Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

część 5. słuch

Przez wiele lat słyszałem twój głos na szkolnych korytarzach, w klasie eliksirów i w moim gabinecie. W trakcie lekcji i na szlabanach, na dodatkowych lekcjach oklumencji. Słyszałem też twój donośny krzyk na meczach quiddicha oraz śmiech na korytarzach, gdy żartowałeś z przyjaciółmi. A także zduszony szept na lekcjach ze mną, kiedy dopytywałeś pannę Granger, kiedy i co masz dodać do eliksiru. Przez lata twój głos działał na mnie jak brzęczenie natrętnej muchy albo jeszcze gorszego komara. Wwiercał się w głąb mózgu i drażnił w bardzo nieprzyjemny sposób.

Przez lata twój głos był piskliwym głosem dziecka, podszytym szyderczym głosem twojego ojca. Tak jak widziałem w tobie Jamesa, tak też słyszałem go w każdym słowie, które wychodziło z twoich ust.

Aż nagle to się zmieniło. Tak nieoczekiwanie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Kiedy to się stało? Kiedy zaszła ta zmiana? Czy nie na piątym roku twoich studiów w Hogwarcie? Nie w trakcie którejś z lekcji oklumencji? Nie potrafię podać dokładnej daty, a jednak pewnego dnia klapki opadły mi z oczu, jakbym był koniem dorożkarskim, którego uwolniono z ogłowia i puszczono wolno na łąkę. I zobaczyłem wtedy, że mimo iż nosisz nazwisko "Potter", nie jesteś TAMTYM Potterem. I, na Merilna!, wszyscy, którzy mówią, że jesteś podobny do swojego ojca, muszą być albo ślepi, albo co najmniej mieć oczy przysłonięte kataraktą. Ja sam przez lata byłem ociemniały twierdząc, że jesteś jak skóra zdarta z ojca. W niedługi czas potem, spojrzawszy któregoś dnia w twoje oczy uniesione ku mnie znad podręcznika odkryłem, iż zieleń twoich tęczówek jest inna, niż ta w oczach twojej matki. Stokroć piękniejsza, bardziej soczysta. Jedyna w swoim rodzaju.

Najpierw cię ZOBACZYŁEM. Ciebie, a nie twoich rodziców. Ciebie - tak różnego od ludzi, którzy cię spłodzili. I zdumiałem się własną wieloletnią ślepotą, która kazała mi widzieć w tobie kogoś, kim nie byłeś.

Potem cię USŁYSZAŁEM. Twój głos. Nie szyderczy baryton Jamesa, nie śpiewny alt Lily. TWÓJ własny głos. Niebędący już głosem dziecka, niemający w sobie również nic z młodzieńczej nieporadności. Głos mężczyzny. Młodego. Silnego. Odważnego. Czasami nieśmiałego. Czasami smutnego.

I zapragnąłem ukoić smutek w twoim głosie i zamienić go w radość. Zamarzyłem słuchać twojego śmiechu i sprawić, by był jak najradośniejszy.

Nie sądziłem nigdy, że mój zmysł słuchu jest taki wrażliwy. Jako mistrz eliksirów doskonaliłem wzrok, węch i dotyk. Te zmysły były niezbędne w takim fachu, jak mój. Słuch - już niekoniecznie. Owszem, wsłuchiwałem się w bulgotanie mikstur warzących się na wolnym ogniu lub podgrzewanych w gwałtowny sposób, ale, bądźmy szczerzy, wrażliwy słuch nie był ani nie jest niezbędny do przygotowania eliksiru.

Jest za to konieczny do wsłuchiwania się w drugiego człowieka. W ciebie. Gdy tak ciebie słuchałem, zacząłem cię także słyszeć. Zacząłem rozpoznawać szelest twojej szaty, owijającej się wokół twoich nóg. Chrzęst, jaki wydawały podeszwy twoich butów na kamiennych posadzkach korytarzy lub na drewnianych deskach w mojej pracowni. Zacząłem słyszeć szum twojego oddechu i bicie serca, szmer włosów, gdy poprawiałeś niesforne kosmyki i metaliczne pobrzękiwanie okularów, gdy odkładałeś je na blat. Te dźwięki poznawałem wraz z twoim głosem przez kolejny rok. Uczyłem się ich na pamięć, by odnaleźć cię w tłumie.

W międzyczasie zacząłem słyszeć także własne serce. I ze zdumieniem odkryłem, że jego rytm znacząco się zmienia na twój widok, a nawet na samą myśl o tobie. Że najpierw przestaje uderzać w momencie, gdy nasze źrenice złapią siebie nawzajem. A potem tłucze się jak oszalały ptak w klatce. A gdy się wreszcie uspokaja, zaczyna bić zupełnie inaczej niż do tej pory. W takt twojego imienia.

Od dnia, w którym cię pocałowałem, a ty ten pocałunek oddałeś, słyszałem jeszcze więcej. Słuchałem jeszcze mocniej.

Mogłem słyszeć więcej, bo byłeś tak blisko, jak tylko to było możliwe. Słuchałem zatem tego miękkiego, ledwie słyszalnego dźwięku, jaki wydawały twoje powieki, gdy otwierałeś oczy, budząc się z głową na moim ramieniu. Słuchałem spokojnego bicia twojego serca, gdy spałeś w moich objęciach. I jego ogłuszających uderzeń, kiedy się kochaliśmy. Och, twój głos i wszystkie dźwięki, jakie wydawałeś w moim łóżku, były jak najwspanialsza symfonia! Twój cichy jęk i głośny krzyk, i radosny śmiech. Twój oddech najpierw spokojny, później coraz bardziej urywany. Powietrze łapane szybkimi haustami. Krew szumiąca pod skórą. I moje imię wołane w ekstazie. I wszystkie prośby, pragnienia, wyznania, jakie można składać i wyjawiać tylko w momentach największej intymności, tylko wobec kogoś, kogo kochasz i kto kocha ciebie.

Nigdy nie miałem dosyć słuchania ciebie, nawet jeżeli nic nie mówiłeś do mnie, tylko mruczałeś coś pod nosem. Gdy nuciłeś, wybierając ubrania z szafy, kiedy wydzierałeś się ochryple, próbując zagłuszyć szum wody z prysznica, gdy szeptałeś cichutko, ucząc się nowych zaklęć, receptur czy definicji, gdy powtarzałeś sobie jakieś trudne lub nieznane słowa, chcąc być pewnym, że je wymawiasz poprawnie...

A potem zapadła cisza. I trwa już dwadzieścia sześć lat. I nie ma już żadnego dźwięku, żadnego słowa. Żadnego głosu. Nie ma gardła ani płuc, ani ust, z których ten głos mógłby się wydostać. Nie ma ciebie.

***********************

Gorszy od ciszy, jaka zapadła w moich pokojach, był tylko śpiew feniksa. Nie śpiew - lament. Pieśń pogrzebowa.

Hagrid trzymał mnie w imadle swoich ramion, a Fawkes śpiewał. Nad tobą, nade mną. W takt tego śpiewu twoje ciało uniosło się lekko do góry i wirując bezgłośnie zaczęło przekształcać w blok białego marmuru. W biały sarkofag.

Wszyscy płakali. Dźwięk łez toczących się po ich policzkach żłobił bruzdy w mojej własnej twarzy. Jęki rozpaczy wychodzące z ich ust przygniatały mnie do ziemi.

Z moich ust nie wydobył się wtedy dźwięk żaden. Nie miałem w sobie żadnego głosu, jaki mógłbym wydać, żadnego słowa, jakie mógłbym powiedzieć do twojej nieobecności.

**************************

Ale... jakaś cząstka mnie ukryta głęboko nawet przede mną samym... ta jedna jedyna komórka... Nie wiem, czy w sercu, czy w uchu... Ta jedna mała cząsteczka wciąż nasłuchuje. Wciąż jest napięta do granic możliwości i skanuje głosy napływające do mnie z zewnątrz, czy nie wychwyci tego jednego, jedynego głosu.

Przez te wszystkie lata, kiedy siedzę przy rozpalonym kominku i patrzę na zamknięte drzwi, kiedy leżę w łóżku i czekam na sen, który nie nadchodzi... Tak naprawdę czekam na szelest twoich bosych stóp na drewnianej podłodze, na szum powietrza w uchylonych drzwiach, przez które wślizgujesz się do pokoju. Czekam na ugięcie się sprężyn materaca pod twoim ciałem, na powiew twojego oddechu tuż przy moim uchu, na mlaśnięcie twojego języka gdy zasysasz moje wargi. I na ten najsłodszy w świecie głos wypowiadający jedno słowo. Czekam na moje imię w twoich ustach...

- Severusie....

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro