Rozdział 2
Środowe popołudnie spędzam ubrudzona po pachy mąką gryczaną, której zapach szczerze kocham. Jak co tydzień od prawie pół roku, piekę sześć okrągłych ciast czekoladowych na bazie mąki gryczanej dla znajomych Jerry'ego. Prowadzą ogromną siłownię i raz w tygodniu robią sobie, tak zwany, grupowy cheat meal i jedzą mój wypiek. Nie potrafię pojąć jakim cudem nie mają go dość.
Obracam dwie ostatnie formy w piecu i wzdycham, czując potrzebę zastrzyku kofeinowego. Kieruję się więc spokojnym krokiem do drzwi, prowadzących do moich dzisiejszych kawiarzy i wychylam głowę, by któregoś zaczepić. Zauważam Waltera, który zacięcie dyskutuje z Josephem, który z kolei poleruje kubek z logo naszej kawiarni. Są tak zaaferowani sobą, że nie zwracają uwagi na moją głowę, która wychyla się zza drzwi.
— Valeria! — dociera do mnie głos Jerry'ego. Jest dziwnie zmieszany.
Obracam głowę w jego stronę i zauważam Troya, który uśmiecha się do mnie tajemniczo. Nie mam pojęcia dlaczego się spinam. Nie sądziłam, że jeszcze kiedykolwiek go zobaczę.
— Troy? — marszczę brwi.
— We własnej osobie, co tam, mała?
Jego głos jest beztroski, dziwnie podniecony. Nawdychał się czegoś?
— Przyjechałeś na kawę?
— Nie, przyjechałem po ciebie — mruga.
— Kto ma dzisiaj urodziny?
— Ja — parska śmiechem. — Tak serio to przyjechałem okazjonalnie, bo Vincent tutaj jest. Stwierdziłem, że z chęcią zjem więcej twoich wypieków.
Spinam się na myśl o ciążącym spojrzeniu wspomnianego mężczyzny i wydymam wargę, by nie jęknąć. Naprawdę nie mam ochoty na spotkanie z nim. Zwłaszcza, że Jerry bez przerwy o nim gada, bo dostał za tort o wiele więcej niż powinien.
— Więc na co masz ochotę?
— Nie wiem, wybierz coś — mruga. — I przyjdź do stolika, Vincent na ciebie czeka.
— Jestem cała w mące — protestuję. — Nigdzie nie idę.
— Więc on przyjdzie do ciebie — wzrusza ramionami.
Kieruje się dramatycznie w stronę stolików, a ja jęczę. Kapitulacyjnie odwracam się do mojego stanowiska pracy i podchodzę do pieca, z którego muszę wyjąć blachówki. Jerry idzie za mną i bełkocze coś pod nosem, ale ignoruję to. Wyjmuję ciasta i wbijam w nie wzrok. Nie chcę widzieć Vincenta. Ten mężczyzna wzbudza we mnie niepokój i jakieś chore pragnienia. Jest zbyt... rozbijający. Nie powinnam była myśleć o nim pół nocy.
— Młoda ogarnij się i idź do nich!
Jerry łapie mnie za ramiona i odwraca w swoją stronę jednym ruchem. Przyglądam się jego twarzy z pytającą miną, ale on nie żartuje. Od kiedy ja jestem kelnerką? Ja jestem cukiernikiem, niech sobie sam zamówienia przyjmuje i wydaje. Ja mu mogę ukroić kawałek ciasta.
— Masz dwóch kelnerów — zauważam kąśliwie. — Ja jestem od pieczenia, nie od przyjmowania zamówień.
— Zdecydowanie jesteś twarzą tego miejsca — odzywa się głos z drzwi.
Spoglądam z przerażeniem na Stanleya, który pojawił się kompletnie z dupy i odpycham od siebie swojego szefa. Parska śmiechem na moją gwałtowność, a brunet podchodzi na odległość metra. Staram się zgromić go wzrokiem, ale jestem przy nim jak to nieszczęsne kurczątko, którym mnie nazwali.
— Raczej ręką — mrużę oczy. — Zamówienia składa się przy ladzie.
— Zamawiam cukierniczkę z firmowym uśmiechem — prycha arogancko. — Idziesz ze mną do stolika.
Łapie mnie za rękę i bez mojej zgody po prostu ciągnie do wyjścia. Szarpię się, ale jedno jego spojrzenie studzi mój zapał. Jest przerażający gdy chce by się go bać. W co ja się wpakowałam?!
Wychodzimy na salę i kierujemy się na górne piętro, gdzie znajduje się niewielki, przeszklony balkon z kilkoma stolikami. Zauważam Troya siedzącego przy jednym z nich i zaraz moim oczom ukazuje się Vincent. Opiera się o barierkę na samym końcu tego pseudo pomieszczenia i obserwuje ludzi pod sobą. Jest ubrany w czarne, przetarte spodnie zwężane w kostkach i czarną koszulę. Ma podwinięte rękawy przez co zwracam uwagę na jego umięśnione przedramiona i kawałek tatuażu, którym jest fragment gałęzi. Wygląda mrocznie i dostojnie. To niedobrze.
— Zamówimy — oznajmia Stanley, przez co Vincent kieruje na nas swój znudzony wzrok.
Uścisk na moim nadgarstku znika i zaraz zostaję sama z przerażającym brunetem. Patrzy na mnie bez słowa dokładnie tak samo, jak w sobotę. Jest nonszalancki i nachalny. Samym spojrzeniem daje mi do zrozumienia, że rządzi w tym miejscu, mimo że nie ma do tego żadnego prawa.
— Cześć — odzywam się w końcu, byle przerwać te milczące spojrzenia.
— Mam ci coś do powiedzenia — oznajmia, ignorując moje powitanie. — Usiądź.
Wskazuje miejsce przy stole, przy którym chwilę temu siedział Troy i rusza w jego kierunku. Siada przy oknie, a ja podchodzę i zatrzymuję się obok niego. Nie siadam, ponieważ kanapy są obite materiałem, który łatwo się brudzi.
— Jestem cała w mące — marszczę nosem. — Nie będę siadać. A poza tym jestem w pracy, po co mnie tutaj zaciągnąłeś?
— Usiądź — warczy.
Jego postawa zmienia się na groźną, a ja mam ochotę uciec. Przeraża mnie wielkość jego ramion i fakt, że mimo iż siedzi, jest niewiele niższy ode mnie.
— Jestem cała w mące — powtarzam z większą złością, która jest pokazowa.
Próbuję być twarda, ale jego mrożące krew w żyłach spojrzenie wcale mi w tym nie pomaga.
— Gówno mnie to obchodzi.
Zaciskam zęby i zapieram się całą sobą, by nie stracić nad sobą panowania i nie nawrzeszczeć na niego za bycie władczym dupkiem. Zdejmuję fartuch, który jest cały w mące i odkładam na stół, obok jego ręki. Następnie otrzepuję swoje niebieskie jeansy z resztek białego proszku i po wygładzeniu mojej koszulki, zajmuję miejsce naprzeciwko niego. Jest zniecierpliwiony i wkurwiony, co wnioskuję po żyle, która pulsuje na jego szyi.
— Więc? — unoszę brew.
— Wracam do domu w piątek, a ty jedziesz ze mną — oznajmia.
Jego głos jest szorstki, wyraźnie słyszę w nim złość spowodowaną moimi sprzeciwami i głupieję. O czym on, do cholery, do mnie mówi?
— Nie rozumiem.
— Nie obchodzi mnie to. Możesz się przygotować i zabrać potrzebne rzeczy, lub zrobimy to po mojemu. W tej kwestii daję ci wybór.
Przyglądam mu się z konsternacją i próbuję zrozumieć jego słowa, ale nie mam zielonego pojęcia o co, do cholery, chodzi. Kim sądzi, że jest, wydając mi polecenia? Gdzie niby mam z nim pojechać? Do jego zamyczyska? Po co?
— O czym ty mówisz? — pytam kapitulacyjnie.
— O twoim nowym życiu.
— Jakim nowym życiu, do cholery? — mrużę oczy.
— Nie przeklinaj — zaciska zęby.
— Nie rozkazuj mi.
— Nie prowokuj mnie.
— Jesteś kurewsko frustrującym mężczyzną — zauważam. — Wracam do pracy.
Podnoszę się z miejsca z zamiarem wyjścia, ale nie robię ani kroku. Jego palce owijają mój nadgarstek i skutecznie unieruchamiają. Czuję ciepło, które bije z jego ciała, ale wcale mi nie pomaga. Jego uścisk jest uciążliwy i przepełniony wkurwieniem, które doprowadza mnie do szewskiej pasji. Nienawidzę, gdy ktoś mi rozkazuje. Zwłaszcza ktoś, kogo nie znam.
— Miałaś nie przeklinać — mruży na mnie oczy.
— Możesz mnie puścić i zniknąć? Proszę.
— Nie, nie mogę. Usiądź, jeszcze nie skończyłem.
— Ale ja nie mam nic więcej do powiedzenia — burczę.
Siadam na miejscu i wbijam zirytowane tęczówki prosto w jego przerażające, zimne spojrzenie. Nie wiem czy chce mnie przestraszyć, czy zamordować tym wzrokiem, ale nie łamię się. Dzielnie odwzajemniam to cholerne spojrzenie, bo jest w nim coś, co znam. Albo sobie tak wmawiam, bo jest ode mnie dwa razy większy.
— W piątkowe popołudnie przyjedzie pod twój dom Stanley a ty spakowana grzecznie wsiądziesz do samochodu — mówi. — Jeśli będziesz stawiała opór lub nie wyjdziesz, gdy podjedzie, osobiście wsadzę cię na tylne siedzenie.
— Kim ty jesteś, co? — mrużę oczy. — Z tego, co mi wiadomo to ani moim ojcem, ani matką.
— Moja rola w twoim życiu zostanie na razie tajemnicą — unosi zaczepnie brew. — Masz jakieś inne pytania? Z chęcią posłucham.
— I tak mi nie odpowiesz — prycham.
— Ale z chęcią posłucham.
— Nie mam nic do powiedzenia.
— Więc możesz milczeć, nie przeszkadza mi to.
Nie wytrzymam.
— Kim jesteś? — krzywię się. — Rozumiem, że masz dużo pieniędzy, ale w którym momencie ja podpisałam jakiś dokument by się ubezwłasnowolnić? Nie znam cię i nie wydaje mi się byśmy mogli się zaprzyjaźnić.
— Dlaczego?
— Nie lubię ludzi, którzy patrzą na mnie z chęcią mordu — uśmiecham się kpiąco.
— Nie zabiję cię.
— Dzięki — prycham. — To szalenie łaskawe z twojej strony.
— Nie dąsaj się Emerald*.
— Emerald? — uśmiecham się głupkowato, co nie uchodzi jego uwadze. Moja złość zamienia się w zaciekawienie. — Dlaczego nie po imieniu?
Wzrusza ramionami i wydaje się w tym geście dziwnie chłopięcy. Odpuszczam złości i robię to tylko i wyłącznie dlatego, że słyszę w oddali głos Jerry'ego. I goryli Vincenta, ale oni obchodzą mnie w tym momencie najmniej.
— Vincent — mówię, a on przenosi spojrzenie z moich ust na oczy.
Unosi brew oczekując na dalszą część, ale nie odzywam się. Jerry stawia przede mną filiżankę z białą kawą, a przed moim towarzyszem z czarną. Po chwili dołączają do tego dwa kawałki ciasta marchewkowego przełożonego moją ulubioną masą. Uśmiecham się na jego widok.
— Jerry — spoglądam na szefa — w małym piecu są ciastka korzenne, wyjmij je i przełóż na tacki a później przynieś mi na spróbowanie kilka. Nie jadłam ich jeszcze.
— Jasne młoda — mruga.
Całuje mnie w czoło i zaraz znika. Kieruję spojrzenie z powrotem na Vincenta i pierwsze, co dostrzegam to jego pulsująca na szyi żyła. I zaciśnięta, kamienna szczęka.
— Jesteś zły? — pytam głupio.
Mruży na mnie oczy, ale nie odpowiada. Jego ciężki wzrok spoczywa na mojej twarzy i wypala w niej dziury, ale z całych sił staram się to ignorować. Zajmuję się swoją kawą. Jest mocna, ale mleko idealnie ją odciąża.
— Zaczęłaś coś mówić — warczy.
— Jak masz na nazwisko?
— Jestem Vincent, tyle ma ci wystarczyć.
— Ale nie wystarcza — wydymam wargę. — Dlaczego to jest tajemnica?
— Nie wiem, zapytaj mojego ojca — mruży oczy.
— Wolę zapytać ciebie.
— Nie odpowiem ci niestety.
— Więc jest mi szalenie przykro — wzdycham.
Wbijam widelec w ciasto i nabieram sporą porcję, która zaraz ląduje w moich ustach. Kocham ciasto marchewkowe więc automatycznie uśmiech gości na moich wargach.
— Uśmiech nie jest znakiem przykrości — zauważa Vincent.
— Może to uśmiech przez łzy?
— Nie, twoje oczy mówią co innego.
— Co? — unoszę wzrok na jego twarz.
— Lubisz to ciasto.
— Lubię, ty też polubisz, jest pyszne.
— Nie wątpię w to — unosi brew. — Wygląda imponująco.
— O torcie mówiłeś to samo — zauważam z pełną buzią. — W ogóle masz dwadzieścia osiem lat a sprawiasz wrażenie o wiele starszego, to przez tą wyższość, która od ciebie bije? Czy może wcisnąłeś mi ściemę?
— Nigdy nie posądzaj mnie o fałsz — mruży oczy. — Nie toleruję kłamstwa a każda jego próba źle się kończy.
— Jesteś bardzo specyficznym mężczyzną — wzdycham. — Spróbuj ciasta, rozluźnisz się.
— Uważasz, że jestem spięty?
— Tak, zdecydowanie tak uważam. Jestem pewna, że masz spięte barki.
— Po czym to wnioskujesz?
— Moja kobieca intuicja nigdy się nie myli — mrugam.
— Sprawdź ją.
Krzyżuje ręce na torsie i wyzywająco unosi brew. Czuję w nim podstęp, lub sobie go wmawiam, nie jestem pewna. Jednak widzę, że jest to pewnego rodzaju sprawdzian. Postanawiam się poddać. Wstaję z miejsca i powoli wychodzę zza stołu, a następnie przechodzę za niego. Pewnie kładę dłonie na jego twardych ramionach i ściskam.
— Są jak kamienie — śmieję się. — To mięśnie czy naprawdę jesteś aż taki spięty?
Odchyla głowę w tył i patrzy na mnie z dołu nieodgadnionym wzrokiem. Jest niemożliwie blisko, a ja znów kieruję spojrzenie na jego wargi. Są tak paskudnie magnetyzujące, że nie umiem się powstrzymać. Przesuwam dłonią z jego ramienia na szyję, a z niej po uchu aż na policzek i usta. Są dokładnie takie, jak sądziłam. I nie wiem czy mnie to bardziej podnieca, czy przeraża.
Dlaczego ja się nie hamuję przy tym człowieku?
— O czym myślisz? — mruczy nisko.
Oblizuję dolną wargę i decyduję się na spojrzenie w jego oczy. Są zamglone.
— Myślę o tym, że masz miękkie usta.
— I co w związku z tym?
— Nic — uśmiecham się szeroko. — Po prostu chciałam to sprawdzić już w sobotę.
— Więc dlaczego nie sprawdziłaś?
— Nie miałam tyle odwagi — wydymam wargę.
— Skąd więc wzięła się teraz?
— Nie mam pojęcia — śmieję się. — Co to za przesłuchanie?
Odsuwam się od niego i leniwie wracam na swoje miejsce. Czuję się odrobinę pewniej po tym zbliżeniu, ale nie mam pomysłu dlaczego. Może przez fakt, że pozwolił mi się dotknąć i już nie wydaje się takim zimnym, niedostępnym głazem? W zasadzie teraz dodałabym mu jakieś dziesięć punktów do atrakcyjności.
— Czysta ciekawość.
— Ciekawość to pierwszy stopień do piekła — zauważam. — Coś jeszcze cię ciekawi?
— Wiele. Jednak to nie jest odpowiedni czas na zaspakajanie mojej ciekawości — unosi brew.
— Skoro tak twierdzisz.
Łapię widelec w dłoń i skupiam się na cieście. Zdecydowanie jest wyśmienite, a ja jestem obrzydliwie skromna. Moje ciasta są z każdym tygodniem coraz lepsze i coraz bardziej moje. Nikt nie ingeruje w przepisy, a ja sama jedynie podrasowuję wszystko, co mam od babci. Jej ciasta są majstersztykiem.
— Valerio przyniosłem ciastka od Jerry'ego — odzywa się Troy.
Jego głos wybudza mnie z transu. Unoszę wzrok znad połowy ciasta i kieruję go najpierw na Vincenta, który raczy się swoją kawą, a później na szatyna, który trzyma w dłoniach ozdobny talerz z ciastkami korzennymi. Świąteczny klimat w dalszym ciągu mnie nie opuścił. W zasadzie jest dopiero połowa stycznia, mogę czuć klimat do połowy lutego, gdy kończymy w cukierni świąteczne specjały. A raczej zimowe.
Odbieram talerz i uśmiecham się szeroko, widząc jak pięknie wyrosły. Mimo skomplikowanego kształtu nic się nie zdeformowało.
— Próbowałeś? — pytam z ciekawością.
Troy wzrusza ramionami i usilnie próbuje ukryć cwaniacki uśmieszek, który ciśnie mu się na usta.
— Wnioskuję po twojej minie, że tak — przygryzam wargę. — I jak?
— Głupie pytanie — przewraca oczami. — Są świetne, pochłonęliśmy połowę tej metalowej tacki — prycha.
— CO? — podnoszę się gwałtownie.
Odkładam talerz na stół z głośnym dźwiękiem i mierzę go przerażonym spojrzeniem. Mam szczerą nadzieję, że żartował. Jeśli nie to marny jego los.
— No co? — parska śmiechem. — Nie mogłem się zatrzymać, powinny być większe.
— Ile ich zostało? — jęczę. — Z resztą zamknij się — syczę ze złością — zabiję was!
Wychodzę zza stolika i pędem ruszam w stronę schodów, z nich na salę główną a później prosto do mojego stanowiska pracy. Stanley z Jerrym nadal zajadają się ciastkami. Kurwa, brakuje połowy! Ja chciałam tylko kilka na spróbowanie a nie w pół pustą blachówkę!
— Jerry, pojebało cię?! — krzyczę sfrustrowana.
Bardzo rzadko używam tak mocnych słów na głos, ale teraz po prostu mam ochotę go udusić.
— Co? — krzywi się.
A Stanley mruży na mnie ostrzegawczo oczy.
— Prosiłam o kilka na spróbowanie a nie na pochłonięcie połowy pieprzonej blachy! To były ciastka na zamówienie kretynie! — Spoglądam na zegarek i piszczę. — Na za niecałą godzinę! Jak to wytłumaczysz?!
— Jak to na zamówienie? — wytrzeszcza oczy.
— Normalnie kurwa!
— Nie przeklinaj — warczy Vincent, który pojawia się za mną. Zdecydowanie za blisko.
Spoglądam na niego wściekle i zaraz wracam wzrokiem na Jerry'ego. Jest sfrustrowany, bo dotarło do niego, że zamówienie było ważne. Jak każde, które realizuję!
— Won z mojej kuchni — krzyczę, wymachując rękami. — Mam mało czasu!
Jerry patrzy to na mnie, to na Vincenta i nie wie, co do cholery ma zrobić. Ja na swoje nieszczęście ignoruję wszystko i wszystkich i po prostu kieruję się do chłodni, w której została resztka ciasta. Nie wyjdzie mi z niej pół blachówki, ale przynajmniej braki nie będą kłuć w oczy. Jestem zdesperowana.
Wracam do ogromnej stolnicy z oprószonym mąką ciastem i uśmiecham się, gdy nikogo nie ma w zasięgu mojego wzroku. Przez chwilowe ugniatanie moje nerwy wracają na wodzę. Skupiam się na cieście i jest to bardzo satysfakcjonujące. Kocham moją pracę.
— Nie wyglądasz na taką nieokrzesaną — szepcze Vincent, prosto do mojego ucha.
Podskakuję w miejscu, wydając z siebie przerażony pisk i bezmyślnie odwracam twarz w jego stronę. Przez to mój nos łączy się z jego zarośniętym policzkiem i doprowadza mnie to do szału. Co on, do cholery, robi? Kolejny ninja?! Zaciskam powieki. Jestem sfrustrowana sposobem poruszania się tych mężczyzn. Ja nie umiem chodzić jakbym się unosiła nad podłożem!
— Emerald — mruczy i pewnie łapie moje boki.
Zaciska na nich palce o wiele za mocno, ale o dziwo wcale mnie to nie przeraża. Jego władczy dotyk działa na mnie pobudzająco i gwałtownie przyspiesza mój oddech oraz pracę serca. To niedorzeczne. Ten mężczyzna się rządzi, jest onieśmielający i jeszcze mnie dotyka! A ja nie mam z tym problemu!
— Do zobaczenia w piątek — mówi spokojnym głosem, przesuwając kciukami po moich kościach biodrowych.
Po tym całuje mnie w policzek, na dłuższy moment trzymając gorące wargi na mojej skórze i dopiero odchodzi.
Jestem rozpalona.
_______________
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro