Rozdział XIV
Któregoś dnia po świętach odebrałem telefon od swojej najmłodszej siostry, Agnieszki. Rozmawialiśmy tak rzadko, że pierwszym uczuciem, jakiego doznałem, widząc jej imię na wyświetlaczu, był niepokój. Jednak po rozmowie miałem już tylko powody do radości. Miło wiedzieć, że niektórym życie układa się lepiej ode mnie.
Ucieszyła mnie również świadomość, że dzięki Agnieszce będę mógł sprawić radość Leokadii. Oczyma wyobraźni widziałem już zachwyt na jej twarzy. Postanowiłem porozmawiać z nią przy najbliższej okazji.
W sylwestrowy poranek leżałem w łóżku, wpatrując się bezmyślnie w mróz na szybie. Ni stąd ni zowąd przypomniała mi się historia o księciu, który mieszkał samotnie w lodowym pałacu. Napisałem ją dawno, dawno temu. Była to zwykła baśń dla dzieci, zupełnie niczym nie różniąca się od innych. Książę i księżniczka, która odmienia jego zamrożone serce. Ślub, a po nim wszyscy żyją długo i szczęśliwie. Magia i ckliwe banały, które nie mają nic wspólnego z prawdziwym życiem.
Nagle zapragnąłem je przeczytać. Kto wie, może mógłbym napisać je na nowo, tym razem z punktu widzenia starego gbura? Co mi szkodzi, przecież i tak nikt nigdy tego nie przeczyta.
W czasie, gdy stworzyłem baśń o lodowym księciu, powstało jeszcze kilka historyjek o podobnej wartości literackiej. Wszystkie pisałem ołówkiem w grubym zeszycie z brązową okładką. A zeszyt ów... musiał leżeć w jednej z szafek, którymi zawalone było piętro mojego domu. Unikałem wchodzenia tam, lecz tym razem pokusa spojrzenia raz jeszcze na stare opowiadanie była niezmiernie silna.
Ostatni raz zjawiłem się na piętrze chyba na początku tego roku. Nic dziwnego, że przywitała mnie gruba warstwa kurzu pokrywająca dosłownie wszystko i pajęczyny osnuwające ściany oraz meble. Rzeczony zeszyt w brązowej okładce znalazłem stosunkowo szybko, szczęśliwie leżał w drugiej szufladzie, którą przeglądałem.
Na tym mógłbym zakończyć i była to bardzo kusząca opcja, gdyż z natłoku kurzu już zaczynałem kichać. Przy okazji znalazłem jednak kilka zdjęć z mojej młodości, a także stary szkicownik. Sentyment wziął górę. Postanowiłem poszukać kolejnych skarbów i może zaprowadzić tu trochę porządku przy okazji.
Zaniosłem zeszyt z opowiadaniami do kuchni, a potem uzbrojony w paczkę chusteczek i mokrą ścierkę do wycierania kurzu wróciłem na piętro. Odkurzyłem kilka najbliższych szaf i półek, po czym zabrałem się za myszkowanie w szufladach. Znalazłem jeszcze kilka zdjęć, z siostrami na placu zabaw, z kolegami na wakacjach w górach... Przez chwilę uśmiechałem się do swoich wspomnień. Zdjęcia. Nie zrobiłem żadnego od wielu, wielu lat. Nawet nie wiem, czy mam tutaj aparat. Chociaż, gdyby przekopać się przez sterty tych wszystkich gratów...
– Nie wiedziałam, że pisze pan bajki dla dzieci. – Podskoczyłem na dźwięk głosu Leokadii.
Odwróciłem się z groźną miną. Stała oparta o framugę drzwi. W ręce trzymała mój zeszyt i bezczelnie się uśmiechała.
– Sama spróbuj coś napisać, ciekawe, jak ci pójdzie.
– Proszę się nie obrażać. Nie miałam nic złego na myśli.
– Doprawdy?
– Przeczytałam te o wiedźmie ze złotego lasu i o lodowym księciu. Ta druga szczególnie mi się spodobała.
– Właśnie miałem zamiar napisać ją od nowa.
– Chce pan coś w niej zmienić?
– Sporo rzeczy, ale głównie zakończenie. Za dużo w nim słodyczy. Nie wiem, co miałem w głowie, żeby pisać takie cukierkowe bajeczki.
– Ja tam zostawiłabym je tak, jak jest – stwierdziła Leokadia. – To piękne, że serce księcia stopniało pod wpływem miłości.
– A gdyby tak to serce dziewczyny zamarzło? I odtąd dwójka lodowych władców rządziłaby całą krainą.
– No wie pan co!
– Co? Nie wszystkie baśnie muszą się dobrze kończyć.
– Muszą. To cecha baśni. Wiem to ze szkoły.
– Od kiedy tak bardzo przejmujesz się szkołą?
Nie odpowiedziała. Zamiast tego zaczęła przechadzać się po zakurzonym korytarzu. Zaglądała do szafek, podziwiała stare obrazki i zdjęcia w zakurzonych ramkach.
– Co ty robisz? – zawołałem, gdy nacisnęła klamkę i weszła do pokoju na końcu korytarza.
Bałem się, co może tam zastać. Od czasu do czasu bywałem na korytarzu, jednak w pokojach ostatni raz byłem... nie mogłem sobie przypomnieć. Moje obawy ulotniły się, kiedy usłyszałem dobiegający z pokoju okrzyk zachwytu. Po nim nastąpiła seria kichnięć.
– Wyłaź stamtąd! Udusisz się.
– Niech pan tu przyjdzie!
Wywróciłem oczami i przecisnąłem się między szafkami na koniec korytarza. Stary pokój był niewyobrażalnie zakurzony – Leokadia zostawiła ślady butów na podłodze. W rękach trzymała starą plandekę i z zachwytem wpatrywała się w stojącą przed nią perkusję.
– Natychmiast stąd wyjdź – nakazałem tonem nieznoszącym sprzeciwu. Na Leokadii nie zrobił on jednak najmniejszego wrażenia. Widziałem zachwyt w jej oczach, kiedy spojrzała na mnie, a potem znów na instrument. Z wrażenia przez chwilę nie mogła wykrztusić słowa.
– To pańska perkusja! – zawołała, gdy już wróciła jej mowa. – Grał pan na niej... Dlaczego tu jest? Dlaczego już pan jej nie używa?
– Wiesz dobrze, dlaczego.
– Mógłby pan do tego wrócić! Mógłby pan zebrać nowy zespół. Nigdy nie jest za późno!
– Daj spokój, Leokadio. Nie grałem od dwudziestu lat. Moja przygoda z muzyką skończyła się dawno temu. Chodźmy stąd.
Dziewczyna popatrzyła na mnie zawiedziona. Byłem pewny, że zaprotestuje. Przez chwilę wyglądała, jakby rzeczywiście miała taki zamiar, potem jednak zamyśliła się i ruszyła ku drzwiom. Gdy znalazła się na korytarzu, zaczęła straszliwie kichać.
– Idziemy stąd. Z tym kurzem nie poradziłby sobie chyba nawet Superman – powiedziałem, podając dziewczynie chusteczki.
– Chciałabym jeszcze się rozejrzeć...
– Nie ma takiej opcji. Nie powinnaś tu w ogóle wchodzić.
Leokadia wreszcie zgodziła się zejść na dół, a ja dwa razy przekręciłem klucz w drzwiach na szczycie schodów. Odłożyłem go na szafkę w przedpokoju, obiecując sobie, że później schowam go w bezpieczne miejsce.
– Tak właściwie, to jak weszłaś do domu? – zapytałem, wstawiając wodę na herbatę.
– Drzwiami.
– Dobrze, że nie kominem – odparłem zgryźliwie.
– Pan nie ma komina.
– Czyżby?
– I dla pana wiadomości nie użyłam także wytrychów ani spinki do włosów. Po prostu zapomniał pan zamknąć drzwi.
– Skleroza. Może powinienem zacząć łykać suplementy na pamięć? – zapytałem ironicznie.
– Polecam orzechy. Ponoć działają równie skutecznie. I co pan w końcu zrobi z tą baśnią?
– Jeszcze nie wiem. Może dam sobie spokój.
– Czy ja wiem? Gdyby poprawić to i owo, mógłby uchodzić pan za nowego Andersena.
– Oho, nie pokładaj we mnie takich nadziei – zaśmiałem się. – Co tam u ciebie, Leokadio?
– Piękny dziś dzień.
– Wydawało mi się, że każdy dzień uznajesz za piękny.
– To prawda. Czy coś złego w wypowiadaniu tego na głos?
– Nic a nic.
– Tak naprawdę to przyszłam, żebym z panem porozmawiać.
– Chyba zawsze przychodzisz właśnie po to.
Leokadii nie rozbawił ten komentarz. Spojrzałem na nią. Na jej twarzy malował się wyraz ponurego zamyślenia. Zmartwiłem się.
– Coś się stało?
– Ostatnio trochę zastanawiam się nad światem. Tak wielu ludzi jest nim przemęczonych. Tak wielu jest smutnych. Zresztą nie każdemu dane jest żyć w takim pięknym, bezpiecznym miejscu jak nam. I wie pan, myślę sobie... myślę sobie, że może się mylę. Może żyję w kłamstwie?
Spojrzała na mnie. W jej oczach ujrzałem ogromną powagę.
– Nie rozumiem – przyznałem. – Dlaczego miałabyś żyć w kłamstwie?
– Widzę piękno w każdym dniu. Radość w każdej rzeczy. A może to tylko moja wyobraźnia? Może okłamuję samą siebie, wmawiam sobie, że świat jest piękny, gdyż boję się przyznać, że to w istocie potworne miejsce?
Byłem w szoku. Jak to możliwe, że ona, Leokadia, najbardziej optymistyczna osoba, jaką kiedykolwiek poznałem, wysnuwa takie myśli?
– Co cię skłoniło do takich refleksji? – zapytałem.
– Tak wielu ludzi jest niezadowolonych ze swojego życia. Na wszystko narzekają. Kto ma rację? Oni czy ja?
– Ja myślę, że znasz odpowiedź na to pytanie, Leokadio.
Popatrzyła na mnie smutno.
– To kwestia nastawienia, prawda?
– Tak właśnie uważam – przyznałem.
– Z tego wynika, że każdy kto chce, mógłby być szczęśliwy. Dlaczego więc ludzie nie są? Dlaczego wszędzie widzą zło zamiast dobra?
– Widocznie taka już jest nasza ludzka natura. Trudno w niepowodzeniu odnaleźć korzyści.
– A gdy wszystko się udaje? Są tacy, którzy i tak znajdą powód do smutku. Deszcz, podatki, konieczność sprzątnięcia mieszkania... Na to nie mamy wpływu. Po co ludzie tracą czas, by denerwować się na to, czego nie przeskoczą?
– Nie znam odpowiedzi na to pytanie.
– Chciałabym znaleźć sposób na to, by uczynić każdego człowieka szczęśliwym. Jakże wspaniały byłby wówczas świat!
– To niemożliwe, Leokadio. Wiesz o tym doskonale.
Odpowiedziało mi zrezygnowane westchnięcie. Nie mówiłem nic więcej, pozwoliłem dziewczynie pozostać sam na sam ze swoimi myślami.
– Co powiesz na naleśniki? – zapytałem kwadrans później, ściskając w dłoni książkę, którą otrzymałem od Leokadii na święta.
– Naleśniki to zawsze dobry pomysł – rozchmurzyła się. – A poza tym, to mam plan.
– Jakiż to?
– Może ja poprawię tę pana baśń? Co pan na to?
– W zasadzie, czemu nie? Jeśli masz ochotę się pobawić, to proszę bardzo.
– Będzie pan zadowolony!
– Bez wątpienia.
Zdecydowaliśmy się na naleśniki czekoladowe z bananami i bitą śmietaną. Obawiałem się, czy coś z tego będzie, gdy Leokadia przez przypadek wsypała do ciasta pół paczki kakao, zamiast dwóch łyżek.
– Nawet najwięksi kucharze popełniają błędy – skwitowała z niewinnym uśmieszkiem.
Trochę więcej cukru i słodka śmietana uratowały nasz obiad. Po dwóch wypasionych naleśnikach czułem się już pełny i ze zdziwieniem przyglądałem się Leokadii, która nakładała sobie na talerz czwartego. Gdzie ona to wszystko mieści?
– Jakie ma pan plany na wieczór? – zapytała.
– Takie, jak co dzień.
– Jest sylwester.
– Cudownie.
– Nie ma pan ochoty poświętować?
– A ty, Leokadio?
– Jedziemy z rodzicami do miasta pooglądać fajerwerki. To niesamowity widok! Może zabierze się pan z nami?
– Dziękuję, nie lubię huku. – "I nie lubię sylwestra", dodałem w myślach.
– Szkoda. Czas już na mnie. Życzę panu miłego wieczoru. I wszystkiego najlepszego na Nowy Rok!
– Wzajemnie.
Włożyła jeszcze talerze do zlewu, a potem zabrała zeszyt z moimi opowiadaniami i wyszła.
Dopiero wtedy przypomniałem sobie, że miałem jej o czymś powiedzieć. Ech, może te orzechy na pamięć nie byłyby wcale takim złym pomysłem...
Sylwester – myślałem, zmywając naczynia – ostatni dzień roku. Koniec. Dla mnie był to koniec czegoś więcej niż tylko starego roku. Zamiast świętować, co roku samotnie pogrążałem się w smutku. W tym roku nie zamierzałem odchodzić od swojej tradycji.
Chociaż może...
Zastanowiłem się, co powiedziałaby na ten temat Leokadia. Wyobrażałem to sobie. "Było minęło. Po co martwić się przeszłością, której nie można zmienić?" Sporo w tym racji.
A jednak tego dnia kontynuowałem swoją coroczną tradycję. Wieczorem zgasiłem wszystkie światła w domu. Samotnie, w całkowitej ciemności, pozwoliłem wspomnieniom przejąć nade mną władzę i wtrącić mnie w otchłań cierpienia.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro