż obok Levi niósł Zalię na rękach, a pozostałe dziewczyny wdzięczyły się do bogaczy. Pamiętała to dokładnie.
Potem wspomnienie rozmyło się. Tańczyła na balu z wyśnioną sobą. Rozejrzała się. Julia rzucała Oliverowi nieśmiałe spojrzenia, Daniel uważnie obserwował tańczących, a Vanessa… Nie było jej. Pomimo iż Aithne doskonale pamiętała mordującą ją wzrokiem dziewczynę, to teraz na jej miejscu była tylko rozmyta plama.
Znów inna scena. Odciągała wyśnioną od Daniela. Tylko nie wyglądał już tak jak zapamiętała. Był okropnym potworem, takim jakiego zobaczyła oczyma Liadana. No właśnie… Liadan… Spojrzała na swoje odbicie w szybie jednej z niewielkich komnat. Była nim. Jej umysł przebywał w jego ciele. Nagła myśl trafiła w nią jak grom. Kiedy użyła oczu Liadana, żeby ujrzeć prawdziwą postać Daniela, ich umysły połączyły się. Teraz on śnił jej sny, a ona jego. Czyli to znaczy że…
Aithne nie zdążyła nawet dokończyć myśli, bo sen przeniósł się gdzieś indziej. Znajdowała się na wytwornym łożu. Była, a raczej był goły i trzymała ręce po obu stronach głowy… samej siebie. Włosy wyśnionej rozsypały się na haftowanych poduszkach. Leżała kompletnie naga i bezbronna, podczas gdy prawdziwa Aithne w ciele hrabiego wisiała nad nią w jednoznaczny sposób.
-Liadan… - zmysłowy szept wydobył się z ust wyśnionej, po czym odchyliła szyję, ozdobioną malinkami - Chcę tego…
Aithne podniosła się gwałtownie, budząc doszczętnie ze snu. Powoli wracała jej świadomość. Więc to tak… Zamiast jak przykładny mąż śnić o pięknej i delikatnej Vanessie, wyobrażał sobie nieprzyzwoite rzeczy związane ze skrytobójczynią. Aithne kątem oka zobaczyła cień na parapecie. Dobrze wiedziała kto to. Uśmiechnęła się przebiegle. ,,Pragnie mnie - pomyślała- Cóż… niech się nacieszy. I tak niedługo pożegna się z życiem”. Zrzuciła koszulę, eksponując nagie piersi i ponownie opadła na łóżko, lecz tym razem kołdra zasłaniała jej jedynie nogi. Siedzący na parapecie Liadan wiedział, że tej nocy nie zaśnie spokojnie.
**********
Otworzyła oczy i wbiła wzrok w kotary otaczające jej łóżko. Co dokładnie się wczoraj stało? Widocznie źle zmieszała składniki i trochę przesadziła z siłą specyfiku. Pamiętała tylko urywki rozmowy z Liadanem, jakieś pogróżki… Miała nadzieję, że nie powiedziała za dużo. Całe ciało paliło ją żywym ogniem, głowa pękała, blizny pulsowały bólem. Zacisnęła zęby i powtórzyła swój codzienny rytuał: trzy łyżki z zielonego woreczka, dziesięć kropli z czerwonego flakonu, przełknąć, nie zwracając uwagi na gorzki smak. Po chwili cudowny spokój ogarniał umysł, cały ból znikał razem ze przygnębieniem i zmęczeniem. Bez tego nie byłaby w stanie wstać rano z łóżka. Spakowała rzeczy i poszła pożegnać się z Julią, zaraz po śniadaniu miała wyjechać z powrotem do obozu królowej. Królowa Julia, tak potężna, choć w środku wciąż dziecko, tak łatwo zaufało spotkanej na balu nieznajomej, a teraz powierza jej całą swoją armię. Słodka i urocza, również naiwna, jednak ta naiwność może uratować jej życie. Lothiriel wiele lat czekała na odpowiedni moment by uderzyć, Julia nie stanowiłaby przeszkody trudnej do usunięcia. Po długich uściskach Aithne wsiadła na koń i ruszyła galopem złożyć raport swojej pani. Czas zemsty był bliski. Liadan niech żyje zaślepiony, nic dla niej nie znaczy, nigdy nic nie znaczył. Zginie z imieniem Truciciela na ustach. A ona zatriumfuje, patrząc jak korona Alaname ścieka krwią. Po kilku godzinach jazdy na horyzoncie zamajaczyła jej ciemna ściana lasu Blanalla. Z galopu przeszła do stępa, spokojnie wjechała pomiędzy pradawne drzewa. Czekała. Trzy… dwa… jeden… Zza pnia wychyliłą się smukła postać pokryta maskującymi barwami. W dłoniach trzymała naciągnięty łuk, grot strzały skierowany był w Aithne.
-Ihriela agnyasmi? Terian!
-Mikatha Aithne Lorann irelai Lyall.
-Khanti?
-Naminta vladri cravei.
Strażniczka skinęła głową i opuściła łuk. Gdyby Aithne podała niepoprawne hasło, teraz leżałaby powalona zatrutą strzałą. Rudowłosa zsiadła z rumaka i dalej prowadziła go za uzdę. Las zaczął się przerzedzać, po chwili asasynka wyszła na ogromna polanę pełną gwaru i zamieszania. Oto armia królowej Lothiriel, lud faerie, niegdyś wygnany podczas Lianaori Thakalla, wielkiej wojny sprzed kilkunastu lat. Teraz dawne zaklęcia zaczynały tracić swoją moc, nadszedł czas powrotu na ziemie przodków. Czas zemsty za dawne krzywdy. Aithne oddała wodze rumaka dziewczynce o zielonych oczach i długich, spiczastych zębach. Mała kotołaczka mruknęła przyjaźnie i odbiegła nakarmić zmęczonego wierzchowca. Skrytobójczyni spojrzała tęsknym wzrokiem na grupki gromadzące się przy ogniskach. Ona sama nie mogła sobie pozwolić na odpoczynek. Namiot dowodzenia znajdował się na środku obozowiska, w środku stał ogromny dębowy stół, zarzucony mapami i raportami ze wszystkich zakątków królestwa. Trwał tu bezustanny ruch, gońcy wbiegali i wybiegali roznosząc rozkazy dla oficerów. A w centrum tego wszystkiego była ona - królowa Lothiriel, Biała Róża Wschodu, przed którą drżały serca lecz i dla której dłonie z utęsknieniem wyszywały zielone proporce ze srebrną triquetrą, czekając w ukryciu aż przyniesie im wyzwolenie. Lothiriel stała pochylona nad mapami z troska malującą się na twarzy, jej długie do ziemi srebrne włosy okrywały ją niczym płaszcz. Aithne uklękłą przed swoją panią i posłała jej pełne uwielbienia spojrzenie. To ta kobieta nadała jej życiu sens, wskazała jej drogę, kiedy Aithne znalazłą się na dnie. Teraz nareszcie mogła się odwdzięczyć. Delikatny uśmiech władczyni na wieść o pozyskaniu Julii do sojuszu był wystarczającą nagrodą za wszystkie trudy. Z radością w sercu asasynka złożyła raport i odeszła do rozłożonego dla niej namiotu. Żadne luksusy, zwykłe żołnierskie wyposażenie, ale czuła się tutaj o wiele lepiej niż w ociekających złotem pałacowych korytarzach. Obok prostej pryczy stał stolik, a na nim koszyk z posłaniem ze skrawków materiałów. Edgar z pewnością był wśród swoich wielbicielek, szczur albinos jako towarzysz Królobójczyni stał się sławny wśród żołnierzy. Nathair wyjechał z poselstwem, miał wrócić za dwa dni. Ostatnio spędzali z sobą coraz mniej czasu, ciągle zajęci wykonywaniem rozkazów królowej. Aithne ciężko usiadła na pryczy. Ból powoli zaczynał powracać, niedługo będzie musiała przygotować kolejną dawkę, ale na razie nie była w stanie zebrać myśli. Powracały do niej urywki wczorajszej nocy, jednak nie była w stanie przypomnieć sobie szczegółów. Pamiętała jedynie, że połączyła swój umysł ze snami Liadana, ale nie była w stanie przywołać ich treści. Pozostało tylko wrażenie pewnego zakłopotania, ale i… uczucia? Przeklęła wczorajsze przedawkowanie mikstury, jednak zaraz się opamiętała. Nawet jeśli coś do niej czuje, co to zmienia? Jest teraz wrogiem, człowiekiem, który jest gotów zadać jej śmiertelny los. A ona? Jej nie wolno nic czuć… Daniel był pomyłką, teraz była tego pewna. Wstała z pryczy i podeszła do rogu namiotu, stała tam lekka zbroja, wykonana z setek stalowych łusek imitujących smoczą skórą. Na zbroi widniał herb rodu Lorann - dzierzba, mały, niepozorny ptak, a skrywający tak wielkie okrucieństwo. Nie mogła o tym zapomnieć, właśnie taka powinna się stać. Okrutna, bezlitosna dla swoich wrogów. Nie dla niej miłość, nie dla niej dom i dzieci. Została tylko ta wojna, piekąca chęć zemsty. Pozbędzie się uczuć, zapomni o litości. Mężczyźni będą dla niej towarzyszami broni lub wrogami, nikim więcej. Ona sama przestanie być kobietą, a stanie się bronią, ostrzem wymierzonym w tych, którzy skrzywdzili jej rodzinę. Zdjęła zaklęcia skrywające blizny, nie ma sensu już ich ukrywać. To kobiety chcą być piękne, dla broni rysy to rzecz zwyczajna. Chwyciła za leżący na stole sztylet i pewnym ruchem ścięła długi do pasa warkocz. Płomiennorude pukle zasłały podłogę niczym morze ognia. Asasynka odgarnęła krótkie kosmyki. Długie włosy zwracają uwagę, przeszkadzają w walce. A przecież teraz wojna stanie się jej życiem.
***************
Liadan skłonił się przed królem Diarmadem. Zgryzoty ostatnich dni odbiły swe piętno na obliczu władcy, nadając mu drapieżny wygląd. Dawniej dobrotliwy monarcha teraz przypominał raczej szakala, szczerzącego kły i warczącego z byle powodu. Szlachta składała to wszystko na karb odpowiedzialności jaka spadła na koronę podczas tych niespokojnych czasów. Teraz oczy koloru błota przewiercały młodego hrabiego.
-Jak to odmówiła?! Jak śmiała, mała zdrajczyni… Opuścić własną rodzinę! Gdy tylko zetrę tę leśną wiedźmę, Lothiriel, królestwo małej Julci będzie następne. Popamięta sobie… Ty też z pewnością nie jesteś bez winy sir Liadanie! - wykrzykiwał Diarmad- Mogłeś lepiej poprowadzić negocjacje! Kazałbym cię wybatożyć, ale nie mogę sobie pozwolić na wybijanie własnych oficerów… Odejdź i lepiej nie pokazuj mi się na oczy!
Liadan bez słowa opuścił salę tronową. Był przyzwyczajony do wykonywania rozkazów bez szemrania, choćby nie wiem jak okrutne się wydawały. Bez słowa sprzeciwu zabijał i torturował, aby wydobyć informacje. Jednak tym razem było inaczej… Wcześniej, jeśli zabijał, zawsze rozumiał motyw. Zabójca, złodziej, zdrajca… A teraz? Nie miał pojęcia kim jest Lothiriel, nie miał pojęcia dlaczego Aithne znalazła się po jej stronie. Starsi dowódcy zapytani o oskarżenia rzucone na króla nabierali wody w usta. Księgi nie mówiły nic o tym, jak Diarmad zdobył tron. Nikt nic nie wiedział, co tylko potęgowało wszechobecny niepokój. Zrezygnowany Liadan skierował się do rodzinnej rezydencji choć atmosfera tam panująca była równie przygnębiająca jak na dworze. Głowa rodu Artair, hrabia Daveth robił wszystko co w jego mocy, żeby zapewnić bezpieczeństwo rodzinie, dlatego matka Liadana, wraz z innymi kobietami i dziećmi miała opuścić stolicę, stanowiącą oczywisty cel ataku. Miały udać się do nadmorskiej posiadłości i tam przeczekać niebezpieczeństwo, dlatego też płaczom i rozpaczy nie było końca, choć do wyjazdu zostało jeszcze wiele czasu. Lady Artair nie przestawała się również kłócić z matką Nessy, żoną barona Sol. Uważała ona, że decyzja rodziny Sol o pozostaniu w stolicy to szaleństwo, z kolei baronowa twierdziła, że właśnie opuszczenie grubych murów miasta to czysta głupota. Nessa chodziła osowiała, od czasu ślubu straciła całą swoją radość, zaczęła unikać ludzi, w szczególności Liadana, lecz hrabia był zbyt zaprzątnięty królewskimi rozkazami by to zauważyć. Walczył też z samym sobą, bezustannie gryzł się z myślami, nie mogąc odnaleźć dla siebie właściwej drogi. Kiedy zapadł zmrok i rezydencja uciekła, młodzieniec podszedł do siedzącego przed kominkiem ojca. Razem z nim wpatrzył się w płomienie.
-Ogień ogarnie wkrótce cały nasz kraj synu. Może strawić wszystko co kochamy. Dlaczego więc sami go wzniecamy? - głęboki głos Davetha niósł się echem po pustej sali. Liadan zastanowił się nad odpowiedzią.
-Nie my go wzniecamy, a ci, którzy atakują. Diarmad był dobrym władcą, teraz Lothiriel rzuca oskarżenia aby zdobyć nasze ziemie.
- Widzisz płomień, ponieważ dopiero teraz rozbłysł tak jasno. Jednak zarzewie od dawna czekało aby rozgorzeć. Teraz widać efekt. Zatem kogo winić? Tego, kto podsyca płomień, czy tego, kto zapalił pierwszą iskrę?
Zapadło milczenie, Liadan czuł, jak wielką wagę ma ta chwila. Coś się kończyło, ale i zaczynało właśnie w tym momencie.
-Ojcze, o czym mi nie mówisz? O czym milczy cała starszyzna, co ukrywają głowy rodów? Co ty ukrywasz?
W oczach Davetha odbiły się płomienie, z uwagą i spokojem mierzył spojrzeniem postać syna. Jakby miał podjąć jakąś decyzję. W końcu postawił wszystko na jedną kartę, nie mógł dłużej ukrywać prawdy przed własnym dzieckiem.
-Liadanie, to co teraz powiem może sprawić, że mnie znienawidzisz, nazwiesz zdrajcą i wydasz straży. Jednak wierzę, że wychowałem szlachetnego następcę, który na uwadze ma dobro nas wszystkich, a nie własne korzyści.
Młodzieniec nie był w stanie wykrztusić słowa. Przyklęknął i ucałował dłoń ojca, czekając na wyjawienie strasznej tajemnicy.
-Otóż musisz wiedzieć, że Diarmad słusznie nazywany jest Trucicielem. Postępem zabił poprzedniego władcę, brata królowej Lothiriel. Latami sączył jad do uszu szlachty, wzmagając jej nienawiść do ludu faerie. W tajemnicy przygotowano plan krwawych czystek, faerie zostali prawie doszczętnie zniszczeni, a ci, którym udało się uciec skryli się w lasach wschodu. Rody, które sprzeciwiały się rzezi, utraciły tytuły. Jednak to, co stało się ze szlachtą, która połączyła się z faerie… Dla nich nie było litości. Byłem obrońcą podczas procesu Nelliona Lorann, który poślubił Ellare - nieczłowieka. Robiłem co mogłem, lecz żaden sąd nie byłby w stanie ich ułaskawić… Zginęli. Słyszałem, że mieli dwie córeczki. Biedne dziewczynki, pewnie nie przeżyły… Starsza byłaby mniej więcej w twoim wieku… Było jeszcze wiele innych… Verest, Neviann, Aylette, Yasmiri, Hatten… Robiłem co mogłem, naprawdę - po pokrytej zmarszczkami twarzy spłynęły łzy - Ale nie potrafiłem im pomóc… Nie mogłem otwarcie sprzeciwić się królowi, miałem żonę, miałem ciebie… Dlatego teraz, nie zamierzam się wahać, nie popełnię starych błędów. Dopóki dziewczynki są tutaj, dopóki może je dosięgnąć ręka Truciciela będę mu wiernie służył. Jednak gdy tylko odejdą, jednak nie do nadmorskiego pałacyku, jak sądzą wszyscy, a do górskiej twierdzy, wówczas zaoferuję mój miecz i tarczę Białej Róży Wschodu. Jej agenci z pewnością są w stolicy, zrobię wszystko aby odkupić dawne winy. Synu, krwi z mojej krwi, czy jesteś ze mną?
Stary rycerz spojrzał w oczy syna i ujrzał w nich zdecydowanie i determinację. Jednak nie powiedział jeszcze wszystkiego.
- W naszym herbie nosimy feniksa, symbol czystości i odrodzenia. Choć płomienie przynoszą ból, dają również oczyszczenie. Być może stracę w tej wojnie wszystko co mam, rodzinę, tytuł, majątek, to jest to szansa na oczyszczenie z grzechów przeszłości. Ty możesz stracić równie wiele. Ród Sol od zawsze stał wiernie przy królu. Jeśli pójdziesz wraz ze mną, wówczas twoje zaręczyny z Vanessą staną się nieważne, zostaniesz przez nią wyklęty na wieki. Wszyscy, których znałeś mogą przeklinać twe imię, bo nie będziesz mógł zaufać nikomu. Na twoim ślubie zabito wielu dawnych zbrodniarzy, jednak jest ich wiele więcej. Na razie będziemy ich przyjaciółmi, lecz potem, będziemy zmuszeni skierować ostrza na dawnych towarzyszy. Więc pytam ponownie, czy jesteś gotów stawić czoła płomieniom?
Młody hrabia ponownie ucałował dłoń ojca i podnosząc wzrok na poważne oblicze ojca wyrzekł tylko kilka słów:
-Jestem gotów zginąć w płomieniach.
Stary szlachcic objął syna drżącymi dłońmi.
-A zatem odrodzisz się silniejszy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro