Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XXXI

Gdyby ktoś zapytał mnie o moje najlepsze wspomnienie z dzieciństwa, opowiedziałbym mu właśnie o tym dniu.

Miałem dwanaście lat i wraz z paczką kolegów korzystałem z wakacji w najlepsze. Całymi dniami biegaliśmy po osiedlu, przyprawiając o udrękę rodziców i wszystkich sąsiadów. Kiedyś ojciec jednego z chłopaków, mając dość naszej obecności, podsunął nam świetny pomysł – wyprawa rowerowa za miasto.

Okoliczne lasy i pola okazały się tak ładne i wygodne do jazdy rowerem, że nie poprzestaliśmy na jednej wycieczce. Do tego w środku lasu mogliśmy swobodnie bawić się w bitwę, nie słysząc wściekłych krzyków matek wyglądających z okien.

Pewnego razu zapuściliśmy się dalej niż zwykle. Dojechaliśmy do końca lasu, a tam, jeszcze zanim zaczynały się pola uprawne, rozciągała się wielka, zielona łąka. Kiedy poszło się kawałek dalej, na granicy lasu znajdowało się wzgórze, które wówczas jawiło się nam jako wielka góra. Zdobyliśmy ją i gotowi byliśmy bronić jej jak swego własnego królestwa. Czegoś jednak temu królestwu brakowało, a mianowicie: króla.

Jedno zbocze wzgórza było łagodne, natomiast drugie tworzyła stroma skała, wystająca jeszcze parę metrów ponad szczyt wzniesienia. To właśnie był nasz zamek, choć przez wiele dni nikt nie odważył się go zdobyć. Pierwszą próbę podjął Duży Artur i prawie udało mu się dostąpić zaszczytu otrzymania tytułu królewskiego, gdyby nie to, że będąc prawie u szczytu, poślizgnął się i spadł na ziemię. Jego upadek był tak niefortunny, że chłopak skręcił kostkę. Mieliśmy olbrzymi problem, żeby pomóc mu wrócić do miasta.

Kandydat numer jeden do tronu królewskiego został chwilowo wyeliminowany. Teraz każdy z nas, choć byliśmy zgraną drużyną rycerzy, po cichu liczył, że to właśnie jemu uda się wejść na skałę. Po upadku Dużego Artura, który był największy z nas wszystkich, trochę baliśmy się ryzyka i na razie pozostała nam zabawa na łące lub szczycie wzgórza.

Wakacje miały się ku końcowi. Po raz kolejny grupa chłopców na rowerach wyjechała z miasta ku ich wyśnionemu królestwu. Właśnie ustawialiśmy się na łące, każdy z kijem w ręce, gotowi do bitwy, gdy nagle...

– Cześć, chłopaki! Co tu robicie?

Dziewczyny! Wśród nas rozległ się głośny jęk zawodu. Swoje rowery właśnie odkładały na ziemię Madzia, bliźniaczka Tomka i jej koleżanka Julka, zwana przez nas Gadułą.

– Zjeżdżajcie stąd! – krzyknął Tomek.

– Nie możemy – oświadczyła Madzia. – Nie znamy drogi, przyjechałyśmy za wami.

– Ale jesteście głupie... – stwierdził jeden z chłopaków.

– Tomek, odwieź je do domu!

– Czemu ja?

– To twoja siostra.

– Nie ja kazałem jej tu przyjeżdżać! – oburzył się chłopak. – Idźcie se do lasu na jagody. Nie potrzebujemy was tutaj.

– Chcemy się z wami bawić – rzekła Gaduła. – Możemy być księżniczkami.

– Nie, ja chcę być wojowniczką – powiedziała Madzia. – A najlepiej generałem!

– Dziewczyna nie może być generałem! – zdenerwował się Wielki Józek. Swoją drogą był najniższy z nas wszystkich. Jego przydomek wziął się od ogromnych uszu, których nie zdołała ukryć nawet nastroszona czupryna.

– A założymy się? – Magda wybiegła do przodu, zaciskając pięści.

– Nie będę się bił z dziewczyną.

– Oho, tchórzysz! – zawołała tryumfalnie koleżanka.

– Nie, po prostu mam swój honor.

– Jak już musicie tu być, to idźcie na wzgórze udawać księżniczki – rozkazał markotnie Tomek.

– I co mamy tam robić? – zapytała Gaduła.

– Obserwujcie bitwę. Zwycięska drużyna przybędzie was uratować, a wy za to obdarzycie wszystkich rycerzy buziakami.

– Łeee! – krzyknęły dziewczyny i kilku chłopców. – Nie ma mowy!

– No to będziecie wiedźmami. Jak was złapiemy, spłoniecie na stosie.

– Nie! Powiem wszystko mamie.

– Skarżypyta! – rozległy się kpiny.

– Spróbuj tylko – zagroził siostrze Tomek – a przy najbliższej okazji wrzucę cię do strumienia.

– Nie odważysz się!

– A właśnie, że tak!

Madzia pokazała bratu język i nachyliła się do Julki. Dziewczyny szeptały przez chwilę między sobą.

– Idziemy na wzgórze – powiedziała Gaduła. – Przyjdźcie po bitwie, to wymyślimy co dalej.

– Niech wam będzie.

Odprowadziliśmy dziewczyny niechętnymi spojrzeniami.

– Baby! – mruknął Krzyś – Zawsze zniszczą najlepszą zabawę.

– Może powinniśmy przywiązać je do drzewa i zostawić tu na noc? – zaproponował Wielki Józek.

– Co ty! – zaoponował Tomek. – Mama by mnie zabiła. To co, bitwa?

– Bitwa! – zakrzyknęliśmy zgodnym chórem.

Dwie wrogie armie ruszyły na siebie. W swych zabawach zawsze kierowaliśmy się kodeksem rycerskim, dlatego zwykle nie kończyło się na niczym poważniejszym od kilku siniaków.

Mym przeciwnikiem w bitwie okazał się Krzyś. Walczyłem dzielnie, jednak po chwili zostałem uderzony w kolano i z jękiem bólu upadłem na ziemię.

– Jeden zabity! – zawołał tryumfalnie mój przeciwnik.

– Ej, nie ma tak! – protestowałem.

– Padłeś na ziemię, więc nie żyjesz. Takie są zasady.

Ze złością splunąłem na ziemię i rozmasowałem obolałe kolano. Krzyś miał rację, a zasady to zasady, wobec tego posłusznie oddaliłem się na skraj pola walki.

Obserwowałem bitwę z niezadowoleniem, wyrzucając sobie, że zginąłem jako pierwszy i to jeszcze na samym początku. Mimo to finalnie to moja armia odniosła zwycięstwo. Wstałem z ziemi i wraz z kolegami pobiegłem na wzgórze.

Na szczycie czekały dziewczyny. Miały przy sobie kilka liści i jakieś kolorowe kwiatki.

– Witajcie, strudzeni rycerze! – rzekła Gaduła. – Jesteśmy szlachetnymi zielarkami. Uzdrowimy wszystkie wasze rany.

– Nie mamy żadnych ran, wygraliśmy bitwę! – zawołał Tomek.

– Wcale nie, Marcin nie żyje – wskazał na mnie Rudy Janek.

– A no, racja. Możecie go ożywić.

– Dobra.

Położyłem się na ziemi, jak przystało na trupa. Magda położyła mi na oczach liście i wyszeptała niezrozumiałe słowa jakiegoś zaklęcia.

– Możesz ożyć – poinformowała po chwili.

– Hurra, ożyłem! – powiedziałem, wstając.

– Ożywiła go! Wiedźma! – zawołał Janek.

– Na stos z nią! – krzyknęło kilku chłopaków.

– Nie! – zaprotestowały dziewczyny. – Nie jesteśmy wiedźmami, tylko szlachetnymi uzdrowicielkami, nie znacie się.

– Dobra, to jak teraz chcecie się bawić? – zapytał niezadowolony Tomek.

– Kto z was jest królem? – spytała Gaduła.

– Nie mamy jeszcze króla.

– Jak to?

– Legenda głosi, że królem ma być ten, który pierwszy wejdzie na skałę. Jeszcze nikt tego nie zrobił.

– To na co czekacie? – zdziwiły się dziewczyny.

– To niebezpieczne zadanie.

– Potrzebny nam król – stwierdziły. – Któryś z was musi spróbować. Może ty, Marcin?

– Ja? – Odruchowo cofnąłem się dwa kroki do tyłu.

Byłem dość nieśmiałym chłopakiem, rzadko znajdowałem się w centrum uwagi. Poza tym wątpiłem, aby udało mi się wspiąć na skałę. Nie chciałem skończyć jak Duży Artur.

– No, dajesz – powiedziała Madzia. – Zginąłeś w bitwie, więc musisz jakoś to odrobić. Chyba się nie boisz?

– Jasne, że nie! – zapewniłem.

– Pff, a ja myślę, że właśnie tak – odezwał się Krzyś. Drużyna przegranych właśnie dotarła na wzgórze. – Chcesz być królem? To właź. A jak ci się nie uda, to zostaniesz naszym niewolnikiem i będziesz nam mył rowery.

– Nigdy!

– To właź na skałę, no już.

– Dobra!

Chłopcy rozstąpili się na boki, robiąc mi przejście do skały. Podszedłem do niej powoli, mając nadzieję, że nikt nie widzi, jak bardzo trzęsą mi się kolana.

– Słabeusz! Buu! – zawyło kilku chłopaków z przegranej drużyny.

– Cicho! – fuknął na nich Tomek. – Zobaczycie, może wejdzie. Dajesz, Marcin!

Dopingowany przez kolegów rozpocząłem wspinaczkę. Szybko znalazłem oparcie dla rąk w skalnych szczelinach i podciągnąłem się do góry. Pierwszy metr przebyłem z łatwością. Ale do szczytu pozostało ich jeszcze kilka i tutaj zaczęły się problemy.

W tym miejscu skała była gładsza i trudniej było znaleźć coś, czego można by się złapać. Zacząłem się pocić. Z dołu dobiegały mnie krzyki.

– Dajesz!

– Szybciej!

– Wymięka! – krzyknął Zbyszek.

O mały włos nie spadłem na ziemię. Od tamtego momentu przestałem słyszeć radosny doping moich kolegów. Do moich uszu docierały tylko kpiny Krzysia, Zbyszka i ich przyjaciół. Macałem skałę w poszukiwaniu oparcia dla dłoni. Kręciło mi się w głowie, nie potrafiłem się skupić.

Udało się! Podciągnąłem się na ręce i o kolejny kawałeczek przybliżyłem do szczytu.

– On nie da rady! – krzyczał Krzyś. – To słabeusz, tylko patrzcie, zupełnie nie ma mięśni.

Miał rację. Kim byłem, jeśli nie słabeuszem? Rozważałem, czy nie zeskoczyć na ziemię. Wprawdzie musiałbym wyczyścić rowery wszystkim chłopakom i pewnie przez długie miesiące ciągnęłyby się za mną kpiny kolegów, ale czy zasługiwałem na coś więcej? Czy taki niepozorny chłopaczek jak ja miał prawo starać się o rolę króla?

– Zamknij się, idioto! – Wielki Józek stanął w mojej obronie.

Spojrzałem w dół. Wszyscy ze zgrozą wpatrywali się w Józka i Krzysia. Chłopak przegiął.

– Co ty powiedziałeś? – zdenerwował się Krzyś.

– Idiota! – powtórzył Józek, który pomimo drobnej postury swój honor cenił ponad wszystko i nie zamierzał tchórzyć przed nikim.

– Nie! – krzyknęła Gaduła, ale było już za późno.

Krzyś rzucił się na Wielkiego Józka i zaczął szarpać go za uszy. Chłopcy pospieszyli rozdzielać walczących, a ja zastanawiałem się, czy nie powinienem do nich dołączyć.

Nie! Nie mógłbym tego zrobić.

Musiałem iść dalej i zostać królem. Inaczej poświęcenie Wielkiego Józka poszłoby na marne. Podjąłem wspinaczkę.

Powoli podciągałem się coraz wyżej i wyżej.

On nie da rady!

Wcale nie! Właśnie, że dam! Odciąłem się od wrzasków na dole. Im wyżej się znajdowałem, tym trudniej było iść w górę. Całe ręce bolały mnie z wysiłku, bałem się, że w każdej chwili mogę spaść. Spojrzałem w górę. Jeszcze tylko kawałek...

Podciągnąłem się na rękach i uniosłem nogę do góry. Moja stopa ześlizgnęła się ze skały. Wydałem zduszony okrzyk przerażenia. Jakimś cudem udało mi się utrzymać na rękach i w spokoju odnalazłem oparcie dla stopy.

Z dołu dobiegł mnie okrzyk bólu. Bałem się spojrzeć w tamtą stronę, ale wyobrażałem sobie, że walka o honor dzielnych rycerzy musi być zacięta.

Prawa ręka, lewa ręka, prawa stopa... Tak niewiele pozostało mi do końca.

– Patrzcie! – zawołała z dołu Magda.

Odgłosy walki ucichły. Zrozumiałem, że wszyscy wpatrują się we mnie. Do szczytu skały zostało mi pół metra.

Czy naprawdę ja, mały, niepozorny chłopaczek, mogłem jako pierwszy zdobyć szczyt stromej skały i zostać królem wszystkich osiedlowych dzieciaków? To niemożliwe! A może?

Moja dłoń dotknęła trawy, która porastała skałę od góry. Wystarczyło jedno porządne podciągnięcie...

Moje obolałe mięśnie ledwo wytrzymywały. Pomyślałem, że jeśli teraz nie uda mi się wejść na szczyt, zapewne spadnę i skończy się to czymś gorszym niż upokorzeniem i skręconą kostką. Wszystko albo nic.

Po raz ostatni wysiliłem całe ciało. Raz. Dwa...

Trzy!

– Hurra!

– Niech żyje król Marcin!

Dzieciaki na dole wiwatowały na moją cześć, a ja siedziałem na skale, nie mogąc uwierzyć, że właśnie dokonałem tego, co wydawało mi się niemożliwe do osiągnięcia.

Gdy pierwszy szok minął, powoli podniosłem się na nogi. Czułem na twarzy promienie złotego słońca. Z miejsca, w którym stałem widziałem cały świat. Moi koledzy z tej wysokości byli rozmiarów świnek morskich. Po jednej stronie widziałem wielki las, a daleko za nim nawet pierwsze miejskie zabudowania. Kiedy się obróciłem, ujrzałem łąkę i pola ciągnące się w siną dal, oświetlone promieniami zniżającego się słońca.

W tamtej chwili naprawdę czułem się jak król. Osiągnąłem to, co nie udało się nikomu przede mną. Udowodniłem, że jestem kimś więcej niż nieśmiałym dzieciakiem z osiedla. Na długie miesiące zaskarbiłem sobie szacunek kolegów. Teraz nawet Krzyś nie mógł mi niczego zarzucić!

Król Marcin – to brzmiało godnie.

Jeszcze przez chwilę stałem w blasku słońca, machając do przyjaciół czekających na dole. Chciałem nacieszyć się tym momentem najdłużej, jak mogłem.

Wreszcie nadszedł czas zejścia. Nie było to łatwe, ale na pewno dużo prostsze od wspinaczki. Ostatni metr do ziemi pokonałem skokiem.

Na dole powitały mnie oklaski i przyjacielskie kuksańce.

– Niech żyje król Marcin! – zawołał Wielki Józek z olbrzymim siniakiem pod okiem. Zawtórowały mu okrzyki wszystkich zebranych.

Nawet Krzyś z rozbitym nosem podszedł i honorowo podał mi rękę.

– Jesteś gość – powiedział.

Dziewczyny podbiegły z bukietami polnych kwiatków!

– Brawo! Niech żyje król Marcin! – powiedziała Magda i pocałowała mnie w policzek.

Tak kończy się opowieść o tym, jak zostałem królem.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro