Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

część 7. czas teraźniejszy

I wtedy zostaję wezwany.

Do łoża naszego dyrektora.

Jeden starzec przy boku drugiego starca.

Przez te wszystkie lata Albus skurczył się w sobie, zapadł. To dziwne. Osiągnął to, o czym tak bardzo marzył. Pokonał Voldemorta. No dobrze, nie pokonał go osobiście, bo ty to zrobiłeś, ale doprowadził do waszej konfrontacji i do zwycięstwa dobra nad złem. Powinien się cieszyć, a tymczasem z każdym kolejnym rokiem podupadał coraz bardziej. Męczyła go jakaś dziwna choroba, na którą nikt nie znał lekarstwa. Ileż to dni spędziłem analizując wyniki jego badań i próbując wynaleźć jakiś eliksir, który by mu dopomógł. Problem polegał na tym, iż nie było wiadomo CO w Albusie należało leczyć. Fizycznie nic mu nie dolegało. Owszem, starzał się, ale to normalne i u czarodziejów i u mugoli. Jak na człowieka urodzonego gdzieś około 1881 roku trzymał się naprawdę nieźle. Trzymał się fizycznie, bo wyraźnie było widać, iż dźwiga jakiś wielki ciężar, który przytłacza jego duszę. Ten ciężar z każdym kolejnym rokiem zdawał się zwiększać, a nasz dyrektor zwijał się pod jego naporem jak liść wrzucony do ognia.

Nie mogłem mu pomóc nie wiedząc, co wywołało ten stan, jaka była przyczyna jego zgryzoty. Miałem wszakże wrażenie, że jego cierpienie powiększa się na mój widok. Że widząc, jak ja cierpię z każdym kolejnym dniem i rokiem bez ciebie, on cierpi również.

Wraz z nastaniem nowego roku opadł z sił na tyle, że przekazał obowiązki dyrektorskie Minerwie, a sam przestał opuszczać najpierw swoje komnaty, a potem także swoje łóżko. A dziś, w samą rocznicę, w drugi dzień piątego miesiąca tego roku, wezwał mnie do siebie.

- Severusie... - powiedział. Tak czekałem na to imię, ale nie z jego ust. Z twoich, nie jego. Nie kogokolwiek innego.

Już nie nazywa mnie "chłopcem". Nigdy mnie tak nie nazwał po tym, jak ciebie straciłem. Twoja śmierć przygięła mnie do ziemi z taką mocą, że nawet nasz dyrektor nie był w stanie dłużej dostrzegać we mnie jakiejkolwiek "chłopięcości".

- Severusie, mój czas się kończy - wychrypiał spomiędzy poduszek.

- Przepraszam cię, chłopcze.

Och, więc jednak jestem chłopcem?! Cóż to za zmiana!

- Przepraszam was obu. 

Na mojej twarzy musiał odmalować się wyraz bezgranicznego zdumienia, bo Albus, łapiąc oddech z takim trudem, jakby był już w agonii, próbował coś wytłumaczyć.

- Chciałem po prostu mieć spokój. Tak wiele poświęciłem, tak długo walczyłem. Chciałem trochę spokoju. Dla siebie. Nie przewidziałem, jakie to będzie trudne. Dla ciebie. Dla Harry'ego. I dla całego świata.

- Harry'ego już nie ma - odpowiedziałem mu szeptem. - Całe dwadzieścia sześć lat go nie ma. Już nic dla niego nie jest trudne. Zginął w pojedynku z Czarnym Panem. Tak jak mówiła przepowiednia. Nie pamiętasz?

- Nie Severusie, zginął przeze mnie.

- Co ty pieprzysz, Albusie? - w jedną sekundę do mojego głosu powraca twardość, której nie było w nim przez ostatnie lata. Zaciskam dłonie na jego pomarszczonych palcach.

- Co próbujesz powiedzieć?

Zaciśnięte palce Albusa rozluźniają się w mojej dłoni i oprócz jego pomarszczonej skóry czuję też... chłód metalu. Dyrektor cofa swoją dłoń i moim oczom ukazuje się mały przedmiot w kształcie klepsydry, przyczepiony do złotego łańcuszka.

Czas zatrzymuje się w miejscu. Moje serce się zatrzymuje. Mój mózg się zatrzymuje. Trwamy tak w zawieszeniu przez długie sekundy. Nie mogę zrozumieć tego, co się dzieje przed moimi oczami. Tego, co spoczywa w mojej dłoni.

- Czy to jest... - moje usta ledwo składają słowa. Jakby dopiero uczyły się mówić.

- Zmieniacz czasu - szeptem odpowiada starzec. - Mój prywatny. Ósmy. Niezarejestrowany. Ten sam, który pomógł uratować Syriusza Blacka*.

Słowa, które teraz wychodzą z moich ust zdają się należeć do kogoś innego. Głos zdaje się należeć do kogoś innego.

- Mówiłeś Albusie, że wszystkie zostały zniszczone. Kiedy błagałem cię na kolanach, mówiłeś, że żadnego nie ma! Czy chcesz mi powiedzieć - mój głos jest teraz zimniejszy od tafli lodu na zamarzniętym jeziorze - że cały czas miałeś przy sobie ten swój prywatny zmieniacz i kłamałeś mi w żywe oczy mówiąc, że nie ma żadnego? Że patrzyłeś, jak rozpadam się w proch u twoich stóp, jak wyję niczym ranny zwierz, i cały czas mnie okłamywałeś? Przez wszystkie te lata??

- Wybacz, Severusie. Chciałem żyć w spokoju. Byłeś w takiej rozpaczy, że obawiałem się, że coś może pójść nie tak i cała wojna zacznie się na nowo.

- A teraz? teraz się nie obawiasz?

- Teraz jestem już za stary. A i życie mnie zawiodło. Chciałem spokoju, Severusie. Ale okazało się, że osiągnąłem go zbyt dużym kosztem. Śmierć Harry'ego i twoje cierpienie... I cierpienie tych wszystkich ludzi, którzy Harry'ego kochali, wszystkich jego przyjaciół. A nawet moje własne...

- W każdej chwili mogłeś to cofnąć! Czemu nie uczyniłeś tego do tej pory?! - krzyczę.

Dumbledore spogląda mętnym wzrokiem.

- Jesteś potworem, Albusie. Gorszym niż Czarny Pan.

Ściskam zmieniacz w dłoni i po prostu wychodzę. Nie ma w ludzkim języku słowa, które mógłbym teraz jemu powiedzieć, a które wyraziłoby całą moją nienawiść do tego człowieka, pozostawionego tam, za tymi drzwiami. Które oddałoby cały ból, jaki odczuwam, a który on mi zadał. I które przekazałoby całą moją wdzięczność za to, że ten znienawidzony potwór dał mi właśnie najcenniejszy dar. Nowe życie. Dla mnie i dla ciebie.

Wracam do siebie w euforii. Nie kontroluję swoich ruchów ani mimiki, jakbym był pijany. I jestem. Pijany, otumaniony, oszołomiony radością, że za chwilę cię zobaczę. Po dwudziestu sześciu latach znowu cię zobaczę! I nagle nogi podcina mi przerażenie i muszę osunąć się na podłogę.

Jak to będzie? Jak to się stanie? Jacy my będziemy? Czy na mojej twarzy odnajdziesz cień tych dwudziestu sześciu lat? Cień cierpienia i bólu, bezgranicznej samotności i tęsknoty? Czy w tobie będzie cień tych dwudziestu sześciu lat pustki i dryfowania w kamieniu?

Niby będziemy tacy sami, a jednak zupełnie inni. Obawiam się tego. Wiem, jak działa zmieniacz czasu i wiem, że zachowam pamięć o tych dwudziestu sześciu latach. Czy nie będzie to zbyt wielki ciężar dla mnie? Dla nas?

Tak marzyłem o tej chwili. Tak na nią czekałem! A teraz, kiedy jednak nadeszła, zupełnie niespodziewana, boję się. Jak nigdy dotąd.

W pierwszej chwili chciałem przekręcić klepsydrę od razu. Ale resztka świadomości mnie powstrzymała. Muszę się przygotować. Muszę to zaplanować, by znów coś nie poszło źle. Czekałem dwadzieścia sześć lat, mogę poczekać jeszcze parę minut. Albo godzin. Nawet dni. Nie mogę pozwolić sobie na błąd. Muszę dobrze obliczyć czas i wybrać idealny moment na powrót. Muszę zabrać Czarną Różdżkę, której nie miałeś ostatnio i odpowiednie eliksiry. A  jeśli czegoś brakuje albo się przeterminowało - muszę to uzupełnić. I muszę rozliczyć się z dyrektorem. Doprawdy, najlepiej by zrobił schodząc z tego świata. Nie może w żaden inny sposób zadośćuczynić wyrządzonego nam zła. Niech zastąpi ciebie w białym sarkofagu. Życie za życie, śmierć za śmierć, ciało za ciało.

*******************************

Po dwóch dniach jestem gotowy. I tak zdenerwowany, że musiałem przygotować eliksir spokoju, by moje nienaturalne pobudzenie rzeczywiście nie spowodowało jakiejś katastrofy. Za chwilę przekręcę klepsydrę. A będę musiał to robić bardzo wiele razy, by idealnie trafić we właściwy moment sprzed lat i będę musiał skrupulatnie liczyć obroty klepsydry, by nie było ich za dużo lub, co gorsza, za mało. 

Zanim obrócę ją w palcach, wyciągam z komody dwa nasze wspólne i jedno twoje zdjęcie. Już za chwilę poczuję twoje palce pomiędzy moimi jak na naszym zdjęciu portretowym. Już za chwilę obejmiesz mnie ramieniem, jak zrobiłeś to na zdjęciu z gazetą. Już za chwilę spojrzysz na mnie i zobaczę twój uśmiech. Taki, jak na zdjęciu, na którym się budzisz. Za chwilę przestaniesz być zbiorowiskiem pigmentu ożywionym przy pomocy magii. Za chwilę BĘDZIESZ znowu. Prawdziwy. Żywy. I ja będę z tobą.

**************************

Gdy klepsydra przestaje wirować okazuje się, że leżę na zakurzonej podłodze Wrzeszczącej Chaty. Ten parszywy gad znowu mnie ukąsił, ale teraz jestem przygotowany na wszystko. Tak więc najpierw na wszelki wypadek bezoar, a potem odtrutka. Dwadzieścia sześć lat to wystarczający szmat czasu, by uwarzyć eliksir neutralizujący jad węży. Wszystkie jady wszystkich węży. Nawet tych magicznych. A może zwłaszcza tych. Specyfik działa błyskawicznie. Tak miało być, bo nie mam czasu na długą rekonwalescencję.

Biegnę na skraj Zakazanego Lasu. Nie widzę ciebie, bo jesteś ukryty pod peleryną niewidką, ale zauważam wgłębienia w trawie w miejscach, w których stawiasz stopy. Wracasz po pierwszej konfrontacji z Czarnym Panem. Bezszelestnie podbiegam i wślizguję się pod tę pelerynę. Obejmuję cię i zamykam w uścisku. Twoja twarz rozjaśnia się na mój widok i choć noc jest głęboka, mam wrażenie, że twoje usta zapalają setki słońc dokoła nas.

- Severusie... - Wreszcie usłyszałem! Po dwudziestu sześciu latach usłyszałem twój głos!

- Severusie, ty żyjesz!

Z twoich oczu płyną łzy. I nagle wszystko rozumiem. Wtedy, przed laty, gdy widziałeś, jak wąż się na mnie rzuca, gdy siłą oderwałeś się od mojego nieruchomiejącego ciała, byłeś przekonany, że umarłem. A wraz z moją rzekomą śmiercią umarła w tobie wola walki. Sądziłem, że pamiętasz, iż w ukrytej kieszeni szaty mam fiolkę z antidotum. Ale ty tego albo nie wiedziałeś, albo wtedy o tym nie pamiętałeś i byłeś zdruzgotany. To dlatego nie miałeś ochoty walczyć, gdy drugi raz starliście się z Voldemortem. To dlatego chciałeś zginąć zabijając jego. Nie chciałeś żyć dalej beze mnie.

Widzę to wszystko w twoich myślach i w twoim sercu. Obejmuję cię mocno, aż do bólu ramion. WTEDY wszystko poszło nie tak. TERAZ wszystko będzie inaczej.

Ukryci pod peleryną idziemy do Wielkiej Sali, gdzie toczą się dziesiątki pojedynków pomiędzy armią Czarnego Pana, a obrońcami Hogwartu. W czasie tego szybkiego marszu daję ci Czarną Różdżkę i wyjaśniam, dlaczego właśnie jej powinieneś teraz użyć. Równocześnie chowam w swojej szacie twoją własną różdżkę z ostrokrzewu*. Wiem, że jesteś do niej przywiązany, ale jej użycie dwadzieścia sześć lat temu skończyło się źle dla ciebie. Cóż z tego, że Czarny Pan zginął, kiedy i ty padłeś na polu bitwy. Przez dwadzieścia sześć lat miałem wystarczająco dużo czasu, by przeanalizować również te fakty i zrozumieć, w czym mogła kryć się twoja ówczesna klęska. Drugi raz nie pozwolę ci na tę pomyłkę. Poprzednio nie zdawałem sobie z tego sprawy i zbyt wiele mnie to kosztowało.

Zanim wysuniesz się spod peleryny, idąc na spotkanie z Voledmortem, całujesz mnie z czułością, o jakiej marzyłem przez minione lata.

- Kocham cię, Harry - mówię prosto w twoje usta. - Wróć do mnie. Będę tu czekał.

I patrzę rozkochanym wzrokiem, jak biegniesz na spotkanie Czarnego Pana. Radosny jak dziecko, któremu obiecano prezent. Jak zawodnik, który ma do pokonania ostatnią przeszkodę dzielącą go od nagrody.

Wtedy nie było mnie w tym miejscu. Leżałem zamroczony po ukąszeniu, a kiedy oprzytomniałem i dotarłem do Wielkiej Sali, zastałem tam dwa martwe ciała pomiędzy innymi żywymi i martwymi ciałami. A potem jedno z tych trucheł, to należące do Lorda Voldemorta, rozpadło się w proch na naszych oczach. Historia zatoczyła koło. W pierwszej konfrontacji z nim, gdy używał ciała Quirrella, spopieliłeś go swoim dotykiem i rozwiał się jak kupka popiołu na wietrze. Potem też był niczym więcej jak kupką popiołu. Ale w tym popiele leżałeś ty, Harry. Tak nieruchomy jak sucha gałąź wrzucona w ognisko.

Teraz kwitniesz jak gałąź wiśni na wiosnę. Jak gałąź jabłoni obsypana słodko pachnącymi kwiatami. Teraz nie pozwolę ci stać się drwem dorzucanym do ofiarnego stosu. Nie pozwolę, byś stał się całopalną ofiarą.

Z uśmiechem na twarzy stajesz przed Czarnym Panem. Kierujesz przeciwko niemu Czarną Różdżkę i wypowiadasz najprostsze, najbardziej banalne z zaklęć obronnych.

- Expelliarmus!

Berło Śmierci wysyła z siebie całą swoją śmiercionośną moc w stronę twojego przeciwnika i unicestwia go. A Wielka Sala wybucha krzykiem i wrzawą. Zalewa ją powódź słonecznych promieni i feniksowego śpiewu.



*kanonicznie było oczywiście inaczej, ale ff rządzi się swoimi prawami

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro