Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 8 Pamiętaj... ten dzień

Minął rok od tej feralnej wyprawy za mur, a Nana wciąż czuła ciężar tamtych wydarzeń. Puste łóżko obok niej wydawało się niepokojąco obce, niemal jakby wypełniała je cisza, która nigdy nie miała prawa zaistnieć. Leżąc w ciemności, słyszała jedynie własny oddech i czuła, jak samotność wpełza do każdego zakamarka jej myśli. Z czasem przestała zmuszać się do zasypiania, wybierając kuchnię jako swoje azyl. Tam spędzała godziny, przesiadując na niewygodnym krześle, wpatrując się w parę unoszącą się znad kubka z herbatą.

Często dołączał do niej Levi. Z początku wydawał się traktować te nocne spotkania jako przypadek, milcząc i zasiadając po drugiej stronie stołu. Ale z czasem wywiązywały się pomiędzy nimi rozmowy. Nie były długie ani przesadnie głębokie, ale w prostocie tych chwil odnajdywała spokój. Rozmawiali o wszystkim i o niczym – o nowych rekrutach, o tym, co Hanji znowu wysadziła w powietrze, czy o tym, jak cholernie zimne były ostatnie poranki.

To było dziwne, ale z biegiem czasu zaczęła odczytywać go bez słów. Levi nie musiał już wydawać jej poleceń – wystarczył jeden jego gest, jedno uniesienie brwi, a Nana dokładnie wiedziała, co robić. Początkowo było to irytujące. Jego spojrzenie sprawiało, że czuła się jak książka, którą czytał od deski do deski. Ale teraz? Teraz odnajdywała w tym jakąś dziwną formę zaufania. Nawet nie wiedziała, kiedy dokładnie stało się to dla niej naturalne. Może wtedy, gdy po raz pierwszy dostrzegła cień uśmiechu błąkający się na jego ustach, gdy poprawiła pasy sprzętu do trójwymiarowego manewru, zanim jeszcze zdążył ją upomnieć. A może wtedy, gdy w jednej z tych nocnych rozmów zauważyła, że jego spojrzenie złagodniało, choć wciąż było skryte za chłodnym murem.

Mimo wszystko, w tych drobnych momentach odnajdywała coś, co dawało jej nadzieję, by patrzeć w przyszłość z resztką optymizmu.

Levi także cenił to milczące porozumienie, które z czasem między nimi wyrosło. W jego świecie, gdzie każde polecenie musiało być jasne i konkretne, ta harmonia była czymś wyjątkowym. Nie wiedział jednak, skąd to się wzięło. Czy Nana tak dobrze przyswoiła szkolenie, że bezbłędnie odczytywała jego intencje? A może była do niego podobna w sposób, którego sam jeszcze nie potrafił zrozumieć? Może to właśnie te podobieństwa – ta determinacja, ten upór, ta umiejętność odnalezienia się w chaosie – zsynchronizowały ich na poziomie, który trudno było opisać słowami.

Obserwował, jak przez ten rok Nana się zmieniła. Była już inną osobą niż ta młoda, impulsywna dziewczyna, która pojawiła się w koszarach z burzą włosów i głową pełną marzeń. Teraz była dojrzała, skoncentrowana, a jej umiejętności osiągnęły poziom, który budził respekt nawet u niego. Z każdym kolejnym dniem potwierdzała, że potrafi nie tylko przetrwać, ale i walczyć z determinacją, jaką rzadko widział. Cieszył się na te noce w kuchni, choć nigdy tego nie przyznał. W tych chwilach, kiedy rozmawiali, mógł zobaczyć inną stronę Nany – nie tylko żołnierza, ale i człowieka.

Jej włosy odrosły, ale regularnie je przycinała, dbając, by nie były dłuższe niż do ramion. To było dla niego symbolicznym przypomnieniem, jak wiele się zmieniło. Nana nie była pięknością w klasycznym sensie, ale też nie należała do dziewczyn, które wtapiały się w tłum. Miała w sobie coś unikalnego, co przyciągało spojrzenia. Jej oczy zawsze płonęły determinacją – były jak ognień, które nigdy nie gasną, bez względu na to, jak silny byłby wiatr. Levi nie mógł zaprzeczyć, że ta siła ducha robiła na nim wrażenie, a nawet... podobała mu się.

Mimo to trzymał dystans. Bał się zaangażować bardziej, niż pozwalała na to ich relacja. Wiedział, że Nana marzyła o rodzinie, o życiu poza wojną. A on? Był żołnierzem, oddanym sprawie do granic możliwości. Nigdy nie mógłby jej tego dać. Dlatego starał się utrzymać profesjonalne granice, choć coraz częściej łapał się na tym, że te granice stawały się płynne. Pozwalali sobie na subtelne docinki, drobne uwagi i lekkie uśmiechy, które w normalnych warunkach nie miały prawa istnieć. Ale w tych chwilach, choćby przez krótką chwilę, Levi czuł, że życie nie zawsze musi być wyłącznie obowiązkiem i wojną.

.....................................

Nana nadal szkoliła się pod okiem Hanji, która czasami pieszczotliwie nazywała ją drugim Moblitem. Dziewczyna dzielnie dzieliła obowiązki pomiędzy Levim a okularnicą, a jej zaangażowanie i chęć rozwoju nie ustawały. Wykonywała polecenia Levia, brała udział w wypadach za mur, ale spędzała również czas w laboratorium, pomagając w obliczeniach, testowaniu nowych mikstur oraz w konstruowaniu wynalazków, które mogłyby zmienić bieg historii i pozbyć się wszystkich tytanów.

Dziś jednak żałowała, że dała się wciągnąć w relokację nowego projektu – ogromnej maszyny mającej służyć do łapania tytanów żywcem. Ciągnęły to wielkie ustrojstwo na długich linach, sapiąc i zapierając się z całych sił. Żadna z nich jednak nie narzekała, z wysiłkiem wciągając urządzenie na dziedziniec, gdzie odbywały się treningi kolejnej grupy świeżaków, którzy równie niefortunnie trafili pod tyranię kaprala Leviego.

Nana zauważyła, że Levi zerknął w jej stronę. Po chwili podszedł, rzucił maszynie pobieżne spojrzenie i z typową dla siebie powagą powiedział:
– Nana, skoro już się tutaj pałętasz, pokaż nowicjuszom, jak należy przejść nowy tor przeszkód – rzucił z lekką nutą zadziorności i zaczepki, widząc, jak ona i Hanji ledwo łapią oddech.

– Śmiało, Nana, ja chwilę odpocznę. Nie sądziłam, że nasze cudeńko będzie takie ciężkie – dodała Hanji z lekkim uśmiechem, korzystając z okazji, by usiąść wykończona na trawie.

– Chcesz, żebym dała nowicjuszom przykład, czy liczysz na to, że się przewrócę? – zapytała Nana, unosząc brew. Doskonale wiedziała, że jego zaczepka miała drugie dno.

– Oba scenariusze brzmią interesująco – odpowiedział Levi z charakterystyczną nutą prowokacji w głosie.

– No dobrze, Kapralu. Przygotuj się na perfekcję w każdym calu – odparła pewnym tonem, kierując się w stronę startu toru przeszkód.

Hanji, z niezdrowym entuzjazmem, zaczęła ją dopingować, krzycząc:
– Juu-huuu! Dajesz, Nana! Pokaż mu, że nie zardzewiałaś w moim laboratorium, jak sądzi!

Levi spojrzał na Hanji z wyrazem twarzy, który nie zdradzał żadnych emocji, a potem jego wzrok wrócił do Nany. Dziewczyna czuła, jak jego oczy śledzą każdy jej ruch. „Serio tak myśli?" – przemknęło jej przez głowę, ale nie dała po sobie poznać, że jego obecność ją rozprasza. Zdeterminowana, by pokazać, że nie jest już tą samą, niezdecydowaną dziewczyną sprzed roku, ruszyła na tor.

Początek poszedł jej świetnie – była szybka, bardziej zwinna niż kiedykolwiek wcześniej. Levi, jak zawsze, obserwował ją uważnie, niczym kot przyglądający się ptakowi. Jednak kiedy przyszło do momentu, w którym musiała zorientować się, w którą stronę biec dalej, pojawił się problem.

– Na lewo! – podpowiedziała Hanji.
– Prawo, idiotko! – krzyknął Levi, łapiąc się za głowę, jakby już wiedział, co się wydarzy. Spojrzał na Hanji, która tylko wzruszyła ramionami, wyraźnie zrezygnowana.

– Zmieniłem zdanie. To nie ty, a ona cię ogłupia... – westchnął Levi, siadając na trawie.

Obserwując dalsze zmagania Nany, jego twarz pozostała niewzruszona, ale w oczach widać było coś, co zdradzało lekkie zdziwienie.

– Rok w Zwiadowcach, a ona nadal ma problem z orientacją w terenie – skwitował Levi z nutą irytacji w głosie.

Hanji jednak stanęła w obronie swojej podopiecznej.
– Nie przesadzaj. I tak zrobiła spore postępy. Pamiętam, jak ja na początku miałam trudności z zapamiętywaniem strategii, bo ciężko było mi się skupić na tym, co mówił przełożony. A teraz? Sama opracowuję plany działania. Martwi mnie u niej jednak coś innego...

Zanim Levi zdążył usłyszeć wnioski Hanji, ich rozmowa została brutalnie przerwana. Na dziedziniec wbiegł posłaniec, a jego zdyszany głos rozdarł powietrze:
– Tytani!!! Tytani zniszczyli mur Maria!!!

Nastała grobowa cisza. Zwiadowcy wstrzymali oddech, a Hanji na moment zamarła, zastygając w miejscu. Levi wstał gwałtownie na równe nogi. To był moment, na który wszyscy się przygotowywali, ale którego nikt nie chciał przeżyć.

Zwiadowcy wiedzieli, że nadszedł czas, by stawić czoła temu, czego bali się najbardziej. Jednak nie było miejsca na panikę – trzeba było działać!

.................................................

(Opowiadanie zawiera watki kanoniczne z anime/mangi, ale mogą być drobne rozbieżności czasowe lub nieścisłości. Np. w anime powiedziano, że zwiadowcy byli poza murami w momencie ataku, tu mieli opóźnione informacje i brak możliwości na szybką reakcję - przypis autorki) 

Wieści o zniszczeniu Muru Maria dotarły do bazy Zwiadowców dwa dni po ataku tytanów. Opóźnienia w komunikacji wynikały z chaosu, walki o przetrwanie i zamieszania w strukturach administracyjnych.

Gabinet Erwina wypełniała napięta atmosfera. Hanji, Levi i Zacharius siedzieli w milczeniu, oczekując na rozkazy, choć ich wewnętrzne emocje buzowały niczym lawa w przebudzonym wulkanie. Erwin patrzył na nich z mieszanką niepokoju i zmęczenia – odpowiedzialność za losy ludzkości nie zostawiała miejsca na chwilę wytchnienia.

– To co mamy robić, Erwin? – zapytał Levi spokojnie, jakby była to kolejna rutynowa misja, mimo że w powietrzu unosiła się niepewność.

– Minęły dwa dni, więc ewakuacja ludności z Muru Maria jest już zbędna. Ci, którzy przeżyli, zapewne trafili do obozów dla uchodźców. Organizacją zajęły się jednostki stacjonarne. Teraz mamy inne zadanie – Erwin przerwał na moment, jakby ważąc każde słowo. – Musicie zabezpieczyć wyłom w bramie, wyeliminować najbliższych tytanów i pomóc w utrzymaniu porządku w murach w najbliższych tygodniach.

Zacharius skinął głową, nie przerywając dowódcy, podczas gdy Hanji zmarszczyła brwi, analizując rozwój sytuacji.

– Prócz tego każda jednostka medyczna i każdy zdolny do walki żołnierz są teraz na wagę złota. Ludzie działają w panice, a to nie sprzyja podporządkowaniu się rozkazom – kontynuował Erwin. – Musicie udać się do największych obozów dla uchodźców w okolicach Muru Maria. Skontaktujcie się z koordynatorami jednostek, ustalcie, jak możecie pomóc w organizacji i wesprzyjcie ich działania. Ruszajcie natychmiast. Żałuję, że nie mogliśmy zadziałać wcześniej, ale tego już nie zmienimy.

Hanji spojrzała na Levia. Mimo że nie okazywał zmęczenia, jego wyraz twarzy zdradzał narastającą frustrację. Przewrócił oczami, ale skinął głową.

– Rozumiem, Erwin – powiedział z szorstką pewnością, jakby ta misja była jedynie kolejną w długim szeregu obowiązków. Choć czuł ciężar odpowiedzialności, wiedział, że nie ma miejsca na wahanie. – Chodźmy!

Kiedy wyszli, Levi odezwał się do Hanji:
– Wiem, że Nana jest w moim oddziale, ale ostatnio stała się też częścią twojego zespołu. Ma jechać z tobą? – zapytał formalnie, choć gdzieś w głębi serca chciał, by towarzyszyła jemu.

Hanji zastanowiła się przez chwilę, po czym odpowiedziała szczerze:
– W innych okolicznościach sama bym cię o nią poprosiła, ale tym razem przyda się bardziej w twoim oddziale. Nauczyłam ją podstaw medycyny i tworzenia leków. Nie ma sensu dublować tych umiejętności w moim zespole, zwłaszcza że straty są tak wielkie, że nawet nie potrafimy ich jeszcze oszacować.

Levi spojrzał na nią i westchnął, jego wyraz twarzy zdradzał mieszankę zrozumienia i rezygnacji.
– Ta... też tak sądzę – przyznał, po czym konkretnym krokiem ruszył w stronę głównej sali, gdzie czekali na niego jego ludzie.

Hanji patrzyła za nim przez chwilę, dostrzegając, jak jego postawa wyrażała pewność siebie, mimo że wewnętrznie zmagał się z wątpliwościami. Wiedziała, że Levi zawsze starał się chronić tych, którzy byli mu bliscy, nawet jeśli oznaczało to podejmowanie trudnych decyzji.

Przed bramą bazy panował zgiełk. Słońce dopiero wstawało, zalewając teren złotawym światłem, które kontrastowało z ciężką atmosferą. Nowicjusze w oddziale Levia przygotowywali konie, nerwowo poprawiając uprzęże i sprawdzając sprzęt. Luca walczył z nieposłusznym paskiem, przeklinając pod nosem, podczas gdy Maika, już w siodle, spoglądała na niego z pobłażliwym uśmiechem.

– No dalej, Luca, chcesz, żeby Kapral czekał? – rzuciła, lekko szturchając swojego konia, który zarżał niespokojnie.

– Łatwo ci mówić – odparł chłopak, z trudem dopinając pas, który wydawał się bardziej uparty niż zazwyczaj. – Ty już masz wszystko gotowe! Luca zerknął z lekką irytacją na Norberta, który jak zwykle sprawiał wrażenie, jakby nie tylko miał wszystko pod kontrolą, ale jeszcze czerpał z tego subtelną satysfakcję.

Niedługo potem wszyscy czekali już na rozkazy kaprala. Atmosfera była napięta, a słońce, które dopiero wschodziło nad horyzontem, rzucało długie cienie na ich konie i sylwetki. Levi, stojący na przodzie grupy, przyjął postawę, która od razu wymuszała uwagę.

– Do którego miasta się udajemy? – zapytał Luca, lekko unosząc brew, jakby próbował ukryć rosnącą niepewność. Levi spojrzał na niego kątem oka, po czym odpowiedział rzeczowo:
– Do Veltrony. To miasto w obrębie Muru Rose. Znajdują się tam większe obozy dla uchodźców, które musimy dokładnie skontrolować. Bądźcie w pełnej gotowości, sytuacja w każdej chwili może się pogorszyć. Jego głos był jak cięcie ostrzem – krótki, konkretny, ale niosący ciężar odpowiedzialności, której żaden z nowicjuszy jeszcze w pełni nie rozumiał.

Luca skinął głową, choć na jego twarzy widać było, że odpowiedź tylko częściowo zaspokoiła jego ciekawość. Obok niego Maika, dotąd pogrążona w myślach, nagle zmarszczyła czoło i lekkim ruchem popędziła swojego konia. Norbert, jadący z tyłu z grupką rekrutów, rzucił szybkie spojrzenie na ich ustawienie, upewniając się, że wszystko przebiega zgodnie z planem.

Norbert, mimo że dojrzał i zyskał miano solidnego lidera, nie zapominał o swoich początkach w oddziale. Jego łatwość w nawiązywaniu kontaktu pomagała nowicjuszom przetrwać trudne treningi Levia, który teraz zerkał na Nanę. Zdawało mu się, że kompletnie go nie słuchała. Jej wzrok błądził gdzieś po horyzoncie, jakby była duchem w innym miejscu.

– Nana, mówię do ciebie. – Głos Leviego wybrzmiał ostro, wyrywając ją z zamyślenia. Zaskoczona, spojrzała na niego, marszcząc brwi.

– O czym tak dumasz? Zostawiłaś chłopaka za Marią, że tak odpłynęłaś? - Jego ton był chłodny i protekcjonalny, ale w spojrzeniu kryło się coś więcej – faktyczne pytanie, czy może nawet cień troski.

– Nie, kapralu – odparła, prostując się w siodle. W jej głosie wybrzmiała nuta wyzwania, a potem ciszej dodała: – Sierociniec.

Levi patrzył na nią uważnie przez chwilę, która zdawała się trwać wieczność. W jego oczach coś zaiskrzyło, ale jego twarz pozostała kamienna.

– Skup się. Masz być tu i teraz, a nie w przeszłości – rzucił chłodno, ale ton głosu wydawał się mniej szorstki, jakby gdzieś między wierszami próbował dodać: "Nie martw się."

........................................

Po dwóch godzinach jazdy w stronę Veltrony napięcie w grupie Leviego było niemal namacalne. Droga, początkowo spokojna, z każdym kilometrem stawała się bardziej przejmująca. Pierwsze oznaki tragedii pojawiły się na skraju traktu – porzucone worki z odzieżą, pęknięte naczynia, a nawet wysypane ziarno, które najwyraźniej nie zmieściło się do przeładowanych wozów uchodźców.

– Wygląda na to, że ludzie brali, co mogli, ale nie byli w stanie tego nieść – skomentował Norbert, zerkając na pozostawione rzeczy.

Nieco dalej zauważyli dziecięcą zabawkę – zniszczonego, pluszowego królika, leżącego w błocie. Nana, która jechała obok Norberta, poczuła ścisk w żołądku. W głowie miała obraz przestraszonego dziecka, które musiało zostawić swoją ukochaną zabawkę, by ratować życie.

– To tylko wierzchołek tego, co nas czeka – powiedziała cicho, jakby bardziej do siebie niż do towarzyszy.

Im bliżej miasta, tym widoki stawały się bardziej przygnębiające. Po drodze mijali zdezorientowanych ludzi, którzy siedzieli na poboczach, najwyraźniej nie wiedząc, gdzie się udać. Kilka razy widzieli nawet ciała – wycieńczonych uchodźców, którzy nie zdołali dotrzeć do Veltrony. Atmosfera gęstniała z każdą chwilą, a Levi obserwował wszystko z kamiennym wyrazem twarzy, choć jego oczy zdradzały, że rejestrował każdy szczegół.

Kiedy wjechali do Veltrony, chaos, który ich powitał, był trudny do opisania. Na głównym placu przy bramie miejskiej tłoczyły się setki, jeśli nie tysiące ludzi. Dorośli przekrzykiwali się nawzajem, dzieci płakały, a wozy pełne rzeczy stały w chaotycznych rzędach, blokując drogę. W powietrzu unosił się zapach brudu, potu i gotowanego jedzenia, które mieszkańcy próbowali przygotować na prowizorycznych kuchenkach.

– Co do cholery... – wymamrotał Norbert, zerkając na tłum. – Gdzie jest główny strażnik pilnujący wejścia? Przecież ktoś powinien to wszystko kontrolować!

Levi spojrzał na niego kątem oka, nie kryjąc ironii. – Może dostał nowy przydział. A może tłum go porwał. Kto wie? – powiedział z chłodnym spokojem, po czym wyprostował się w siodle. – Jedziemy dalej. Za mną.

Grupa zaczęła przedzierać się przez zatłoczone ulice. Ludzie patrzyli na nich z mieszaniną nadziei i obojętności. Niektórzy próbowali coś powiedzieć, inni tylko odwracali wzrok, jakby widok żołnierzy przypominał im o ich bezsilności.

Gdy dotarli do głównego obozu dla uchodźców, widok był jeszcze bardziej przygnębiający. Ogromne pole namiotowe rozciągało się na obrzeżach miasta, otoczone prowizorycznymi ogrodzeniami. Żandarmeria próbowała utrzymać porządek, ale ich wysiłki wyglądały na bezskuteczne. Ludzie przepychali się w kolejkach do jedzenia i wody, a gdzieś w tle słychać było płacz i krzyki.

Nana, widząc ten obraz, poczuła ucisk w gardle. Nagle wszystko, czego się nauczyła, wydawało się niewystarczające wobec skali tragedii.

– To jest piekło – powiedział Luca, który aż zbladł, obserwując otaczającą ich scenę.

– To rzeczywistość – odpowiedział Levi, choć w jego głosie dało się wyczuć nutę goryczy – Przestańcie się gapić. Mamy robotę do zrobienia.

Levi zeskoczył z konia i ruszył w kierunku jednego z żandarmów, który wydawał się dowodzić w tej części obozu. Reszta grupy poszła za nim, starając się nie tracić go z oczu w tym chaosie.

– Kapral Levi Ackerman, łączność z oddziałem zwiadowców. Przysłano nas, żeby pomóc – rzucił Levi krótko, spoglądając na oficera.

Żandarm wyglądał na wyczerpanego, ale skinął głową – Dobrze, że przybyliście. Przyda nam się każda para rąk. Ludzie są na skraju wytrzymałości, a sytuacja wymyka się spod kontroli. 

Levi skinął głową żandarmowi, jednak zanim zdążył wydać jakiekolwiek polecenia swoim podwładnym, uwagę wszystkich przykuło zamieszanie kilka metrów dalej. Krzyki i zgromadzony tłum wskazywały, że sytuacja szybko eskaluje.

Nana, która obserwowała otoczenie z niepokojem, zarejestrowała coś, co zmroziło jej krew w żyłach. W centrum tego chaosu jakiś mężczyzna – wysoki, dobrze zbudowany – brutalnie bił dziecko. Chłopiec, nie starszy niż sześć lat, leżał na ziemi jak szmaciana lalka, przyjmując kolejne ciosy bez choćby jednego dźwięku. Nie płakał, a jego wychudzona twarz i martwe, puste spojrzenie świadczyły o wycieńczeniu, które odebrało mu nawet siły do obrony.

Mężczyzna wciąż wykrzykiwał coś o kradzieży chleba, wymierzając kopniaki w drobne, pokryte brudem ciało chłopca.

– Ty mały złodzieju! Myślisz, że tobie wszystko wolno?! Że też nie zdechłeś w drodze do miasta! – ryknął, unosząc rękę do kolejnego ciosu. Zanim zdążył jednak uderzyć, Nana ruszyła jak burza. Jej dłoń zacisnęła się na jego ramieniu, zatrzymując go w pół ruchu. W sekundę wyrwała go z pozycji stojącej, wytrącając z równowagi i z impetem powaliła na ziemię. Mężczyzna wylądował na plecach, a Nana szybko przycisnęła go kolanem do podłoża.

– Jeśli jeszcze raz podniesiesz rękę na to dziecko, przysięgam, że ubiję cię jak świnię – wycedziła przez zaciśnięte zęby, patrząc mu prosto w oczy. Jej głos był chłodny, morderczy, a spojrzenie ostrzejsze niż klinga ostrza. Mężczyzna spróbował się wyrwać, ale Nana docisnęła go mocniej, wbijając kolano w jego mostek. Tym razem wydał z siebie tylko bolesny jęk, gdy brakło mu tchu.

Z oddali Levi obserwował całą scenę. Jego spojrzenie, zwykle chłodne i niewzruszone, na moment zmiękło, gdy zobaczył drobne ciało chłopca leżącego na ziemi. Przez krótką chwilę widział siebie – małego, wychudzonego, głodnego chłopca, walczącego o przetrwanie w podziemiach, bezradnie siedzącego z martwym ciałem matki. Ten sam wzrok, pozbawiony nadziei, który sam kiedyś miał w oczach, teraz patrzył na niego z twarzy dziecka. Szybko jednak odgonił te myśli. Teraz nie było miejsca na wspomnienia.

Levi podszedł do Nany, która wciąż unieruchamiała mężczyznę, trzymając go w żelaznym uścisku. Facet spojrzał na niego z wyraźnym przerażeniem.

– Ty jesteś jej przełożonym, tak?! Powiedz jej, żeby mnie puściła! To gówniarz! Ukradł mi chleb! Mam prawo go ukarać! – wykrzyczał, próbując odzyskać, choć odrobinę kontroli nad sytuacją. Levi stanął nad nim i spojrzał z góry, jakby rozważał, czy warto w ogóle odpowiadać. W końcu lekko pochylił się w jego stronę, a kącik jego ust wygiął się w zimnym, niemal sadystycznym uśmiechu.

– Puścić cię? – powtórzył, jakby smakował te słowa – Właściwie to mam ochotę pozwolić jej odciąć ci ręce. Może jeszcze język i nogi, skoro uznałeś, że bijąc dziecko, jesteś kimś lepszym.

Mężczyzna zbladł. Jego pewność siebie ulotniła się w ułamku sekundy.

– Nie, proszę... ja... – zaczął mamrotać, wyciągając drżącą dłoń w geście kapitulacji. Widząc jego przerażenie i błagania, by mu darowali, Levi wyprostował i zwrócił się do Nany:

– Puść go. Tacy jak on nie są warci twojej energii. Żandarmi się nim zajmą – po czym spojrzał na dwóch strażników, których sprowadził Norbert gotowy faktycznie dobić tę kreaturę.

Nana spojrzała na Levia, a potem na mężczyznę, który teraz wyglądał jak ucieleśnienie strachu. Powoli wstała, ale zanim go puściła, zbliżyła się do niego jeszcze raz, niemal dotykając go twarzą.

– Zapamiętaj, co ci powiedziałam. Jeszcze raz zobaczę, jak robisz coś takiego i przysięgam, że nie skończy się na groźbach – syknęła, po czym odsunęła się i pozwoliła mu wstać.

Levi odwrócił wzrok od mężczyzny, który zaczął się wycofywać, mamrocząc coś niezrozumiałego i podszedł do chłopca. Dziecko leżało nieruchomo, z zamkniętymi oczami. Levi uklęknął przy nim, delikatnie kładąc dłoń na jego drobnej posturze.

– Hej, jesteś bezpieczny. Nie bój się – powiedział, jego głos był cichy, prawie łagodny, ale wciąż stanowczy.

Chłopiec otworzył oczy, spoglądając na niego z wyraźnym zmęczeniem i rezygnacją. Levi wyciągnął manierkę z wodą i podał mu ją.

– Pij – nakazał.

Gdy chłopiec chwycił manierkę drżącymi dłońmi, Levi przez chwilę jeszcze na niego patrzył, po czym wstał, odwrócił się i spojrzał na Nanę.

– Dobra robota – powiedział krótko i chociaż chciał ukryć fakt, ze ta sytuacja nim wstrząsnęła, Nana widziała jego emocje bardzo wyraźnie. 

Ta dam! Zaczynamy się zazębiać z realnymi wydarzeniami. Dziękuję, za wasze komentarze i gwiazdki - widzę, że jest nas coraz więcej i powracają "stare" nicki :D Ponawiam zaproszenie na DC i oczywiście next będzie wkrótce <3 

Kocham!

Wasza/Twoja

Deki/Juri

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro