Rozdział VI
Zupełnie nie pomyślałem o tym, aby zapytać Leokadię, czy ma jakieś wymagania odnośnie obiadu. Może jest wegetarianką? Może czegoś nie lubi? Nie miałem już okazji, by zadać te pytania, dlatego musiałem zaufać intuicji. Zdecydowałem się na zupę pomidorową (chyba każdy ją lubi, czyż nie?) i naleśniki, do wyboru z dżemem albo nutellą.
Tego dnia padał deszcz, na dworze było szaro i brzydko. Piękna złota jesień odeszła w niepamięć. Jeszcze zanim Leokadia zapukała do moich drzwi, przez kuchenne okno dostrzegłem, jak nadchodzi. Miała na sobie długi, zielony płaszcz, a w dłoni trzymała ogromny parasol we wszystkich kolorach tęczy. Ten widok rozjaśniał szarość dnia.
– Dzień dobry! – powitała mnie, gdy otworzyłem drzwi. – Piękna pogoda, nieprawdaż?
Przez chwilę nie wiedziałem, co odpowiedzieć, gdyż w jej głosie nie dosłyszałem cienia ironii.
– Zależy, co kto lubi – odrzekłem neutralnie.
– Ja lubię każdą pogodę – stwierdziła. – A pan?
– A ja lubię najbardziej, gdy można smażyć się w słońcu, jak na hawajskiej plaży.
– Był pan kiedyś na hawajskiej plaży? – zapytała z ożywieniem.
– Nie. Ale z pewnością czułbym się tam doskonale.
– Na Hawajach jest dużo turystów – zauważyła Leokadia. – A pan podobno nie lubi ludzi.
– Fakt. O tym nie pomyślałem.
– Jestem głodna – oświadczyła, zdejmując płaszcz. – Zdaje mi się, czy wyczuwam zupę pomidorową?
– Owszem. Mam nadzieję, że lubisz?
– Dzisiaj to bym zjadła nawet zupę ze ślimaków – taka jestem głodna.
– Nad ślimakami pomyślę następnym razem. Rozgość się.
Leokadia posłuchała natychmiast i weszła do salonu. Zaczęła rozglądać się dokładniej niż zwykle. Podeszła do półki z książkami i przeglądała tytuły na grzbietach. Zostawiłem ją samą i wróciłem do kuchni. Akurat, gdy gorąca zupa stanęła na stole, mój gość wszedł do kuchni z psotnym uśmieszkiem na twarzy.
– Znalazłaś coś ciekawego? – zapytałem ostrożnie.
– Owszem. Pańskie nazwisko, Marcinie Burku!
Stanąłem zaskoczony. Czy ta mała naprawdę potrafi wleźć w każdą dziurę?
– W jaki sposób? – zapytałem tylko i usiadłem przy stole.
– Na stoliku leżała koperta. Zaadresowana do pana, bo do kogo innego?
Oczywiście! Czyli tym razem Leokadia miała szczęście. A już zaczynałem podejrzewać, że nie tylko wierzy w magię, ale i sama posiada jakieś czarodziejskie zdolności.
– Tym sposobem mój największy sekret ujrzał światło dzienne – rzekłem dramatycznym tonem. – A teraz zapraszam do stołu. Zupa stygnie.
– Smacznego! – powiedziała, chwytając łyżkę.
– Wzajemnie.
– Burek to dość ponure nazwisko, nie sądzi pan? – zapytała.
– Pasuje do mojej osoby – stwierdziłem.
– Przesadza pan. Myślę, że tak naprawdę nie byłby pan w stanie zachowywać się jak prawdziwy ponurak.
– Miło, że tak sądzisz. A teraz jedz. Przed chwilą umierałaś z głodu.
– Trudno jeść, gdy ma się tak ciekawego towarzysza do rozmowy.
– A może małe wyzwanie? – zaproponowałem. – Zobaczmy, czy jesteś w stanie wytrzymać pięć minut bez gadania. Start!
Leokadia odpowiedziała mi złowrogim spojrzeniem i widziałem, że z największym trudem powstrzymała się, by jakoś tego nie skomentować.
Miła była to chwila. Minęły lata, odkąd jadłem obiad w czyimś towarzystwie. To nie takie złe, raz na jakiś czas zaprosić kogoś do domu.
Leokadia bez gadania wytrzymała jakieś trzy minuty. Po tym czasie zawołała:
– Jest pan okrutny! Skłaniać mnie do milczenia, kiedy jest tyle rzeczy, o których moglibyśmy porozmawiać!
Zaśmiałem się przyjacielsko.
– Po pierwsze, to muszę panu powiedzieć, że zupa jest wyśmienita – oznajmiła z zachwytem Leokadia. – Dawno nie jadłam tak dobrej pomidorówki!
– Dziękuję – odparłem. – Jak tam w szkole?
Spojrzała na mnie dziwnie.
– Takie pytania zadają tylko rodzice i stare ciotki na nudnych imprezach.
– Od dzisiaj także wścibscy sąsiedzi.
– Cóż może być w szkole? – prychnęła niezadowolona. – Nudne lekcje, tony nauki, zmęczeni nauczyciele i sztywni uczniowie.
– Sztywni uczniowie? – Uniosłem pytająco brew. – Za moich czasów uczniowie byli raczej rozbrykani niż sztywni.
– Zdarzają się rozbrykane jednostki – przyznała. – Ale jeżeli pyta pan o moją klasę, zauważyłam tam przewagę sztywniaków o wysokich ambicjach naukowych.
– Co złego w tym, że są ambitni?
– Przez to są nudni. A ja mam uczulenie na nudę i trudno mi znieść takie towarzystwo. Większość z nich potrafi rozmawiać tylko o sposobach na naukę, sprawdzianach i zadaniach domowych. Od czasu do czasu o serialach albo Koreańczykach z pastelowymi włosami.
– Koreańczyk z pastelowymi włosami? – Nie zrozumiałem.
– Farbowany, oczywiście.
– Jak to? Dlaczego mieliby farbować włosy na pastelowe kolory?
Leokadia spojrzała na mnie pobłażliwie.
– Pan żyje nie tylko na uboczu, ale również pod kamieniem. Teraz jest taka moda. Na k–pop i farbowanych Koreańczyków.
Pokiwałem głową, udając zrozumienie. Świat zmieniał się szybko, szczególnie świat młodzieży. A ja w ich mniemaniu byłem już niemalże starcem, który nie ma pojęcia, jak w dzisiejszych czasach wygląda życie. Najgorsze, że chyba było w tym trochę prawdy.
– I nie ma wśród nich nikogo wyjątkowego? – zapytałem. – Mam na myśli twoich kolegów z klasy, nie Koreańczyków.
Zastanowiła się nad odpowiedzią.
– Cóż, jest taki jeden, który na przerwach zamiast w telefon wpatruje się w książkę – powiedziała. – W dzisiejszych czasach jest to widok wcale nieczęsty wśród młodych ludzi. Poza nim jak na razie nie dostrzegłam nikogo, kto w jakiś sposób by się wyróżniał.
– Znasz ich dopiero parę dni. Nie martw się, kiedy lepiej się poznacie, na pewno z kimś się zaprzyjaźnisz.
Za próbę pocieszenia zostałem nagrodzony powątpiewającym spojrzeniem.
– Trudno porozmawiać z nimi na jakiś naprawdę interesujący temat – przyznała ze smutkiem Leokadia. – Oni po prostu nie chcą. A może się boją? A może nie potrafią? Czasami niektórym szkoda czasu. Większość interesujących tematów wymaga użycia wyobraźni. Nie rozumiem dlaczego, ale zauważyłam, że dla niektórych ludzi bywa to trudne.
– Cóż, ludzie są z natury leniwi – stwierdziłem. – Nadprogramowe myślenie bywa bolesne.
– Mhm – mruknęła smętnie Leokadia. Skończyła jeść i zamyślona wpatrywała się w przestrzeń. Nie wiedziałem, czy jest smutna, czy po prostu nad czymś rozmyśla. Nic mądrego, co mógłbym powiedzieć w danej chwili nie przychodziło mi do głowy, dlatego czekałem w milczeniu.
– Nie są źli – przyznała, kiedy otrząsnęła się z zamyślenia. – To wartościowi ludzie, dążą do swoich ambitnych celów, których ja pewnie nigdy nie zrozumiem. Ale ja i oni... to dwa inne światy.
– A ty, nie masz swoich ambitnych planów? – spytałem.
– Nie, raczej nie – stwierdziła bezbarwnym tonem. – Nie przepadam za nauką, zdobywanie wiedzy jakoś mnie nie cieszy. Nie wiem jeszcze, co bym chciała robić w życiu. Na pewno pragnę być szczęśliwa. Chciałabym podróżować, zwiedzać świat. Przemierzać gęste lasy w pogoni za przygodą. Poznawać kulturę dzikich plemion, żyć wśród nich jakiś czas, a potem pewnej nocy odejść, zniknąć, rozpłynąć się we mgle... – Ostanie zdania wypowiedziała już całkowicie rozmarzona.
– To też jest plan na życie. Całkiem ciekawy. – Postanowiłem nie dodawać, że również mało realny.
– Nie wiem, czy coś z tego wyjdzie. Nikt w życiu nie puściłby mnie do dzikiej puszczy, a podróże kosztują, wobec czego musiałabym uciec z domu i podjąć życie włóczęgi. Chociaż to całkiem rozsądna opcja i poważnie się nad nią zastanawiam, jednak wprowadzę ją w życie najwcześniej za kilka lat. Na razie muszę skończyć szkołę, nieważne jak bardzo jej nie znoszę.
– Masz jeszcze sporo czasu na podjęcie decyzji – zauważyłem. – Na pewno zdążysz wymyślić coś, co pozwoli uniknąć ci losu włóczęgi.
– Och, perspektywa losu włóczęgi wcale mnie nie przeraża. Naprawdę myślę, że to ciekawy sposób na życie.
– Ale niewygodny. I chyba nieszczególnie bezpieczny.
– Cóż, nic nie jest idealne – podsumowała. – Może uda mi się znaleźć kogoś, kto zechciałby wraz ze mną włóczyć się po świecie. Wie pan, razem zawsze raźniej.
Pokiwałem głową. Niesamowite, że ta dziewczyna marzy o tym, aby włóczyć się po świecie, a nawet gotowa jest uciec z domu. Ale była jeszcze młoda, nim dorośnie, jeszcze wiele razy zmieni zdanie. Ja w jej wieku chciałem być gwiazdą rocka i koncertować z zespołem po całym świecie. I proszę bardzo: jestem copywriterem z zamiłowaniem do historii. A z dawnych marzeń pozostała mi jedynie garstka miłych wspomnień.
– Naleśniki z nutellą, czy dżemem? – zapytałem. Patelnia już grzała się na ogniu, a ja dolewałem mleka do ciasta, by nieco je rozrzedzić.
– A jaki dżem?
– Truskawkowy albo śliwkowy.
– W takim razie wybieram nutellę. Chociaż mogę zjeść jednego również z dżemem truskawkowym – powiedziała Leokadia. – Dawno nie jadłam nutelli. Rodzice przestali kupować ją, gdy miałam dziesięć lat. Wyczytali gdzieś, że jest bardzo niezdrowa. Zapewne to prawda. Sam cukier, olej palmowy i tak dalej...
– A więc może nie powinienem dawać ci nutelli? Skoro rodzice ci zabraniają...
– Po pierwsze – przerwała mi – to wcale mi nie zabraniają, tylko nie kupują. Dlaczego miałabym nie skorzystać, gdy ktoś tak miły jak pan pragnie mnie poczęstować? Po drugie, rodzice mówią także, że wszystko jest dla ludzi. Może nie umrę od kilku naleśników z czekoladą.
– Mhm... – mruknąłem tylko, bo w tej właśnie chwili całą swoją uwagę poświęciłem naleśnikowi, którego musiałem przerzucić na drugą stronę.
Poruszyłem patelnią, a placek wyleciał na pół metra w górę, zrobił fikołka w powietrzu i wrócił na miejsce. Leokadia wydała okrzyk zachwytu.
– Niesamowite! – zawołała. – Gdzie się pan tego nauczył?
– To stara sztuczka – rzekłem z uśmiechem. – Wygląda nieźle, ale jest bardzo prosta. Nauczę cię, jeśli chcesz.
Leokadia przytaknęła ochoczo, więc kiedy przyszła kolej na następny naleśnik, pokazałem dziewczynie, jaki ruch należy wykonać patelnią, aby przerzucić placek. Spróbowała powtórzyć sztuczkę z ogromnym zapałem i prawie jej się udało, chociaż finalnie połowa naleśnika wylądowała na podłodze.
– To się zdarza – oświadczyłem, widząc jej nachmurzone spojrzenie. – Początki bywają trudne. Ale jeszcze parę naleśników i będziesz mistrzynią.
Wtedy właśnie okazało się, że jeśli Leokadii na czymś zależy, nie podda się, dopóki walki nie wygra. To ona usmażyła resztę naleśników, a ja z przyjemnością przyglądałem się jej wysiłkom. Już trzeciego naleśnika udało jej się przerzucić idealnie. Później tylko dwa wylądowały na podłodze, jeden wyszedł trochę przypalony. Poza tym poradziła sobie całkiem nieźle.
– Wow! – zawołała, patrząc na stertę naleśników piętrzącą się na talerzu. – Nie sądziłam, że tak dobrze mi pójdzie.
– Brawo – pochwaliłem ją. – Od dzisiaj możesz mianować się ministrem do spraw naleśników.
– Ciekawe tylko, czy wyszły smaczne?
– Przekonajmy się.
Naleśniki zniknęły w zaledwie kilka minut. Jedyne, co po nich zostało, to pusty talerz i ślady czekolady na twarzy Leokadii.
– Świetny obiad! – zawyrokowała. – Będę przychodzić częściej.
– Hola, hola! A kto powiedział, że mam ochotę zapraszać cię częściej?
– W takim razie ja zaproszę pana do mnie, w roli kucharza, rzecz jasna – zaśmiała się.
– Twoi rodzice nie gotują?
– Gotują. Ale różnie im to wychodzi. Niedzielny kurczak jest dobry, makaron z sosem i zupa ogórkowa też. Poza tym wiele pozostaje do życzenia. Może opowiedziałby mi pan coś o sobie?
– Ja mam coś opowiedzieć? Mało to mnie wypytujesz o wszystko?
– To przecież najlepszy sposób na poznanie drugiego człowieka – stwierdziła. – Zadawać pytania i słuchać odpowiedzi.
– Wobec tego teraz ja zadam pytanie tobie – oświadczyłem. – Powiedz mi, skąd w tobie tyle osobliwości? A także tyle mądrości? Przyznam, że zastanawiam się nad tym często.
– Czy ja wiem? – Wyglądało na to, że moje pytanie ją zaskoczyło. Po chwili zastanowienia odparła: – Chyba po prostu jestem sobą. Robię to, co mi się podoba. Myślę tak, jak mi się podoba. Lubię siebie. Nie chciałabym być kimś innym, a co gorsza, być taka jak inni. Każdy człowiek jest wyjątkowy, ale niestety czasem niektórzy przywdziewają maski i wtapiają się w tłum, stają się masą. Nie wiem, dlaczego.
– Może się boją? – podsunąłem.
– Bać się bycia sobą? – zdziwiła się. – Co w tym strasznego? Ja bardziej boję się udawać kogoś, kim nie jestem.
– Bycie sobą wymaga pewnej odwagi – zauważyłem. – Czasem niełatwo wyrazić swoje poglądy, zwłaszcza kiedy są kontrowersyjne. Ludzie boją się oceny ze strony innych.
– Wiem o tym. To przykre, że ludzie oceniają siebie nawzajem. Zazwyczaj nie mają racji w swoich osądach. Bez tego świat byłby o wiele milszym miejscem.
– Zapewne masz rację. A jednak nic z tym nie możemy zrobić. Tak to już jest na tym świecie. Są odważni, którzy nie boją się pokazywać ludziom swojego prawdziwego oblicza. Oraz ci, którzy zawsze pozostaną w tłumie.
Leokadia spojrzała na mnie ze smutkiem. Zadałem sobie pytanie, co ona myśli o sobie samej? Czy uważa się za odważną? Czy zdaje sobie sprawę, jak bardzo wyróżnia się spośród innych, jak bardzo jest wyjątkowa?
– Skoro odpowiedziałam na pańskie pytanie – odezwała się – to teraz moja kolej. Proszę, niech pan opowie mi jakąś historię ze swojej młodości. Co pan robił, gdy był w moim wieku?
– Leokadio, nie lubię mówić o sobie – mruknąłem. – Byłem zwyczajnym dzieciakiem, nic ponadto.
– A czym pan się interesował?
– Zdawało mi się, że uznajesz zainteresowania zwyczajnych nastolatków za nudne.
– W przypadku młodzieży dwudziestego pierwszego wieku owszem. Ale pan żył w zupełnie innych czasach! Wtedy dzieciaki nie miały nawet własnych komórek!
W oczach Leokadii zobaczyłem błysk, który kazał mi domyślić się, że z pewnością wolałaby przeżywać swoją młodość dwadzieścia pięć lat temu.
– Gdy byłem w twoim wieku – zacząłem – uczyłem się gotować, czytałem książki i grałem w zespole.
– W zespole?! – W tym momencie Leokadii totalnie opadła szczęka. – Jak to? Proszę mi wszystko opowiedzieć!
W tym momencie pożałowałem swojej otwartości. Temat zespołu nie należał do moich ulubionych.
– Wiesz, w tamtych czasach dużo było świetnych zespołów. – Mimo wszystko zdecydowałem się uchylić rąbka swojej przeszłości. – To był wspaniały okres pod względem muzyki. – Westchnąłem cicho na wspomnienie tamtych lat. – Było nas czterech, ja grałem na perkusji, koledzy na basie i gitarach. Jeden z nich śpiewał – wprawdzie nie najlepiej, ale wtedy nam to nie przeszkadzało. Spotykaliśmy się w piwnicy naszego basisty, kiedy jego matka szła do pracy na wieczorną zmianę. Za każdym razem robiliśmy ogrom hałasu. Pewnego razu sąsiadka nawet wezwała policję. Och, nigdy nie ewakuowałem się z żadnego budynku tak szybko, jak wtedy.
Uśmiechnąłem się do siebie z młodości. Zauważyłem, że Leokadia szczerzy się i spogląda na mnie oczami wielkimi jak spodki.
– I co dalej? – zapytała z niecierpliwością.
– I nic – zakończyłem smutno. – Jedyne, co zostało mi z tamtych czasów to wspomnienia i długie włosy. Nic dziwnego. Wtedy mnóstwo dzieciaków brało się za muzykę i wielu kończyło tak jak my. Tylko nielicznym udawało się coś osiągnąć.
– Nie gra już pan wcale?
– Wcale. Mam inne rzeczy do roboty.
– I nie żal panu? – dopytywała.
Westchnąłem i spojrzałem na nią poważnie.
– Żal – przyznałem. – Cholernie mi żal. Chwile, które spędziłem z chłopakami w tamtej piwnicy były najlepszymi w moim życiu.
– Co się stało, że przestaliście grać?
– Jeden z nich poznał dziewczynę. Nie miał już tyle czasu dla zespołu. A potem inny wyjechał z rodziną za granicę i stwierdziliśmy, że nie ma sensu dalej tego ciągnąć. Wiedzieliśmy, że i tak nic by z tego nie wyszło.
– Nie mógł pan stworzyć nowego zespołu?
– To już nie byłoby to samo.
– Ale przynajmniej mógłby pan grać. Robić to, co lubi.
– Jak widzisz, los zdecydował inaczej. Czasem tak bywa. Życie nie raz ma wobec nas inne plany, niżbyśmy chcieli.
– Strasznie poważnie to brzmi – stwierdziła Leokadia.
– Nic nie poradzę. Prawda mało kiedy jest zabawna. Kolej na moje pytanie – dodałem po chwili.
– Słucham pana?
– Wracając do naszej wcześniejszej rozmowy na temat twoich rówieśników. Czy w takim razie masz kogoś, kogo nazywasz przyjacielem?
– Trudne pytania pan zadaje – rzekła dziewczyna i w zamyśleniu przyjrzała się swoim paznokciom. Po chwili zaczęła bawić się swoją plecioną bransoletką i dopiero odpowiedziała: – Jeśli ma pan ochotę, to mogę opowiedzieć panu pewną historię.
– Czemu nie.
– Widzi pan tę bliznę? – zapytała pokazując mi otwartą dłoń. Po jej wewnętrznej stronie od kciuka aż do środka dłoni ciągnęła się cienka blizna.
– Tak, widzę. Coś ty robiła, dziewczyno? – Wydawało mi się, że nieźle trzeba się było postarać, aby załapać taką bliznę.
– W życiu miałam tylko jedną prawdziwą przyjaciółkę – zaczęła. – Miała na imię Rozalia – pięknie, nieprawdaż?
Automatycznie pokiwałem głową.
– Poznałyśmy się na podwórku, gdy miałyśmy po siedem lat. Wszystkie dzieciaki z okolicy znały się ze szkoły. Rozalia do niej nie chodziła, mama uczyła ją w domu. W ogóle była nadopiekuńcza i rzadko wypuszczała ją na zewnątrz. Nigdy właściwie nie dowiedziałam się, dlaczego.
Któregoś dnia wszystkie dzieciaki grały w berka. Gdy wyszłam na podwórko, chciałam do nich dołączyć, ale zobaczyłam Rozalię, która siedziała na drzewie i z tęsknotą patrzyła na dzieci. Podeszłam do niej i tak się poznałyśmy. Swoją drogą, był to pierwszy raz, kiedy weszłam na drzewo. Od tego czasu stało się to jednym z moich ulubionych zajęć.
Rozalia chciała bawić się z innymi, niestety była bardzo nieśmiała i obawiała się do nich podejść. Poza tym dzieciaki czasem wyśmiewały się z niej, bo miała niesamowicie jasne włosy, prawie białe. Ja uważam, że były piękne. Szybko się polubiłyśmy. Spacerowałyśmy po mieście, najbardziej lubiłyśmy chodzić do parku. Oczywiście, o ile tylko mama Rozalii się na to zgadzała. Tylko raz pozwoliła jej mnie odwiedzić, to były moje dziesiąte urodziny. Poza tym to ja przychodziłam do niej. Jej pokój był śliczny – niebieskie ściany i wielkie łóżko z mnóstwem poduszek. Miała ogromną kolekcję lalek Barbie, ale chyba tylko raz się nimi bawiłyśmy. Rozalia nieszczególnie za nimi przepadała. Wolała swojego misia Alfreda. Kiedy byłyśmy u niej, udawałyśmy księżniczki, wróżki, czy inne takie rzeczy. No wie pan, w końcu byłyśmy małymi dziewczynkami. Oglądałyśmy też dużo filmów Disneya. Rozalia najbardziej lubiła "Małą syrenkę", a ja "Mulan".
Gdy miałyśmy dziesięć lat, to było wiosną, pamiętam, Rozalia przeczytała jakąś książkę, nie mogę sobie przypomnieć jej tytułu. W każdym razie była tam mowa o przysiędze krwi pomiędzy najszczerszymi przyjaciółmi. A my w końcu byłyśmy najszczerszymi przyjaciółkami! Znalazłyśmy kawałek szkła z rozbitego lustra, które ktoś zostawił na śmietniku i każda z nas przecięła nim swoją dłoń. Potem złapałyśmy się za ręce i wypowiedziałyśmy słowa przysięgi na wieczną przyjaźń. Szczerze mówiąc, było to odrobinę straszne, zwłaszcza później. Nie miałyśmy pojęcia, co zrobić z zakrwawionymi dłońmi. Jedynym wyjściem było wrócić do domu. Nigdy nie zapomnę reakcji mojej mamy. Z początku była przerażona, chciała nawet wzywać pogotowie, co nie okazało się konieczne. Ale gdy już wyjaśniłam jej, na czym polegał nasz rytuał, strasznie się zdenerwowała. Cóż, mieszanie krwi z drugim człowiekiem nie jest najrozsądniejszym posunięciem, ale skąd my, dzieci, miałyśmy o tym wiedzieć? Ręka bolała mnie później przez dwa tygodnie. A blizna została do dzisiaj.
Z ciekawością i coraz to większym zdziwieniem wysłuchałem historii Leokadii. Przy okazji przypomniało mi się parę moich wyczynów z dzieciństwa, ale żaden z nich nie przebijał pomysłu, na jaki wpadły dziewczynki.
– Dobrze, że nie zrobiłyście sobie poważniejszej krzywdy – skwitowałem.
– Tak... – mruknęła Leokadia, w połowie pogrążona we własnych myślach. – Nie widziałam się potem z Rozalią przez miesiąc. Mama zabroniła jej spotykać się ze mną, a nawet wychodzić z domu. Ale później Rozalia jakoś ją przekonała.
– Nie masz już z nią kontaktu? – zapytałem, dziwiąc się, dlaczego tak piękna przyjaźń się rozpadła.
– Już nie.
– Dlaczego?
– Rozalia nie żyje – powiedziała Leokadia bezbarwnym tonem, nie patrząc na mnie. – Mam jeszcze kota – zmieniła temat, zanim zdążyłem powiedzieć coś głupiego w stylu: "przykro mi". – Jest puszysty, biały z czarną łatą na grzbiecie. Ma na imię Mikołaj. Na cześć Świętego Mikołaja, rzecz jasna. On też jest kimś w rodzaju przyjaciela.
– Kot przyjacielem? – zaciekawiłem się uprzejmie.
– Może nie do końca, bo przecież nie pomoże mi rozwiązać życiowego problemu. Ale jego obecność daje mi dużo radości. Uwielbiam go obserwować. Wie pan, koty to niesamowite stworzenia! Myślę, że mają w sobie trochę z ludzi. Mikołaj często przysiada na parapecie w salonie i wygląda za okno. Teraz nie ma najlepszych widoków, ale kiedy mieszkaliśmy w mieście, było inaczej. Wtedy obserwował ludzi na ulicy.
– Tak uważasz?
– Jestem tego w stu procentach pewna! – oświadczyła. – Mogę wyobrazić sobie, jak jego wielkie, zielone oczy przesuwały się za przechodniami... Czasami Mikołaj patrzy tak na mnie. Jeśli to zauważę, spoglądam na niego i możemy patrzyć tak na siebie przed dobre dwadzieścia minut, jak nie dłużej. Jest obserwatorem. Trochę jak prawdziwy Święty Mikołaj, który patrzy, czy dzieci są grzeczne, czy nie. Ale wie pan, co jest najbardziej niezwykłe?
– Co takiego?
– Mikołaj nie jest szczególnie towarzyskim kotem. Głaskanie i siedzenie na cudzych kolanach to nie dla niego. Ale za każdym razem, kiedy jest mi smutno lub jestem zła, on to wyczuwa, przychodzi i łasi się do mnie albo zwija w kłębek tuż przy mnie. Wtedy w jego mądrym spojrzeniu dostrzegam współczucie. Nie wiem, dlaczego ktoś stwierdził, że zwierzęta nie mają duszy. Ja uważam, że są bardzo uduchowione. Oraz inteligentne. Mam wrażenie, że Mikołaj wie rzeczy, o których ludzkość nie ma najmniejszego pojęcia.
Ja osobiście nigdy nie przepadałem za zwierzętami, za kotami w szczególności. Kiedy widziałem takiego na czyimś parapecie, zawsze przechodził mnie niemiły dreszcz. Myślę, że w słowach Leokadii coś było. Może pomysł, że koty obserwują ludzi i są od nich mądrzejsze, nie jest wcale tak absurdalny, jak mógłby się wydawać...
– A dlaczego nazwałaś kota na cześć Świętego Mikołaja? – zapytałem.
– Święty Mikołaj to niesamowita osoba – rzekła Leokadia. – Dobry człowiek, który jednej nocy obdarowuje czymś każde dziecko na całym świecie. Każdemu tej jednej nocy przynosi cząstkę radości. Czy to nie cudowne? Czy nie chciałby pan chociaż raz do roku uszczęśliwić w jakiś sposób każdego człowieka na świecie?
– Cóż, byłoby to cokolwiek trudne do zrobienia...
– No, właśnie! Ale on, Święty Mikołaj, jest w stanie to zrobić. Jest cudowną osobą. Wierzyłam w Mikołaja, dokąd miałam dziesięć lat. Uważam, że moi rodzice zachowali się absolutnie wspaniale, pozwalając mi na to tak długo. To było najpiękniejsze kłamstwo w moim życiu. Cieszę się, że przez tyle lat miałam okazję wierzyć w prawdziwe, bezinteresowne dobro, obcować z prawdziwą magią. Czasem przykro mi, kiedy przypominam sobie, że to wszystko było tylko na niby. Ale ludzie w gruncie rzeczy są dobrzy. I kiedy rodzice szóstego grudnia ofiarowują dzieciom prezenty – oni są Świętymi Mikołajami. A może nawet jest nim każdy, kto wywołuje uśmiech na twarzy drugiego człowieka i radość w jego duszy.
Patrzyłem w milczeniu na Leokadię. Byłem pod wrażeniem mądrości, jaką zawarła w swych pięknych słowach. Po raz kolejny już zastanowiłem się, jak to możliwe, że na tym świecie ostała się nastolatka o tak niesamowitym umyśle i poglądach...
– A pan ma jakiegoś przyjaciela? – zapytała.
Spojrzałem na swoje dłonie zmieszany. Choć różniło nas wiele, zdaje się, że miałem z Leokadią więcej wspólnego, niż mi się na początku wydawało.
– Nie musi pan odpowiadać – dodała po chwili, a ja z wdzięcznością kiwnąłem głową.
Zapadła cisza, która stała się dziwnie ciężka. Wreszcie przerwała ją Leokadia, która podziękowała za obiad i zaproponowała swoją pomoc w sprzątaniu. Nie pozwoliłem jej na to, mimo że bardzo się upierała. Wobec tego zjadła dwie łyżki nutelli i stwierdziła, że czas wracać do domu. Za oknem już od jakiegoś czasu było ciemno.
– Może cię odprowadzić? – zaproponowałem.
– Nie trzeba – odpowiedziała z uśmiechem. – Dziękuję za miłe popołudnie! Do zobaczenia!
– Do widzenia! – Zdobyłem się nawet na to, by nieśmiało pomachać jej na pożegnanie.
Leokadia wróciła do domu, a ja zostałem sam. I po raz pierwszy od wielu, wielu lat ta samotność wydała mi się jakby... odrobinę uciążliwa.
Poszedłem do salonu i załączyłem adapter. Z głośników popłynęło "Here comes the sun" Beatlesów. Muzyka zawsze przynosiła mi spokój, kiedy czułem się zmęczony lub podenerwowany.
Little darling, the smile's returning to their faces...
Nie mając na czym zawiesić myśli, po prostu wsłuchałem się w słowa piosenki.
Little darling, it's seems like years since it's been here...
Pomyślałem o wizycie Leokadii na obiedzie. A potem o wszystkich moich spotkaniach z nią od początku naszej znajomości. Pomyślałem o tym, że przy niej po raz pierwszy od dawna szczerze się uśmiechnąłem.
Here comes the sun...
Piosenka zaczęła mnie irytować. Było w niej coś... prawdziwego.
Here comes the...
Nacisnąłem odpowiedni przycisk, igła podskoczyła w górę. Salon pogrążył się w ciszy. Wróciłem na kanapę.
"A pan ma jakiegoś przyjaciela?" – zadźwięczało w mojej głowie.
Nie mam. Czy kiedykolwiek go miałem? Może. Jeśli tak, już nawet nie pamiętam jego imienia. Zaufałem w życiu kilku złym osobom, kilka osób oceniłem lepiej, niż na to zasługiwały, kilku innym pozwoliłem, aby mnie zniszczyły. A potem wyjechałem ze swojego życia. Przeprowadziłem się do zapomnianej wsi na końcu świata i zamieszkałem w jej najbardziej urokliwym zakątku, gotowy zapomnieć o przeszłości. O ludziach, którzy przynieśli mi tylko cierpienie. Chciałem zacząć nowe życie i byłem przekonany, że nie potrzebuję w nim już nikogo.
I tak przeminęło kilkanaście lat w starym domku nad jeziorem. Aż pojawiła się zwykła dziewczynka o niezwykłych przekonaniach, która na moją zgubę przypomniała mi, jak wygląda rozmowa z drugim człowiekiem. Zniszczyła mur świętego spokoju, który budowałem od lat.
Tamtego wieczora pomyślałem, że lepiej byłoby, gdybym nigdy nie poznał Leokadii. Wypchnąłem z umysłu obraz jej uśmiechniętej twarzy, a także wszystkie chwile, w których dzięki niej się uśmiechnąłem. Postanowiłem żyć tak, jak przed jej przybyciem do Gajowa.
Gdy przyszła następnego dnia, udałem, że nie ma mnie w domu. Długo stała pod drzwiami, zapukała w każde okno. Wiedziała, że jestem w środku. Poczułem ulgę, gdy po prawie godzinie odeszła. Zabrałem się do pracy, starając się nie dopuścić do siebie natrętnej myśli, że swoim dziecinnym zachowaniem mogłem ją zmartwić lub sprawić przykrość.
"Tak będzie dla mnie najlepiej" – pomyślałem.
"A dla niej?" – zapytał znienawidzony głos sumienia.
Nie odpowiedziałem.
Herecomes the sun... – zadźwięczało w mojej głowie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro