Rozdział XXVII
Wraz z początkiem czerwca nadeszła fala upałów. Na zewnątrz wychodziłem tylko rano i pod wieczór, gdyż w ciągu dnia nie dało się wytrzymać na słońcu – jedynym chłodniejszym miejscem był dom.
Leokadia zdawała się nie przejmować gorącem. Któregoś dnia przyniosła koc i rozłożyła go pod drzewem obok domu. Miała ze sobą także wielkie pudło lodów i wyglądało na to, że nie ma zamiaru się nimi dzielić.
– Smacznego! – zawołałem do niej przez okno w salonie.
– Dzięki! Może pan sobie przynieść łyżeczkę, to trochę panu dam.
– Nie zamierzam się ugotować na tym skwarze. Nie jest ci gorąco?
– Trochę tak. Ale takie słońce jest tylko przez kilka tygodni w roku, nie mogę go zmarnować. Poza tym mam lody.
– Lody nie uchronią cię przed poparzeniem lub udarem słonecznym. Może wejdziesz do domu?
– Proszę się nie martwić!
Spędziła w moim ogrodzie cały weekend. Popołudniami, gdy robiło się odrobinę chłodniej, wychodziłem do niej i rozmawialiśmy albo graliśmy w karty.
Wieczorem przeniosła swój koc nad jezioro i obserwowała zachód słońca. Mimo że chowało się ono za drzewami, jego promienie odbijały się w wodzie, tworząc przepiękny obraz. Później wróciła do domu i myślałem, że to ostatni raz, gdy widzę ją tego dnia. Myliłem się.
Dwie godziny później zmywałem po kolacji, gdy zobaczyłem Leokadię idącą w stronę jeziora. Drogę w ciemności oświetlała sobie latarką. Lekko zaniepokojony wyszedłem z domu i ruszyłem za nią.
– Czyś ty zwariowała? – zapytałem wzburzony.
Podszedłem bliżej i zorientowałam się, że dziewczyna przyszła w samym stroju kąpielowym, owinięta ręcznikiem.
– Chyba nie powie mi pan, że przez tyle lat nigdy nie kąpał się przy świetle księżyca?
– Nie, nie kąpałem się. I ty też nie będziesz.
– Niby dlaczego?
– Ponieważ ci na to nie pozwalam.
– Nie ma pan takiej władzy.
– Proszę cię, Leokadio. Przeziębisz się.
– Jest ciemno, nie zimno. Pan wyszedł w cienkiej piżamie, argument z przeziębieniem jest kiepski.
– Ja stoję na brzegu, ty masz zamiar wleźć do wody!
– Zimna woda zdrowia doda, hej ho!
To powiedziawszy, odrzuciła latarkę i ręcznik, po czym wbiegła do jeziora, ochlapując mnie przy tym wodą.
– Leokadio! – zdenerwowałem się. – Wracaj tu natychmiast!
Lecz ona, głucha na moje słowa, obróciła się na plecy i beztrosko wypłynęła na środek jeziora. Poczułem nieprzyjemny ucisk w żołądku. Jak głęboko było? Trzy metry, może pięć? Może więcej...
Woda lśniła w świetle księżyca. Pływająca Leokadia wyglądała niczym nimfa wodna. Może nawet wyobrażała sobie, że takową jest. W każdym razie ja szczególnie się nad tym nie zastanawiałem i podenerwowany obserwowałem, jak dziewczyna kładzie się na wodzie, by po chwili zanurkować i na kilka sekund wprawić mnie w przerażenie. Co bym zrobił, gdyby nie wypłynęła na powierzchnię? Wynurzyła się kilka metrów dalej, a ja poczułem, jak kamień spada mi z serca. Po chwili zaczęła powoli zbliżać się do brzegu.
– Nie chce pan do mnie dołączyć?
– Nie – odburknąłem.
– Po co pan tu w ogóle przyszedł?
– Na wypadek, gdyby coś ci się stało.
Parsknęła śmiechem.
– Spokojna głowa, umiem pływać.
– Wszyscy tak mówią. A wypadki i tak się przydarzają.
– Dlatego pan boi się wody?
– Owszem. Nie lubię podejmować niepotrzebnego ryzyka.
Leokadia wzruszyła ramionami i raz jeszcze odpłynęła od brzegu. Nie powinienem w ogóle tu przychodzić. Dlaczego mam się przejmować, kiedy ona ma moje troski w głębokim poważaniu? A jednak nie mogłem odejść. Za bardzo się bałem, że coś może jej się stać. Wody jeziora wyglądały spokojnie, jak tafla zwierciadła, lecz ja nie potrafiłem im zaufać. W żaden sposób nie potrafiłem tego lęku pokonać.
– Nareszcie – mruknąłem, gdy dziewczyna w końcu zdecydowała się wyjść. Natychmiast okryłem ją ręcznikiem.
– Jak cudownie jest pływać w niezmąconej wodzie przy świetle księżyca! Musi pan kiedyś spróbować!
– Podziękuję. Chcesz ciepłej herbaty?
– Nie ma potrzeby – odparła z uśmiechem. – Właściwe to powinnam szybko wracać. Nikt nie wie, że wyszłam.
– Leokadio! Pomyśl, co by się stało, gdybyś utonęła? Nikt nawet nie wiedziałby, gdzie cię szukać!
– Dlaczego od razu wysuwa pan najczarniejsze scenariusze?
– Jesteś nierozważna.
– A pan przewrażliwiony!
– Świetnie! Rób sobie, co chcesz!
Odszedłem prosto do domu, ani razu nie spoglądając za siebie. Moją troskę o Leokadię zastąpiła złość. Czasami przydałoby jej się trochę więcej rozwagi i pokory!
Wróciłem do domu, zgasiłem wszystkie światła i rzuciłem się na łóżko. Złość nie pozwalała mi zasnąć. Co gorsza, po pewnym czasie zamieniła się w wyrzuty sumienia. Zostawiłem Leokadię samą nad brzegiem jeziora, nawet nie spojrzałem, czy wraca do domu... Przez godzinę przewracałem się z boku na bok, w żadnej pozycji nie było mi wygodnie. Do tego natrętne myśli nie chciały opuścić mojej głowy.
Następnego ranka obudziłem się niewyspany. Bolała mnie głowa, a gdy spojrzałem w kalendarz okazało się, że tego dnia mija termin, do którego miałem wysłać tekst. Zupełnie zapomniałem!
Ten dzień z pewnością nie należał do najlepszych. Tekst napisałem naprędce, nie byłem zadowolony z efektu. Miałem nadzieję, że mój zleceniodawca nie będzie miał zarzutów. Później już wszystko leciało mi z rąk, dosłownie i w przenośni. Wychodząc po południu na taras, potknąłem się, upuszczając przy tym mój ulubiony kubek. Po zderzeniu z podłogą zamienił się w kilka kolorowych kawałków. Pomyślałem, że mógłbym pograć na perkusji, wyładować swoje emocje. Jednak instrument przypominał mi o Leokadii, a tego dnia nie miałem ochoty o niej myśleć.
Wobec tego załączyłem komputer i rozpocząłem pracę nad książką. Szło całkiem nieźle, gdy niespodziewanie urządzenie wyłączyło się i pomimo wielu moich starań, nie udało mi się uruchomić go z powrotem. Byłem wściekły. Najbardziej martwiła mnie wizja utraty wszystkiego, co udało mi się stworzyć przez ostatnie parę miesięcy. Oczywiście nawet nie pomyślałem o tym, aby zapisać kopię zapasową mojego dzieła. Od razu zadzwoniłem do serwisanta, który obiecał zjawić się w środę.
Mimo że jeszcze nie zrobiło się ciemno, zjadłem skromną kolacje i położyłem się do łóżka. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że nie zdołam zasnąć. Po prostu miałem już wszystkiego dość. Nie chciało mi się nawet myśleć.
Leokadia nie zjawiła się w tym tygodniu. Złość na nią wkrótce uleciała, pozostał jedynie żal. Czułem się trochę urażony jej zachowaniem. Liczyłem, że może przyjdzie mnie przeprosić, gdy ochłonie. A jednak nie przyszła.
Pojawił się za to serwisant, aby zobaczyć, co z moim komputerem. Przez pierwsze dwadzieścia minut narzekał na "tego starego grata" i sugerował, bym zamienił go na nowszy model. Starałem się ignorować jego marudzenie. Parę godzin później sprzęt udało się uruchomić i w zasadzie działał jak nowy. Był tylko jeden zasadniczy minus: tak jak się obawiałem, po mojej książce nie pozostał ślad. Po wyjściu serwisanta wyszedłem na taras i spędziłem na nim dobrą godzinę, patrząc przed siebie i tocząc w głowie prawdziwą walkę.
Doszedłem do jednego wniosku. Skoro po tylu miesiącach cała moja praca poszła na marne, widocznie nie zostałem stworzony do pisania. Znak? Przeznaczenie? Pewnie Leokadia by wiedziała. Cokolwiek to było, pozostało mi tylko pogodzić się z porażką. Są tacy ludzie, których rola na tym świecie ogranicza się do mieszkania w starym domu na krańcu świata. Samotnie, bez większego celu, bez możliwości realizacji marzeń. Cóż, życie nie jest sprawiedliwe.
Kolejny raz zobaczyłem Leokadię dopiero w niedzielę przed południem. Nie była sama. Przyprowadziła ze sobą Juliana. Nawet nie wiedziałem, że ją odwiedza...
Nie miałem ochoty przepraszać za to, że po prostu się o nią martwiłem. Ale może powinienem chociaż pójść z nią porozmawiać. O czymś zwykłym, tak jakby nic się nie stało. Przecież mogłem wybaczyć jej jedno nieporozumienie. Ba, powinienem. Postanowiłem, że tak zrobię, odwiedzę ją jutro wieczorem. Tygodniowy foch, to z pewnością wystarczająco dużo czasu, nie miałem ochoty tracić przyjaciółki przez błahostkę.
Młodzi przynieśli ze sobą wielki koc i koszyk piknikowy. Rozsiedli się wygodnie przy brzegu jeziora, dość daleko od mojego domu. Z kuchennego okna widziałem ich jako małe sylwetki na tle zieleni łąki i lasu. Udało mi się dostrzec, jak Julian odgarnia Leokadii kosmyk włosów za ucho i pozazdrościłem im młodości, a także szczęśliwej relacji, tak pełnej radości i nadziei. Byłem ciekawy, czy dziewczyna zdradziła ukochanemu swoje prawdziwe imię. Czy ufała mu na tyle?
Pytanie pozostało bez odpowiedzi. Nie miałem wiele pracy, toteż postanowiłem zająć się swym ogródkiem, który już od jakiegoś czasu domagał się, aby wypielić zaniedbane grządki. Miło było poświęcić się pracy fizycznej. Zajęcie na chwilę odciągnęło mnie od rozmyślań, którym ostatnimi czasy oddawałem się stanowczo zbyt często.
Oczyszczałem z chwastów grządki z marchewką, kiedy usłyszałem pełen przerażenia krzyk
– Lea! – wołał Julian. – Pomocy!
Odrzuciłem motykę na bok i ruszyłem biegiem w stronę jeziora. Rozglądałem się bacznie, jednak nigdzie nie mogłem dostrzec Leokadii. Julian stał sam na brzegu. Na sekundę strach zatrzymał mój oddech, gdy dotarło do mnie, co się stało. Pędząc przez siebie, jednocześnie zrzucałem z siebie kolejne części garderoby.
– Gdzie ona jest? – zawołałem.
Przerażony wpatrywałem się w wodę, jednak nie dostrzegłem żadnego ruchu.
– Tam... Tam była...
Chłopak wskazał rękę przed siebie. Wszedł do wody po kolana, jakby bał się ruszyć dalej.
Rozebrałem się do bielizny i byłem gotowy wskoczyć do jeziora w poszukiwaniu Leokadii. Jeżeli chciałem ją uratować, nie miałem czasu do stracenia.
Jednak gdy zrobiłem pierwszy krok i moje stopy znalazły się w jeziorze, ogarnął mnie obezwładniający strach. Mój lęk przed wodą przybrał takie rozmiary, że nawet adrenalina nie była w stanie go pokonać.
Potrafiłem pływać. Jako dzieciak to uwielbiałem. Jednak któregoś letniego dnia podczas zabawy w rzece potknąłem się o kamień i wpadłem pod wodę. Było płytko, ale zachłysnąłem się i wpadłem panikę. Uratowała mnie siostra i chociaż nic mi się nie stało, od tamtego czasu nie wszedłem do zbiornika z wodą większego niż wanna.
– Szybko! – usłyszałem zrozpaczony głos Juliana.
Mogłem skoczyć, zaryzykować własne życie i spróbować pomóc Leokadii lub zostać na brzegu jak ostatni tchórz.
– Jest tam, widzę ją – krzyknął chłopak i ruszył kilka kroków do przodu. – Ja nie potrafię nurkować! Proszę pana!
Stałem jak słup soli. Nie potrafiłem zmusić się do żadnego ruchu. Przez chwilę wszystkie myśli wyparowały z mojej głowy.
– Ona umrze, jeśli jej pan nie wyciągnie! – usłyszałem.
Dopiero to zdanie mnie otrzeźwiło. Uświadomiłem sobie, w jak poważnej znalazłem się sytuacji. Liczyła się każda sekunda.
Odsunąłem strach najdalej, jak mogłem i skoczyłem do jeziora w miejscu, które pokazał mi Julian. Z trudem otworzyłem oczy pod wodą i rozejrzałem się. Nie było tu bardzo głęboko, najwyżej dwa metry. Leokadia unosiła się bezwładnie nad pokrytym glonami dnem.
Chwyciłem ją mocno pod pachami i pociągnąłem w górę. Zaczynało brakować mi powietrza, lecz właśnie w tej chwili zdołałem się wynurzyć. Nie pamiętam dokładnie, co działo się przez kolejne kilkanaście sekund. Na nowo odzyskałem pełną świadomość, gdy usiadłem na trawie przy brzegu jeziora. Leokadia leżała metr dalej, pochylał się nad nią Julian.
– Nie oddycha – rzekł przerażony. – Proszę wezwać pogotowie. Szybko!
Jak w transie pobiegłem do domu po telefon. Wezwałem pogotowie, dalej pozostawało nam tylko czekać. Wróciłem na brzeg na trzęsących się nogach.
Julian okazał się mądrym chłopakiem. Pomimo początkowej paniki i nieumiejętności nurkowania, zdołał się opanować i natychmiast przystąpił do reanimacji Leokadii.
Przyglądałem się jego działaniom siedząc z boku bez słowa. Choć słońce mocno przygrzewało, drżałem z zimna. Wyrzucałem sobie w myślach, że zamiast od razu skoczyć do wody, jak kołek stałem na brzegu i czepiałem się głupiego strachu. Co, jeśli nie uda się uratować Leokadii? Będzie to moja wina...
Po chwili, która zdawała mi się trwać całą wieczność, przybyło pogotowie. Dwójka ludzi w czerwonych strojach podeszła do nieprzytomnej dziewczyny, Julian zdawał się coś im tłumaczyć.
W międzyczasie pojawił się przy mnie jeden z ratowników i okrył mnie kocem.
– Co pan robi? – zawołałem i gwałtownie strąciłem z siebie koc.
Zacząłem myśleć trzeźwo, szok zniknął w jednej chwili, pozostał tylko stres i strach o przyjaciółkę.
– Co z Leokadią? – zapytałem.
– Żyje, zabieramy ją do szpitala – oznajmił spokojnie mężczyzna.
– Czy wszystko będzie w porządku?
– Tego niestety nie mogę panu obiecać. Proszę być dobrej myśli. Czy pan się dobrze czuje?
– Tak, cudownie – rzekłem, patrząc na Leokadię. Ratownicy właśnie położyli ją na noszach i włożyli do karetki.
Mężczyzna przyjrzał mi się uważnie.
– Proszę się ubrać – powiedział w końcu.
Uświadomiłem sobie, że przez cały czas siedziałem w samych tylko przemoczonych majtkach. Przeszył mnie dreszcz zakłopotania. Prędko wstałem i odnalazłem swoje spodnie, porzucone parę metrów dalej.
Chwilę później powietrze przeszył piskliwy odgłos syreny. Karetka odjechała.
– Proszę pana, wszystko dobrze?
Poczułem na ramieniu dłoń Juliana. Nie wiedziałem, jak odpowiedzieć na jego pytanie. Byłem cały i zdrów, ale wciąż nie do końca docierały do mnie ostatnie wydarzenia.
– Idziemy do domu – oznajmił i poprowadził mnie przez łąkę. Wydawał się taki spokojny, taki poważny...
Ledwo zdążyliśmy wejść do środka, tuż za nami do domu wpadła matka Leokadii.
– Widziałam przejeżdżająco karetkę! Co się stało?
Julian surowo nakazał mi usiąść na krześle w kuchni, a sam wyprowadził kobietę z domu i wszystko jej wyjaśnił. Chwilę później wrócił, a ja przez okno patrzyłem, jak zdenerwowana sąsiadka biegnie w stronę wsi.
Chłopak podał mi szklankę wody. Pomogła. Adrenalina i stres powoli opadały. Powróciła trzeźwość umysł, więc poszedłem przebrać się w suche ubrania.
– Co z nią? – zapytałem, wróciwszy do kuchni.
Julian spojrzał na mnie smutno.
– Przeżyła, ale jest w ciężkim stanie – odparł. – Jej mama jedzie do szpitala. Jak pan się czuje?
– Już w porządku. Kiedy będziemy wiedzieć o niej coś więcej?
– Poprosiłem panią Taszewską, żeby zadzwoniła, gdy czegoś się dowie.
– A więc pozostaje nam czekać.
Chłopak wyszedł z domu. Przez cały ten czas on również nie zdążył się ubrać, a teraz poszedł pozbierać rzeczy, które dzieciaki zostawiły na brzegu jeziora. Podczas jego nieobecności zrobiłem herbatę i wygrzebałem z szafki czekoladę.
– Częstuj się – powiedziałem, gdy wrócił.
– Dziękuję, ale nie mam ochoty.
– Zjedz choć kawałek, dobrze ci zrobi.
Sięgnął po kostkę czekolady. Chłopak nie musiał już troszczyć się o życie Leokadii i moje samopoczucie, toteż jego opanowanie zniknęło, zastąpione przez smutek.
– Musimy być dobrej myśli – rzekłem, starając się, by brzmiało to pokrzepiająco.
– Mówi pan, jak Lea.
– Spędziłem z nią sporo czasu. – Uśmiechnąłem się.
– Szczęściarz z pana. Też chciałbym mieszkać tak blisko niej, jak pan.
Nie odpowiedziałem. Nagle poczułem się ogromnie zmęczony. Marzyłem o tym, by choć na chwilę się położyć. Nie było jednak czasu na odpoczynek.
– Jak to w ogóle się stało? – zapytałem.
– Co? – Wyrwałem chłopaka z zamyślenia.
– Ten wypadek.
– A... Lea pływała w jeziorze. Wracała do brzegu, chciała stanąć, ale chyba źle obliczyła odległość, tam, gdzie się znajdowała było jeszcze za głęboko... Wpadła pod wodę, nie umiała wypłynąć... Nie wiedziałem co zrobić... – Chłopak schował twarz w dłoniach. Wyglądał na załamanego.
Podszedłem i poklepałem go po plecach.
– Wezwałeś mnie na pomoc. Uratowałeś ją – powiedziałem.
– To przecież pan ją wyciągnął.
– Ale to ty zachowałeś trzeźwy umysł i udzieliłeś pierwszej pomocy. Zresztą, gdybyś mnie nie zaalarmował, nie zdołałbym jej wyciągnąć. Jesteś bohaterem.
Chłopak otarł oczy dłonią.
– Pan także wykazał się odwagą. Lea opowiadała mi, że boi się pan wody.
W innej sytuacji pewnie oburzyłbym się na wieść, że Leokadia rozpowiada o moich prywatnych lękach, ale teraz nie miało to żadnego znaczenia. Mieliśmy o wiele poważniejsze zmartwienie.
– Mam dość czekania! – krzyknął nagle Julian i uderzył dłonią w blat stołu. – Jak długo to jeszcze potrwa?
– Złość niczego nie przyspieszy.
– Wiem – westchnął. – A co, jeśli Lea umrze?
Spojrzał na mnie przenikliwie wielkimi, niebieskimi oczami. Zobaczyłem w nich strach i cierpienie.
– Nie umrze – powiedziałem pewnie.
Czekaliśmy. Nie mogłem usiedzieć w miejscu. Wyjąłem z szafki czyste kubki i zacząłem je szorować, byleby zabić czas. Julian chodził nerwowo po całym domu. Kiedy umyłem już wszystko, co mogłem, moje zdenerwowanie osiągnęło apogeum, miałem ochotę wybiec z domu i nie zatrzymywać się, dopóki nie dotrę na kraniec świata.
Właśnie wtedy zadzwonił telefon.
– To mama Leokadii – oznajmił Julian.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro