Rozdział XXVI
– Co się stało? – zapytałem.
– Muszę iść – odpowiedziała. Zrobiła się bledsza, w jej oczach zebrały się łzy, choć widziałem, że stara się je powstrzymywać.
Przetarła twarz dłońmi i wyszła do przedpokoju. Pośpieszyłem za nią. Patrzyłem, jak zakłada buty i jednocześnie usiłowałem zebrać myśli. Musiałem ją jakoś pocieszyć!
– Leokadio... Będzie dobrze.
Moje słowa zabrzmiały idiotycznie, a mimo to Leokadia odpowiedziała:
– Tak, wiem.
Posłała mi smutny uśmiech i wyszła, zanim zdążyłem cokolwiek dodać.
Wszystko stało się tak szybko, że potrzebowałem chwili, aby uporządkować myśli. Kiedy dotarła do mnie cała powaga sytuacji, poczułem ogarniające mnie zdenerwowanie. Nie martwiłem się Julianem – bardziej obchodziła mnie Leokadia.
Przez całe popołudnie snułem się po domu, chodziłem tu i tam. Zupełnie nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Wreszcie zmyłem naczynia i odkurzyłem dom dwa razy. Liczyłem, że praca zajmie mój umysł, niestety okazało się to średnio pomocne.
Wieczorem zadzwoniłem do matki Leokadii. Dowiedziałem się, że Julian miał wypadek na rowerze. Zagapił się i spadł z dwumetrowego murka. Nie groziło mu duże niebezpieczeństwo – kilka dni w szpitalu i wszystko powinno być dobrze. Na tę informację uspokoiłem się, a cały stres zniknął w mgnieniu oka. Zapytałem jeszcze, jak się czuje Leokadia.
– Z początku była bardzo zestresowana, ale to chyba normalne – usłyszałem w odpowiedzi. – Jest już lepiej. Jutro pojedziemy odwiedzić Juliana w szpitalu.
Przez kolejne dwa dni miałem problem ze skupieniem się na czymkolwiek. Zastanawiałem się, co powinienem zrobić. Leokadia była otoczona rodziną, a jej chłopak znajdował się na dobrej drodze do wyzdrowienia, a mimo to domyślałem się, że ostatnie wydarzenia nie są dla niej łatwe. Może powinienem ją odwiedzić, może chociaż zadzwonić...
Rozmyślałem długo, lecz nie zrobiłem nic. Dopadły mnie wyrzuty sumienia.
Minął tydzień, a Leokadia się nie zjawiła. Zamiast zrobić cokolwiek, siedziałem w domu. Po pewnym czasie przestałem się przejmować, uciekłem w pracę. Wieczorami grałem na perkusji i to wtedy przypominałem sobie, jak okropnym jestem przyjacielem. Któregoś razu wyrzuty sumienia zamieniły się w gniew. Niesiony emocjami waliłem w bębny tak, że aż dziwne, iż membrany nie popękały. Na koniec cisnąłem pałeczki w kąt. Szybko założyłem buty i wyszedłem z domu.
Miałem parę minut, by ochłonąć, zanim stanąłem przed domem Leokadii. Trwała ciepła, majowa noc. Z nieba spoglądały na mnie setki tysięcy gwiazd. Miałem wrażenie, że obserwują każdy mój krok.
Wszedłem przez furtkę do ogrodu rodziny Leokadii. Zadrżałem na widok przenikliwych kocich oczu, które bacznie obserwowały każdy mój krok. Mikołaj siedział na poręczy schodów prowadzących do drzwi. Nigdy za mną nie przepadał, ale teraz wydawało mi się, że cała jego postawa mówi mi: "Jeden zły ruch, a wydrapię ci oczy". Miałem wrażenie, że kot zna wszystkie moje złe występki oraz wątpliwości, które przez ostanie dni trzymały mnie w domu. Wstrzymałem oddech, gdy mijałem zwierzaka. Stał wciąż w tej samej pozycji, tylko jego głowa odwróciła się w moją stronę.
Drzwi otworzył mi ojciec Leokadii.
– Dobry wieczór – powiedział.
Wyglądał jak filozof, któremu właśnie przerwano rozmyślenia. Miałem wrażenie, że myślami jest zupełnie gdzie indziej.
– Dobry wieczór – odrzekłem. – Czy jest Le... Agata?
– Chyba już śpi.
– Pan Marcin?
Obok męża pojawiła się mama dziewczyny.
– Byłam u Agaty, właśnie zasnęła.
– Och, tak. Rozumiem – wymamrotałem.
– Może pan wejdzie?
– Nie, nie. Już późno, nie będę przeszkadzał. Czy z Julianem już lepiej?
– Tak, parę dni temu wyszedł ze szpitala – rzekła kobieta. Ojciec Leokadii zniknął w salonie.
– Czy z Leokadią wszystko w porządku?
– Tak. Nie zauważyłam ostatnio żadnych problemów, dlaczego pan pyta?
– Cóż... Od dawna mnie nie odwiedzała.
– Wkrótce koniec roku szkolnego. Ma więcej pracy niż zwykle.
– Rzeczywiście, nie pomyślałem o tym. Nie chciałbym dłużej zakłócać państwu spokoju. Dobrej nocy! I proszę pozdrowić ode mnie Agatę.
– Tak zrobię. Dobranoc!
Wróciłem do domu zmieszany. Zastanawiałem się, czy zrobiłem coś źle. Czy przez to, że nie potrafiłem okazać współczucia i wsparcia, Leokadia się obraziła? A może rzeczywiście miała więcej obowiązków? Zapewne. W dodatku wcześniej martwiła się o Juliana. Odwiedzi mnie, gdy będzie miała więcej czasu.
Nakazałem sobie spokój. Byłem dorosłym człowiekiem, a nie małym chłopcem, który przejmuje się wszystkim dookoła.
Ze względu na ciepłą porę roku, powróciłem do starego zwyczaju jedzenia śniadania na tarasie. Podobnie jak wiele miesięcy wcześniej siedziałem z filiżanką kawy w dłoni, wpatrzony w lśniącą taflę jeziora. Właśnie wtedy przyszła. Nie miała na sobie koszuli nocnej ani idiotycznych kaloszy, nie potknęła się o dynie – nic dziwnego, wszakże o tej porze roku żadnych dyń nie było. Na głowie miała biały kapelusz z szerokim rondem, który przyozdobiła świeżymi kwiatami. Włosy splotła w niedbały warkocz, jej ulubioną fryzurę.
Przeszła tuż obok mojego domu i podążyła na brzeg jeziora. Przez chwilę brodziła w wodzie, a później rozglądała się wkoło zachwyconym spojrzeniem. Wreszcie przeniosła wzrok na mnie, choć byłem pewien, że zauważyła mnie dużo wcześniej.
– Raczy pan do mnie dołączyć? – zawołała.
Podniosłem się z uśmiechem. Chwilę później stanąłem na brzegu jeziora. Woda była czysta jak łza, mogłem dostrzec maleńkie kolorowe kamyczki leżące na dnie.
– Dawno cię nie widziałem.
– Ciężkie dni. Trochę życiowych refleksji – odparła beztroskim tonem.
– Czy mogę wiedzieć, cóż to za refleksje?
– Za dużo by mówić. Niech pan lepiej spojrzy! Czy widzi pan to niebo? Tak błękitne, ozdobione puchatymi chmurkami? I te drzewa... Są tak niewyobrażalnie zielone!
– Przybierają ten odcień zieleni każdego roku, Leokadio.
– Mam wrażenie, jakby ten kolor był tu tylko na chwilę. Lato zawsze mija mi szybciej niż jesień i zima. Chcę napatrzeć się na zieleń, bo niepokoję się, że za chwilę zniknie.
– I po kilku miesiącach pojawi się ponownie. Tak działa nasz świat.
– Przecież wiem... Ale niech pan patrzy. Czyż ten nasz świat nie jest absolutnie cudowny?
– Z pewnością wygląda bardzo urokliwie.
– To mało powiedziane. To najpiękniejszy widok, jaki dane mi było ujrzeć!
– Przyjdź tu o wschodzie słońca w bezchmurny poranek – poradziłem. – Wtedy będzie jeszcze piękniejszy.
– Skąd pan to wie?
– Mieszkam tu od lat, Leokadio.
I od lat widywałem ów obraz o różnych porach dnia i roku. Nigdy nie zachwycił mnie tak bardzo, jak teraz, gdy dzięki Leokadii dostrzegłem zieleń trawy, błękit nieba, czystą wodę jeziora. Dlaczego przez tyle lat nie potrafiłem sam zauważyć tego piękna?
– Zazdroszczę panu tego domu – rzekła dziewczyna. – Chciałabym kiedyś tu zamieszkać.
– Są jeszcze inne piękne miejsca na ziemi.
– Lecz tylko jedno może być najpiękniejsze. Wie pan, że chcę zwiedzić cały świat, chcę zobaczyć milion pięknych miejsc. A przy tym zawsze chcę wracać w to jedno najpiękniejsze – do domu. Myślę, że właśnie tu jest mój dom.
Przez kilka długich chwil staliśmy wpatrzeni w miejsce, które oboje nazywaliśmy domem. Nasz najpiękniejszy widok na ziemi. Wiatr szumiał delikatnie w koronach drzew i tworzył maleńkie fale na wodzie. Ptaki ćwierkały, tuż koło nas przeleciała wielka, błękitna ważka. Ta natura, ten las, to jezioro... to właśnie dom.
– Chciałabym, żeby Julian tu był – rzekła smutno Leokadia. – Byłoby cudownie, gdyby też mógł zobaczyć ten piękny widok.
– Niedługo znów cię odwiedzi, wtedy mu go pokażesz – powiedziałem.
– Pan nie rozumie... Przyjedzie, ale kiedy? Za tydzień, za dwa? Spędzimy ze sobą jeden wspaniały dzień, a później znów czekają nas tygodnie rozłąki. Rozmowy przez telefon, wiadomości – to wszystko jest super, ale w żaden sposób nie zastąpi bycia obok siebie, trzymania się za ręce.
– Relacje na odległość są trudne, ale nie możesz się załamywać, Leokadio.
– Wiem – odparła zdławionym głosem. Spojrzałem na nią zaniepokojony, na co ona prędko otarła łzy wierzchem dłoni.
– Za miesiąc wakacje, będziecie mieć więcej czasu na spotkania.
– Ciekawe kiedy! – krzyknęła ze złością. – W lipcu Julian wyjeżdża na obóz, potem na wyjazd z rodzicami. Z kolei moi rodzice mają urlop pod koniec sierpnia. Ile będziemy mieć czasu? Tydzień, półtora?
Delikatnie objąłem dziewczynę ramieniem. Wtuliła się we mnie, nie powstrzymując łez.
– To jest okropnie niesprawiedliwe – mówiła. – Świat robi sobie z nas żarty! Dlaczego pozwolił nam się spotkać, to znaczy mnie i Julianowi, po to abyśmy na wiele dni musieli się rozstawać, później na chwilę spotykać i tak w kółko? Przykro mi. Czy to się kiedyś skończy?
– Cóż, gdy będziecie dorośli, możecie założyć własną rodzinę, zamieszkać razem.
– Tak, gdy będziemy dorośli. To za całą wieczność!
– Oj, minie szybciej, niżbyś chciała.
– Pan jest już stary, to może sobie tak mówić. Dla mnie to niewyobrażalnie długo...
– Już dobrze. – Pogładziłem ją po włosach. Wiedziałem, że tego teraz potrzebuje – bliskości przyjaciela.
Wkrótce uspokoiła się. Otarła łzy i spojrzała na jezioro ze smutnym uśmiechem. Potem usiadła na trawie, a ja obok niej.
– Spoglądanie w czas jest ogromnie bolesne – powiedziała.
– Co masz na myśli?
– Gdy człowiek patrzy w przeszłość, wspomina złe chwile, które go spotkały i cierpi. Albo żałuje tego, co było dobre, lecz przeminęło i już nie wróci. Przyszłość z kolei jest niepewna. Tak wiele zła może wydarzyć się w nadchodzących dniach. Myśl o przyszłości wzbudza we mnie strach i przynosi łzy. Najlepiej być tu i teraz. Docenić to, co się ma. Nie martwić się tym, co minęło i nie bać się nieznanego. Tylko wtedy człowiek może być naprawdę szczęśliwy, tak myślę.
– A co, jeśli tu i teraz człowiek przeżywa tragedię? – zapytałem.
– Wtedy powinien się zastanowić, z czego wynika jego rozpacz. Czasami zdarzają się nieszczęścia, które ciężko obejść. Wówczas można jedynie wysilić się na pozytywną myśl, że nic nie trwa wiecznie, również smutek. Ale zwykle ludzkie problemy biorą się ze strachu o przyszłość, nie wydaje się panu?
– Nie można całkiem ignorować przyszłości, Leokadio. Pewne rzeczy trzeba planować.
– Wiem o tym. Ale czy trzeba się nimi martwić?
– To zależy.
– A ja uważam, że niczym nie trzeba się martwić, jeśli tylko ma się pozytywne nastawienie.
– Jeszcze chwilę temu nie wyglądałaś na pozytywnie nastawioną.
– Dlatego, że spojrzałam w przyszłość i uświadomiłam sobie, ile jeszcze czasu musi minąć, zanim wszystko się ułoży tak, jakbym tego pragnęła. Pomyślałam o tym, pomimo że jestem tutaj, w tym pięknym miejscu. Mam rodzinę, dom, cudownego sąsiada... Mam wszystko, co potrzebne do szczęścia.
Na twarzy Leokadii malował się wielki, szczery uśmiech. Patrzyłem na nią z podziwem. Myślałem o tym, jak niewiele potrzeba jej do szczęścia. Rodzina, dom... Najważniejsze wartości w życiu człowieka, a mimo to nie każdy je ma. I nie każdy, kto ma, potrafi je docenić. Ludzie gonią za pieniędzmi, za sławą, za uznaniem ze strony innych. Są niezadowoleni ze swojego życia. A wśród nich Leokadia, która przypomniała mi, co naprawdę się liczy.
– Ileż pięknych rzeczy jest na świecie – powiedziała. – Każdy wschód słońca, każdy deszcz, który nawadnia rośliny. Gwiazdy na niebie, kwiaty na łące. To cudne jezioro i uśmiech na pana twarzy, gdy wygaduję rzeczy, które uważa pan za naiwne głupoty.
– Wcale tak nie uważam! – zaprzeczyłem.
– Naprawdę? – Uniosła brew z niedowierzaniem.
– Naprawdę. Twoje słowa mają ogromną wartość. Chociaż trzeba się dobrze wsłuchać, by ją odnaleźć.
– Cieszę się, że panu się udało.
– Ja również. Może od teraz stanę się szczęśliwszym człowiekiem?
Leokadia uśmiechnęła się, ale ja wiedziałem, że nie powiedziałem prawdy. Już dawno stałem się szczęśliwszym człowiekiem, wszystko za sprawą tej ekscentrycznej duszyczki. Kiedyś, w innym odległym życiu, każdy dzień wyglądał tak samo: śniadanie i kawa na tarasie z widokiem na jezioro, obowiązki domowe, praca, wieczorny relaks przy muzyce. I tak przez całe lata. Zdarzały się momenty, gdy przestawałem liczyć dni. Miesiące mijały mi jeden za drugim, a ja nawet nie wiedziałem kiedy.
Gdy pojawiła się Leokadia, czas zaczął płynąć na nowo. Szare dni nabrały koloru. Nigdy nie wiedziałem, czego mogę się po niej spodziewać. Z początku taka zmiana była irytująca. Przyzwyczaiłem się do tego, że życie przepływa mi między palcami, lata lecą, a ja nawet nie zwracam na to uwagi. Po pewnym czasie uświadomiłem sobie, że można żyć inaczej. Cieszyć się, śmiać, martwić o drugą osobę. Rozmawiać na ciekawe tematy, robić proste rzeczy dla samej tylko przyjemności, grać w planszówki, jeść naleśniki z owocami i bitą śmietaną dwa razy w tygodniu...
– Dziękuję ci, Leokadio – powiedziałem.
– Tak? Za co? – zapytała zdziwiona.
– Za... za wszystko. Za to, że pewnego dnia dawno, dawno temu wprosiłaś się do mnie w odwiedziny i zostałaś moją przyjaciółką. Za to, że nauczyłaś mnie patrzeć na świat w inny sposób niż widziałem go dotychczas.
– Ja... Ależ nie ma za co!
– Jest, jest.
Leokadia zwróciła wzrok w stronę jeziora. Tylko mi się wydawało, czy może naprawdę w jej oczach zalśniły łzy wzruszenia?
– W dżungli ludzkości, choć szary jest świat, rośnie beztrosko mały dziki kwiat... – wyszeptałem pod nosem.
– Co takiego?
– Nic. Po prostu... coś mi się przypomniało. Głupi wierszyk z dzieciństwa. – Zaśmiałem się krótko.
Leokadia przyjrzała mi się podejrzliwie. Szybko zmieniłem temat.
– Kupiłem wczoraj borówki. Co powiesz na naleśniki?
– Zawsze chętnie! Ale to chyba jeszcze trochę zbyt wczesna pora na obiad. Może przejdziemy się na spacer?
– Jestem już stary i zmęczony. Wydawało mi się, że na naleśniki nigdy nie jest zbyt wcześnie?
– Może i nie. Jednakże najlepszym lekarstwem na starość i zmęczenie są spacery po pięknej okolicy. Ruszamy! Może uda nam się odnaleźć jakieś nowe piękne miejsce w lesie.
Nie musiała długo mnie przekonywać. Wystarczył jej uśmiech i aura radości, którą roztaczała wokół siebie.
Poprowadziła mnie w głąb lasu. Przez tyle lat, które tu przeżyłem, nigdy nie wybrałem się dalej niż na spacer wokół jeziora. Teraz przemierzaliśmy gąszcze paproci, leśne polany pełne kwiatów, schodziliśmy po skałach, o których istnieniu nie miałem pojęcia, choć były tak blisko. Po pewnym czasie dotarliśmy do cienkiego strumyka. Usiedliśmy na kamieniach obok niego.
Odetchnąłem głęboko świeżym, leśnym powietrzem i uświadomiłem sobie, że tak właśnie wygląda szczęście.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro