Rozdział 0
Przechodzę przez zaplecze wolnym, beznadziejnie zmęczonym krokiem i pragnę strzelić sobie w głowę za uleganie znajomym. Mama zawsze powtarzała, że przed poranną pracą należy się porządnie wyspać. Przed szkołą, kościołem i obiadami rodzinnymi również. Nie ma nic ważniejszego niż rześki, zregenerowany przez sen organizm.
Dlaczego więc o tym zapomniałam? Dla kilku kieliszków wina? Bezsens. Nie było warto. Zdecydowanie nie było warto. To też zawsze mówiła mama.
— Młoda! — krzyczy mój szef, Jerry, który nagle wyskakuje zza drzwi. — Gdzie jesteś, do cholery!?
— Idę — jęczę zaspanym głosem. — Mam jeszcze jakieś siedem minut do rozpoczęcia mojej zmiany — zauważam.
Jerry staje w niewielkiej odległości ode mnie z karcącym, choć prześmiewczym uśmiechem. Jest ubrany w koszulę z krótkim rękawem w odcieniach żółtego i najzwyklejsze, czarne jeansy. Wygląda przystojnie i elegancko, głównie przez to swoje ważniackie spojrzenie, które tak lubię.
— Ja wiem, wiem — wzdycha. — Ale musisz się zająć tortem urodzinowym dla gościa, który lubi broń i szybkie samochody. Trzeba go skończyć do szesnastej a na osiemnastą trzydzieści najpóźniej dostarczyć na miejsce. To poważny klient. — Przygryza nerwowo wargę, przez co lekko się spinam. — Pojedziesz i pokroisz? Byłoby nieziemsko, to jakaś konkretna imprezka a ty jako jedyna jesteś reprezentatywna. Walter i Joseph to pustaki i nadają się jedynie do noszenia talerzy. Nie umieją nawet pokroić zwykłego tortu, a co dopiero takiego wysokiego!
Jego monolog dobiega końca, a ja jedynie mrugam, patrząc na jego usta. Ma pięknie wykrojoną górną wargę, szalenie mi się podoba. W sumie cały mi się podoba, ale jest za dużym kretynem by to zauważyć. Och, i zdecydowanie za bardzo zadufanym w sobie.
— Co to ma być za tort? — pytam po chwili.
— Orzechowo czekoladowy, ten z Ferrero Rocher — szczerzy się. — I zrób więcej masy bo szalenie ją kocham. W sumie wszystko, co robisz kocham. Twoje ręce zostały stworzone do robienia dobrze męskim i kobiecym podniebieniom — ekscytuje się.
Finalnie wzdycham i kładę dłonie na jego ramionach. Spoglądam prosto w jego oczy i uśmiecham się w najbardziej czarujący sposób, na jaki mnie stać. Jerry przygryza wargę.
— Zrób mi kawę — szepczę. — Jak zrobisz mi dobrą i mocną to odłożę ci masy do kubeczka.
Jego oczy powiększają się dwukrotnie, a usta wyginają w najszerszym uśmiechu, na jaki stać jego twarz. Chce mi się śmiać z jego dziecinności. Jest cholernie uroczy i cholernie głupi. To złe połączenie. Ale zawsze działa na kobiety.
— To lecę do kawiarki — oznajmia i całuje mnie w czoło. — A ty piecz biszkopty i rób moją kochaną masę.
Puszcza moje ramiona i kieruje się do wyjścia z zaplecza, a później najprawdopodobniej na salę. Ja w tym czasie biorę kilka głębokich wdechów i wiążę włosy w dwa wysokie kucyki. Z wieszaka zdejmuję swój roboczy fartuch z logo firmy i zakładam. Moje samopoczucie wcale a wcale się nie poprawia. Niestety, ale kac jest okrutną suką. Szczerze się nie lubimy.
Kieruję się do swojego stanowiska pracy i jako pierwsze, włączam swój głośnik a następnie łączę go z telefonem. Odpalam swoją po imprezową playlistę i zabieram się za pracę. Na początek wyciągam trzy okrągłe blachówki.
***
Piętnaście po trzeciej tort stoi na tortownicy i czeka na ostatnie dodatki. Czekolada, która pięknie spływa po szczycie zdążyła zaschnąć w chwili, gdy ja zażywałam świeżego powietrza na zewnątrz, a masa w rękawie delikatnie stwardniała. Łapię ją więc w dłonie i powoli tworzę górki, na które od razu również kładę po jednej kulce Ferrero Rocher. Zajmuje mi to piętnaście minut. Mam dobry czas więc ciasto zdąży zastygnąć do ideału w ciągu najbliższych dwóch godzin i będzie perfekcyjnie. Jestem szczerze zadowolona z efektu. Kocham robić torty i kocham je ozdabiać. Praca marzeń to mało powiedziane.
Wsuwam tortownicę do chłodni i zamykam drzwiczki, a następnie opieram się o nie plecami. Jestem wykończona przez tego nieszczęsnego kaca. Kac morderca nie ma serca. Cholera. Odpycham się od zimnej powierzchni i leniwym krokiem zmierzam do wyjścia z kuchni. Przechodzę przez drzwi i zatrzymuję się by ogarnąć wzrokiem salę. Kilka osób stoi w kolejce do kasy, a kilka siedzi przy stolikach i popija kawę, zajadając się moimi wypiekami. W czasie przygotowywania tortu zdążyłam upiec ciasto marchewkowe, dyniowe i sernik, który stygnie na zapleczu. Jestem beznadziejnie spowolniona.
— No! — jęczy Jerry, który ponownie pojawia się znikąd. — Dobrze, że się wytarmosiłaś, pokaż się.
Łapie moją dłoń i pewnie ciągnie do wyjścia zza lady. Nie nadążam za nim i przez to prawie zabijam się o własne nogi. Cholerny idiota nie umie powoli? To takie trudne mieć w sobie więcej delikatności? Chyba tak.
Wybiegamy z cukierni prosto na ogródek, który świeci pustkami przez porę roku. Zima nie sprzyja siedzeniu na zewnątrz. I mojemu kacowi również nie sprzyja, bo momentalnie przebiega po mnie dreszcz.
— Co ty robisz? — warczę. — Gdzie mnie ciągniesz, do cholery?
— Nie przeklinaj — upomina mnie. — Bądź grzeczna, nie potrzebujemy problemów.
Krzywię się. Jakich znowu problemów? I od kiedy nie mogę przeklinać?
Zatrzymujemy się przy małej, klimatycznej altance, w której siedzi dwóch potężnych mężczyzn. Pierwszy z nich jest brunetem, a drugi szatynem. Obaj są przystojni i obaj równocześnie wlepiają we mnie spojrzenia. Brunet ma głębokie, przerażająco jasne, niebieskie oczy, a szatyn zielone. Są ubrani na czarno i tak na pierwszy rzut, to nie wyglądają na takich, z którymi chciałabym się umówić na kawę. Bije od nich coś niebezpiecznego, czego nie umiem zinterpretować. W sumie to nawet nie chcę podejmować próby. Życie jest mi jeszcze miłe.
— Reece — odzywa się brunet. Jego głos jest niski i chrapliwy. — O której będziesz gotowy?
— Ja jestem zawsze gotowy — śmieje się mój szef. — Poznajcie moją cukierniczkę.
Popycha mnie w ich stronę, przez co robię dwa kroki w głąb altanki i delikatnie się spinam. Ich spojrzenia mnie przerażają. A fakt, że są przynajmniej ze dwa razy więksi ode mnie, wcale nie pomaga.
— Troy — odzywa się szatyn. Jego głos w porównaniu do bruneta jest milszy.
Wyciąga w moją stronę wytatuowaną dłoń, a ja chwilę się waham. Nie jestem pewna, czy powinnam go w ogóle dotykać. Ostatecznie jednak podaję mu palce i lekko się uśmiecham, na co odpowiada półuśmieszkiem. Ma bardzo surową twarz, ale jest w niej coś, co uznałabym za słodkie. Może te ogromne oczy? A może brew, która przez dwie niewielkie blizny się dzieli?
— Valeria — mówię w końcu.
— Co za zbieg okoliczności — prycha brunet i przechyla głowę. — Stanley.
Tym razem to ja wychodzę z inicjatywą podania mu dłoni. Przyjmuje ją z kamienną miną, ale jego oczy wydają się łagodniejsze. Jest bardzo przystojny.
— Więc takie małe kurczątko piecze te wszystkie pyszności? — pyta Troy.
Spoglądam na niego z lekkim oburzeniem, ale nie odzywam się. Rozumiem, że przez kucyki na krótkich włosach wyglądam na dziecko, ale bez przesady. Mam dwadzieścia trzy lata, jestem dorosłą i poważną kobietą. Nie kurczątkiem!
— Tak — odpowiada Jerry. — Jest najlepsza.
— Skończyłaś jakąś szkołę cukierniczą? — wtrąca się Stanley.
Kieruję spojrzenie na jego bystre oczy i przygryzam wargę. Powinnam skłamać? Chyba nie.
— Nie. Dorastałam z babcią, która bardzo lubiła piec. — Uśmiecham się na myśl o starszej kobiecie, muszę ją odwiedzić. — Jestem samoukiem.
— Gotujesz? — dopytuje.
— Jasne — wzruszam ramionami. — Lubię wszystko, co jest związane z kuchnią.
— I dawaniem orgazmów podniebieniu — dodaje żartobliwie Jerry, na co Troy parska.
Stanley przewraca na niego oczami, a ja mam ochotę przybić mu piątkę. Jest poważny i naprawdę profesjonalny, to fajne w chwili, gdy mój szef jest idiotą. Przystojnym, ale nadal pospolitym idiotą.
— Chętnie spróbujemy tortu — odzywa się Troy.
— Nie mogę go uk... — zaczynam, ale Jerry nie daje za wygraną i bezczelnie mi przerywa:
— Przyniosę wam spróbować masy i biszkopty, wyjdzie na to samo — oferuje.
Pragnę uderzyć go w głowę, ale nie zdążam. Nie mija minuta, a ja zostaję z dwoma podejrzanymi typkami sama na otwartej przestrzeni. Cholera. Moje dłonie drżą a serce automatycznie podjeżdża do gardła. Jestem mała i bezbronna przy takich dwóch wielkoludach! Na domiar złego mam dwie lewe nogi więc podczas ucieczki najprawdopodobniej bym się potknęła sama o siebie. Żenada to lekkie określenie na moją ciamajdowatość.
— Nie denerwuj się. — Troy parska gromkim śmiechem, przypatrując się mojej twarzy. — Nic ci nie zrobimy.
Spoglądam na niego nieufnie, co zauważa i próbuje wykrzesać z siebie szczery uśmiech, ale nie udaje mu się to. Nie kupuję sztucznej szczerości, wolę by mnie ktoś otwarcie nie lubił niż udawał przyjaciela.
— Też bym mu nie ufał — stwierdza po chwili Stanley.
Uśmiecham się na jego słowa i postanawiam usiąść. Nie mam pojęcia dlaczego decyduję się na ten ruch, ale jest za późno by się rozmyślić. Zajmuję miejsce obok Stanleya, bo wzbudza moje zaufanie bardziej niż Troy. Szatyn wydaje się niepokojąco potrzepany.
— Powiedz coś o sobie — odzywa się ponownie brunet.
— Po co? — Marszczę brwi.
— Skoro zabiorę cię do domu szefa, muszę wiedzieć, kim jesteś.
— Wystarczy nam, jak powiesz jaki nosisz rozmiar sukienki — dodaje od siebie Troy.
Spoglądam na niego w niezrozumieniu. Rozmiar sukienki?
— Reece miał cię powiadomić, że potrzebujemy kogoś, kto pokroi tort i poda na przyjęciu. Powiedział, że nie masz nic przeciwko — tłumaczy.
— Nie mam, ale po co mi sukienka? — marszczę brwi. — Do krojenia tortu wystarczy nóż, szklanka i ciepła woda. Sukienkę mogę ubrudzić.
— Kochanie nie będziesz go kroić w kuchni, tylko na przyjęciu stojąc obok szefa.
— Czy to jest konieczne?
— Zdecydowanie tak — wzdycha Stanley. — Szef będzie zadowolony.
— Lubi orzechy? — śmieję się.
— Lubi. Ale ładne kurczątka lubi bardziej — parska Troy. — A ty jesteś bardzo ładnym kurczątkiem Valerio. Masz kogoś?
— Nie, a ty Troy? Masz kogoś? — przedrzeźniam go.
Przez jego oczy przechodzi niebezpieczny błysk, a na usta wkrada się szeroki, przerażająco niepokojący uśmiech. Cholera.
— Nie, jestem singlem.
— Tak, nie umiesz się dobrze sprzedać — prycha Stanley. — Więc jaki rozmiar sukienki mam ci przywieźć? — kieruje pytanie do mnie.
— Mogę skoczyć do domu by się przebrać, to nie jest problem.
— Nie odpowiedziałaś na moje pytanie.
— To zależy — wzdycham. — Czasem S a czasem musi to być XS.
— Jesteś taka malutka? — jęczy Troy.
Jego wzrok przesuwa się po mnie bardziej nachalnie niż bym sobie życzyła, ale nie komentuję tego. Mam na sobie spodnie, bluzę i fartuch. I tak nic nie zobaczy.
— Valeria! — krzyczy w końcu Jerry.
Spoglądam w jego stronę i uśmiecham się pod nosem. Niesie ze sobą tackę, a na niej talerz z pokrojonym biszkoptem i trzema miseczkami. Jest wyszczerzony jak skończony kretyn.
Dochodzi do nas po kilku sekundach i kładzie tackę na blat.
— Częstujcie się.
— Co jest w tych miskach? — pyta Troy.
— W pierwszej jest masa orzechowa, w drugiej alkoholowa a w trzeciej kakaowa. Polecam próbować biszkopta z każdą po kolei a następnie z wszystkimi na raz — instruuję.
— Którą lubisz najbardziej?
— Orzechową.
— Więc od niej zacznę — oznajmia Stanley. — Zaserwuj mi dziewczyno.
Parskam śmiechem na to „dziewczyno" i wstaję z miejsca. Biorę w dłoń kawałek biszkopta i rozsmarowuję na nim grubą warstwę orzechowego kremu, a następnie podaję mężczyźnie. Odbiera ode mnie łakocia, a ja zabieram się za smarowanie reszty. Najpierw rozsmarowuję każdą po kolei, a na końcu mieszam je w jedność. Wszyscy uważnie mnie obserwują. Zupełnie jakbym właśnie była poddawana jakiemuś testowi.
— Podoba mi się twoje skupienie — mówi Stanley.
— A jak ci smakuje moje ciasto?
— Jest wyśmienite dziewczyno.
— Cieszę się... — marszczę nosem — ...chłopaku?
— Może być. — Wzrusza ramionami.
— O której ma być gotowa? — pyta znienacka Jerry.
— O osiemnastej wystarczy. Ktoś podrzuci wam sukienkę i wszystkie potrzebne dodatki, które według uznania założy. Przyjadę o osiemnastej i oddam ją koło dwudziestej, tak sądzę. Chociaż nie obiecuję, bo nie wiem, co wymyśli szef. — Oblizuje wargę. — Może mu coś nagle strzelić.
— Jasne — krzywi się Jerry. — Więc o osiemnastej będziemy czekać z udekorowanym tortem. Coś poza nim zamawialiście? Z tego, co pamiętam to nie, ale może mi umknęło?
— Nie, miał był tort i ładna krojąca — parska Troy. — Wywiązałeś się Reece.
— Jak zawsze — szczerzy się.
— Nie zaprzeczę. Do zobaczenia wieczorem Cukierku — mówi oraz mruga do mnie Stanley.
Następnie wstaje i wraz z wyszczerzonym od ucha do ucha Troyem oddalają się od nas. Gdy znikają z mojego pola widzenia, kieruję przymrużone tęczówki na idiotę, którym zdecydowanie jest mój szef. Jest lekko zmieszany, ale próbuje to ukryć.
— Co to za ludzie? — pytam bez owijania.
— Troy to mój stary kumpel, chodziliśmy razem do liceum — odpowiada. — Nie widziałem go przez kilka lat i przez przypadek doszło między nami do spotkania po latach. — Wzrusza ramionami. — A Stanley z nim pracuje jako ktoś ważny dla gościa, który ma dzisiaj urodziny. Ogółem nie jestem obeznany w tym środowisku, ale uważaj na siebie i na słowa, jak już tam będziesz. Są mili, ale wydaje mi się, że nie mają tego wpisanego w obowiązki pracy.
— Miło, że mnie w to wpakowałeś Reece — wzdycham. — Jak wrócę z traumą, to następnym razem orzechy będę mielić między twoją twarzą a stołem, tak tylko mówię.
Mężczyzna wybucha śmiechem i kręcąc głową, obejmuje mnie ramieniem. Jest rozbawiony a mi wcale nie jest do śmiechu. Jednak nie zniechęcam się. W końcu tajemniczy mężczyźni byli dla mnie mili. Zostaje mi jedynie liczyć na to, że ich szef również się taki okaże.
Jak to mawiają — nadzieja matką głupich.
___________________
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro