Rozdział 26 Żyć bez ciebie część II
Iris nie była pewna, dlaczego właściwie tu wróciła. Nie chciała się narzucać, nie miała żadnego zobowiązania wobec tej rodziny. A jednak po kilku dniach znowu stanęła przed domem kapitana, przyglądając się bawiącej się na podwórku dziewczynce.
Kuchel siedziała na trawie, pochylona nad małym chłopcem, który śmiał się, próbując złapać jej dłonie w których trzymała brązowego misia.
— No dalej, Erwin, jeszcze raz! — zachęciła go z uśmiechem, klaszcząc w dłonie.
Iris odchrząknęła, nie chcąc jej przestraszyć. Kuchel odwróciła głowę i spojrzała na nią uważnie.
— Cześć — zaczęła ostrożnie. — Mam na imię Iris. Nie chcę przeszkadzać twojemu tacie. Chciałam tylko zapytać... czy mała Hanji zaczęła przesypiać noce?
Dziewczynka przygryzła wargę, jakby ważyła, czy powinna odpowiedzieć. W końcu skinęła głową.
— Jest lepiej — przyznała nieco cichszym głosem. — Ale nadal nie daje nam spać. Większość czasu spędzamy u cioci i wujka, żebym mogła się skupić na zajęciach w szkole...
Nie dokończyła.
— Kuchel! — Levia nie było widać, ale jego głos przeciął powietrze jak ostra klinga. — Ile razy mówiłem, żebyś nie rozmawiała z obcymi?!
Dziewczynka podskoczyła i natychmiast zerwała się na równe nogi. Bez protestu podniosła małego Erwina i skierowała się w stronę domu, mijając ojca, który właśnie wychodził na ganek i w lekkim geście pobłażliwości pogładził ją po głowie. Nie był na nią zły, ale chciał wyczulić ją na ludzi, których nie znali. Dalej nie do końca ufał innym, a wynikało to nie tylko z jego wojskowego życia, ale wspomnień z podziemia.
Iris, widząc jego minę, z miejsca wiedziała, że powinna się wycofać, ale tego nie zrobiła.
Podchodziła do niego powoli, mierząc go spojrzeniem.
— Chyba znowu pana zdenerwowałam — zauważyła, nie kryjąc lekkiego rozbawienia. Levi skrzyżował ręce na piersi i spojrzał na nią, jakby zastanawiał się, czy bardziej opłaca się ją spławić, czy po prostu zignorować.
— Jesteś uparcie odporna na subtelne sugestie, co? — mruknął.
— Powiedzmy, że mam dobrą intuicję — odparła, po czym sięgnęła do torby i wyjęła z niej mały pakunek. — Przyszłam tylko sprawdzić, czy moje metody pomogły. I przy okazji... coś zostawić.
Podała mu drobny, podłużny pakunek. Levi zmarszczył brwi.
— Co to ma być?
— Butelka do mleka.
Patrzył na nią, jakby właśnie podała mu broń z odbezpieczonym spustem.
— Po co mi to? – zapytał, patrząc na dziewczynę jak na wariatkę. W domu miał pełno butelek, nie potrzebował kolejnej.
— Tu smoczek ma mniejszą dziurkę — wyjaśniła cierpliwie. — Dzięki temu dziecko nie zasysa powietrza przy piciu, co może zmniejszyć kolki. Nie wziął butelki od razu. Przez dłuższą chwilę po prostu na nią patrzył. Na nią, na butelkę, potem znowu na nią.
— Czemu cię to obchodzi? — zapytał w końcu twardo.
Iris odetchnęła cicho i uniosła spojrzenie na jego stalowe oczy.
— Po piekle, jakie przeszliśmy, nie sądzi pan, że ludzie powinni zacząć sobie bezinteresownie pomagać?
Coś w nim lekko drgnęło. Dokładnie taki sam sposób milczenia miała Nana. Na wspomnienie ukochanej mimowolnie zrobiło mu się sucho w ustach. Milczał.
W końcu wyciągnął rękę i wziął butelkę.
— Nie mam czasu na filozofię — rzucił szorstko.
— Na szczęście to tylko praktyczna rada — uśmiechnęła się lekko. — Do zobaczenia, kapitanie.
Odwróciła się i ruszyła ścieżką w dół, zostawiając go na ganku. Levi spojrzał na butelkę w dłoni, po czym na drzwi domu. W myślach już przeklinał siebie za to, że prawdopodobnie jednak ją wykorzysta.
....................................
Levi z trudem otworzył drzwi. Był zmęczony. Nieustanne obowiązki, dzieci, dom – wszystko zaczynało go przytłaczać, choć nigdy by się do tego nie przyznał. Zanim jednak zdążył w pełni uchylić wejście, coś małego i ruchliwego przemknęło obok niego niczym błyskawica.
Najpewniej Erwin.
Chłopiec wpadł do środka z impetem, niemal go roztrącając. Levi ledwo zdążył odsunąć się na bok, by nie skończyć z odciśniętymi małymi rączkami na brzuchu. Zmrużył oczy, spoglądając na brązowowłosego malca, ale ten już był zajęty czymś innym.
— Przestań się gramolić i rusz się, bo mam tylko chwilę! — oznajmiła Elwira, karcąc mężczyznę zanim zdążył cokolwiek powiedzieć.
Nie musiał jej widzieć, by wiedzieć, że właśnie patrzyła na niego z góry. Dosłownie. Miała te cholerne sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu, więc zawsze górowała nad nim. A jeśli dorzucić do tego jej pewność siebie i sposób, w jaki mówiła... cóż, Levi od lat zadawał sobie pytanie, jakim cudem Norbert się w niej zakochał. Może miał w sobie jakąś nutkę masochizmu?
Elwira weszła do środka, nie czekając na zaproszenie. Była głośna, konkretna i zawsze mówiła wprost, co myśli, w taki sposób, że można by ją posądzić o brak szacunku, gdyby ktoś jej nie znał. Ale Levi ją znał. Wiedział, że nie była zła czy wścibska. Po prostu była bezpośrednia do bólu.
— Czego chcesz? — zapytał, zamykając drzwi.
Elwira rozejrzała się po wnętrzu domu, zaciskając usta w wąską linię. Widać było, że ostatnio się starał – przynajmniej na tyle, na ile starczało mu sił – ale dla niej to wciąż był bałagan. Poprawiła rękawy płaszcza, jakby miała zaraz zabrać się za sprzątanie sama.
— Muszę przyznać, że wygląda lepiej — powiedziała niechętnie, ale zaraz dodała ostrzej: — Ale to nadal dalekie od czystości, którą tak wielbiłeś.
Levi wzruszył ramionami. Nie miała pojęcia, ile wysiłku kosztowało go doprowadzenie tego miejsca do obecnego stanu.
— Priorytety się zmieniają – odparł – Radzę sobie.
— Radzisz sobie, bo pomogła ci Iris! — Elwira spojrzała na niego przenikliwie, nie dając mu szansy na ucieczkę. — I dobrze o tym wiesz.
Levi odwrócił wzrok, zaciskając szczękę, ale milczał.
— Jesteś uparty jak osioł — westchnęła, zakładając ręce na piersi. — Ile razy odrzucisz dziewczynę tylko dlatego, że nie chcesz przyznać się do porażki i błędu?
— Nie potrzebuję nikogo.
— Naprawdę? — prychnęła, unosząc brew. — To dlaczego nie wyglądasz jak ktoś, kto sobie "radzi"? – tu starałą się nawet naśladować ton jego głosu.
Levi nie odpowiedział od razu. Wiedział, dokąd to zmierza.
— Nana chciałaby... — zaczęła Elwira, ale nie zdążyła skończyć.
— Nana chciałaby móc zajmować się swoimi dziećmi! — warknął, podnosząc ton. Nie wytrzymał. Wspomnienia o żonie wywoływały u niego nagłe wybuchy emocji, nad którymi już nie panował.
Cisza. W kącie pokoju Erwin i Kuchel zamarli na chwilę, po czym ich zabawa stała się znacznie cichsza. Levi odetchnął, przymykając oczy. Nie chciał się na nich wydzierać ani niepokoić. I tak był wdzięczny, że widząc sytuację, starają się o siebie zadbać. Kuchel mimo że płakała nocami za matką, starała się pocieszać brata, który ciągle dopytywał czy Nana wróci. Nie radził sobie ze stratą, a tymbardziej nie wiedział jak zdjać to brzemię z własnych dzieci.
Elwira nie spuszczała z niego wzroku. Wiedziała, że nie była to łatwa rozmowa – ani dla niej, ani dla niego. Ale właśnie dlatego musiała ją przeprowadzić.
— Owszem. Kochała je nad życie i tego nie możesz jej wybaczyć. Ale to nie zmienia faktu, że jesteś po uszy w bagnie w które cię wpakowała – powiedziała ciszej, ale wciąż stanowczo – masz dwie możliwości. Albo paść z wycieńczenia i zaprzepaścić to co przez lata budowaliście, albo wziąć się w garść i zachowywać jak na mężczyznę przystało! Do cholery Levi, nawet kobieta ledwo sobie radzi przy trójce dzieci, mając pod opieką dom i gospodarstwo. Mam ci jeszcze dodatkowo przypomnieć, że jesteś kaleką?
Levi zacisnął pięści. Jej słowa były okrutne, ale do bólu prawdziwe. Nie był sprawny jak kiedyś, dawne życie i jego obecna rozpacz odbijała się na nim fizycznie, a czterdzieści cztery lata na karku także robiły swoje.
— Wynajmij Iris – dodała po chwili kobieta, tym razem jakby stwierdzała fakt, a nie składała propozycję. — Jest bystra, spokojna, zna się na dzieciach i sprzątaniu, a co najważniejsze... nie boi się ciebie.
Levi parsknął cicho, z nutą goryczy.
– Większość ludzi ma przynajmniej na tyle rozumu, żeby się mnie bać.
– Bo cię nie zna, a poza tym, straciłeś już swój dawny pazur Levi. Pamiętaj też, że nim tu zamieszkaliście, największym postrachem dzielnicy byłam ja – tu lekko się do niego uśmiechneła, szykując się do wyjścia.
Nie odpowiedział.
– Jutro poślę po nią i na Boga, nie krzycz na nią. Nawet nie masz pojęcia, ile ta dziewczyna przeszła. Powiem jej, od czego ma zacząć i na czym się skupić. A ty... – tu spojrzała na mężczyznę, który jakby czekał na kolejny cios – wreszcie skupisz się na żałobie i porządnym opłakiwaniu Nany. Bez tego, nie uporządkujesz swoich emocji... Wy żołnierze macie tendencje do zakopywania uczuć, a potem traumy gotowe...
Levi odprowadził ją wzrokiem, ale się nie odezwał. Cisza znów wypełniła pomieszczenie, choć tym razem wydawała się cięższa. Wiedział, że Elwira miała rację – zawsze miała. Była narwana, ale nie głupia. Całymi dniami marzył o chwili wytchnienia, by móc pójść nad grób Nany sam, bez pośpiechu, bez rozpraszania się dziećmi i ich potrzebami. Ale Hanji wymagała stałej opieki, a on... on nigdy nie był człowiekiem, który stawiał siebie na pierwszym miejscu.
A może właśnie nadszedł moment, by w końcu to zrobić.
...............................................
Levi wbił ostatni gwóźdź w spróchniałą deskę, po czym odetchnął ciężko, prostując plecy. Płot wokół domu od dawna domagał się naprawy, ale w natłoku obowiązków nie miał na to czasu. Korzystając z tego, że Hanji wreszcie zasnęła, mógł przez chwilę skupić się na czymś innym.
Spokój jednak nie trwał długo.
— To tylko ja! — rozbrzmiał znajomy, donośny głos.
Levi nawet nie podniósł głowy. Oczywiście, że to Elwira. Tylko ona miała w zwyczaju wchodzić na jego podwórko jak do siebie, jakby całe to miejsce należało do niej.
— Tylko? — mruknął, nie odwracając się. — Powiedziałbym raczej „aż".
— Oj, przestań burczeć, bo ci zmarszczek przybędzie — odparła z rozbawieniem. — Przyprowadziłam Iris.
Levi w końcu spojrzał w stronę domu. Obok Elwiry stała dziewczyna — drobna, o łagodnej twarzy, ubrana skromnie, ale schludnie. Choć nie była speszona, widać było, że nie czuje się w tej sytuacji swobodnie. Levi zmierzył ją wzrokiem, jakby oceniając, czy rzeczywiście nadaje się na kogoś, kto ma pomóc mu ogarnąć ten chaos.
— Pokrótce objaśnię jej, co i jak — oznajmiła Elwira, nie czekając na jego reakcję. — Pokażę dom, powiem, na czym się skupić. No i wskażę jej pokój.
Levi zmarszczył brwi.
— Pokój? — powtórzył, jakby nie dosłyszał. — Jak to pokój?
Elwira spojrzała na niego z lekkim rozbawieniem, ale i nutą wyższości, jakby już wiedziała, że zaraz zacznie się kłótnia. Iris w tym czasie tylko nieznacznie opuściła wzrok.
— No wiesz, pokój. Miejsce do spania. Ludzie zazwyczaj śpią w takich miejscach, nie wystarcza im krzesełko jak tobie — powiedziała powoli, jakby tłumaczyła to dziecku.
— Nie mam zamiaru robić za przytułek — warknął Levi, zakładając ręce na piersi. — Nie ma własnego domu?
Iris drgnęła lekko, ale zanim zdążyła odpowiedzieć, Elwira już była gotowa z ripostą.
— Własnego? — prychnęła. — Mieszka na skraju obozu dla uchodźców. Myślisz, że łatwo jej będzie przychodzić tu o świcie i wychodzić późnym wieczorem, zajmując się twoimi dziećmi? Bo chyba nie sądzisz, że ta praca kończy się na starciu kurzu z półek?
Levi zacisnął zęby. Oczywiście, że tak nie sądził. Ale mimo wszystko perspektywa mieszkania z kimś obcym wciąż go uwierała.
— To tylko na jakiś czas — dodała Elwira z naciskiem. — Dopóki nie staniesz na nogi.
Levi wciąż patrzył na nią podejrzliwie, ale wiedział, że niewiele może zrobić. Jeśli Elwira coś postanowiła, zazwyczaj nie było dyskusji. Poza tym... miała rację. Hanji wymagała stałej opieki, a on nie był w stanie robić wszystkiego sam. Nawet dzieci to zauważyły, bo w ramach "pomocy", postanowiły zrobić obiad, gdy on na chwilę przysnął z Hanji. Obudził go zapach dymu, który na szczęście okazł się tylko zwiastunem spalonych grzanek.
Zanim zdążył wymyślić kolejne obiekcje, Elwira klasnęła w dłonie.
— No to idziemy! — rzuciła wesoło. — Iris, chodź, pokażę ci wszystko.
Dziewczyna skinęła głową i podążyła za nią, mijając Leviego z ostrożnym spojrzeniem. On sam westchnął ciężko i powrócił do pracy przy płocie. Coś czuł, że ten układ przyniesie mu więcej problemów, niż się spodziewał.
Elwira, jak zawsze, przejęła inicjatywę, oprowadzając Iris po domu z pewnością siebie kogoś, kto doskonale znał jego przestrzeń. Jej głos, pełen stanowczości, odbijał się od ścian, a ciche potakiwanie dziewczyny było niemal niesłyszalne. Levi nawet nie podniósł głowy. Nie interesowało go to. Nie interesowała go Iris. Właściwie, nie zamierzał się nią przejmować w ogóle.
Wbił wzrok w płot i kontynuował naprawę. Połamane deski, przechylone słupki – dowody jego własnego zaniedbania. Kiedyś nie dopuściłby do czegoś takiego. Każda praca była wykonana na czas, każdy szczegół dopracowany do perfekcji. Nic nie uchodziło jego uwadze, bo w świecie, w którym żył, błędy kosztowały życie. A teraz? Teraz naprawiał tylko to, co groziło całkowitym rozpadem. Reszta mogła poczekać. Zresztą... kogo to obchodziło?
Ścisnął młotek nieco mocniej, czując, jak napięcie powoli wpełza mu w barki. Powinien czuć ulgę – fizyczna praca zawsze pomagała. Wyciszała myśli, pozwalała odzyskać kontrolę. A jednak tym razem nie przynosiła ukojenia. Może to przez Elwirę. Może przez to, że miała rację.
— Faktycznie straciłem pazur — mruknął do siebie, ledwie słyszalnym głosem.
Przetarł twarz dłonią, zatrzymując się na chwilę. Kiedyś był kimś, kto nie pozwalał sobie na słabość. Ale trudno się dziwić. Nie musiał już walczyć. Nie było tytanów. Nie było rządu, który trzeba było kontrolować, ani Jagerystów, których należało powstrzymać. Jean i Armin wielokrotnie próbowali go namówić do powrotu, do objęcia stanowiska wojskowego – bo kto, jeśli nie on, nadawałby się do szkolenia tych, którzy mieli pilnować resztek ludzkości? Ale Levi miał dość. Miał dość wojny, śmierci, tego ciągłego poświęcania się dla świata, który nigdy nie miał mu nic do zaoferowania poza bólem i stratą.
Po dudnieniu została jedynie śmierć i cisza przerażająca resztki ludności – tępa, dławiąca pustka, której nie sposób było wypełnić. Po Nanie został mu tylko dom i dzieci. I to one były jedynym powodem, dla którego wciąż podnosił się rano z łóżka.
Znał Nanę wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że nie chciałaby, by ich dzieci chodziły zaniedbane. Nigdy nie potrafiła usiedzieć w miejscu, gdy coś było do zrobienia, ale nawet ona miewała chwile, gdy przytłaczały ją te małe żywioły.
Erwin był uroczym dzieckiem, ale miał w sobie nieznośną ciekawość. Wchodził tam, gdzie nie powinien, pakował się w kłopoty, eksplorował każdy zakamarek, jakby był w stanie odkryć w nim nowy świat. Kuchel starała się być roztropna, tak jak ojciec, ale jej cierpliwość szybko się wyczerpywała i po chwili dostawała małego ADHD. Ekscytowała się nową książką, zdobytą wiedzą, umiejętnością, którą chciała opanować natychmiast. Hanji natomiast... cóż, Levi miał niemal pewność, że odziedziczyła najbardziej irytującą część osobowości swojej matki chrzestnej. Jeśli nie dostawała tego, czego chciała, potrafiła płakać do utraty tchu, aż Levi niemal sam zaczynał się zastanawiać, czy rzeczywiście zrobił coś nie tak.
Żadne z nich nie przejęło jego twardej, gruboskórnej osobowości. W ich charakterze było mnóstwo Nany – uśmiechu, życia, ciekawości. Była w nich w każdym geście, w każdej radości, w każdej błahostce, która dla niego wydawała się bez znaczenia, ale dla nich była całym światem.
Czasami myślał o tym, że Nana miałaby niezły ubaw, widząc, jak wygląda ich dom. Żartowała kiedyś, że stworzył swój własny Korpus Zwiadowczy, że imiona, jakie nadali dzieciom, tylko to podkreślały. Może miała rację. Mimo że nie służył już w wojsku, dalej cenił dyscyplinę. Dbał, by dzieci miały radosne dzieciństwo, ale rozumiały, jak ważne są zasady. Stała pora pobudki, idealnie czyste pokoje, regularne ćwiczenia fizyczne – tego chciał je nauczyć. Teraz jednak sam nie był ani zdyscyplinowany, ani niewzruszony. Rozpadał się.
Spojrzał na rozłożone deski, na płot, który powinien naprawić, na dom, w którym teraz znajdowała się dziewczyna, która miała stać się jego "podporą", ale przecież była tylko pomocą domową, niczym więcej. Nie zamierzał z nią rozmawiać bardziej, niż było to konieczne.
...........................................................
Levi siedział nieruchomo, w palcach obracając wstążkę do włosów. Była już lekko postrzępiona na końcach, materiał nieco wyblakł, ale wciąż nosił jej zapach – delikatny, ciepły, przypominający dni, kiedy wchodził do domu, a ona odwracała się do niego z tym swoim uśmiechem. Gdy odeszła ze służby, pozwoliła swoim włosom rosnąć, twierdząc, że w końcu może wyglądać tak, jak chce.
Teraz siedząc nad jej mogiłą wspominał te drobne momenty i chwile. Czasem tylko siedział, wsłuchując się w szum wiatru między nagrobkami, nie potrafiąc znaleźć słów. Innym razem opowiadał jej o wszystkim – o postępach dzieci, o Kuchel i Erwinie, o tym, jak Hanji w końcu zaczęła pokazywać swoją uroczą, nie tylko histerycznie płaczliwą stronę. Opowiadał o tym, jak Iris zajmuje się domem, jak Elwira przejęła dowodzenie, jak Jean i Armin wciąż go namawiają, by wrócił do wojska. Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. Jakby cokolwiek poza Nany brakiem miało jakiekolwiek znaczenie.
Czasami, nie zawsze, przynosił jej kwiaty. Nie te, które uważała za piękne, a te, które mu się z nią kojarzyły – zwykłe, polne, takie, które zbierała, kiedy razem wychodzili na spacery. Takie, które wtykała mu za kołnierz, śmiejąc się, że w końcu wygląda jak ktoś, kto cieszy się życiem.
A czasem... czasem zaciskał zęby i walczył z tym, by nie krzyczeć. Nie walić pięściami w ziemię. Nie wołać jej imienia tak, jakby miało to cokolwiek zmienić. Żałoba zmieniała kształt. Ewoluowała. Na początku była pustym, otępiającym bólem, który odbierał mu zdolność myślenia. Później zamieniła się w rutynę – codzienne wizyty, obowiązki, myśl, że musi trzymać się dla dzieci. A teraz... teraz zaczynał rozumieć, że to nigdy nie minie. Że nie ma na to lekarstwa, a jego ból będzie się pogłębiał. Przed Naną nie kochał naprawdę i romantycznie, więc jego wcześniejsze żałoby miały zupełnie inny charakter. Teraz miał wrażenie jak raz za razem brakuje mu tchu i powietrza. Nie wiedział, jak sobie z tym poradzić. Całe życie nauczył się kontrolować emocje, tłumić je, przekuwać w działanie, ale Nana go tego oduczyła. Rok po roku, powoli i konsekwentnie, rozbrajała go, zmieniała, uczyła, że miłość nie jest słabością, a uczucia nie są czymś, co powinno się chować. Pokazała mu, że można być silnym, jednocześnie pozwalając sobie na słabość. I teraz, gdy jej nie było, nie potrafił już wrócić do starej wersji siebie. Nie potrafił po prostu „przestać czuć".
Nienawidził tego. Nienawidził świata, który mu ją zabrał. Nienawidził samego siebie za to, że nie umarł pierwszy.
— Tato, pora wracać. Siedzisz tu już cztery godziny.
Głos Kuchel był cichy, ale wyraźny. Nawet nie usłyszał, kiedy przyszła, ale teraz czuł, jak jej drobne ramiona obejmują go delikatnie za szyję. Zawsze była bardziej powściągliwa od Erwina, bardziej rozsądna, bardziej wyczulona na jego emocje, ale jednocześnie roztaczała wokół siebie ciepło, jak jej matka. Levi nie był wylewny. Nie potrafił otwarcie odwzajemniać czułości, nawet wobec własnych dzieci, ale Kuchel to nie przeszkadzało. Ona rozumiała go doskonale. Jakby instynktownie wiedziała, że jej obecność jest tym, czego potrzebuje.
— Zimno się robi — dodała cicho, spoglądając na niego spod ciemnych rzęs.
Levi westchnął, ale nie zaprotestował. Ostatecznie nie miał powodu, by tu zostawać dłużej. Nie dziś. Jeszcze tu wróci.
Schował wstążkę do kieszeni, po raz ostatni przejeżdżając dłonią po gładkim kamieniu nagrobka. Potem wstał i spojrzał na córkę. Była do niego podobna. Ale w jej oczach, w jej cichym uśmiechu, było coś z Nany. I choć jego twarz rzadko łagodniała, to dla niej, tak jak kiedyś dla Nany, był w stanie się uśmiechnąć.
Levi i Kuchel schodzili powoli ze wzgórza, milcząc. Cisza między nimi nie była ciężka, raczej naturalna wyniakajca z ich wspólnych cech charakteru. Kuchel szła krok za nim, ale co jakiś czas zerkał na nią kątem oka, pilnując, by nie zostawała w tyle. Była silna jak na swój wiek, ale nadal była tylko dzieckiem.
Po chwili dostrzegł, że ma na sobie nową sukienkę. Materiał falował lekko przy każdym jej kroku, a Levi uniósł brew, przyglądając się jej uważnie. Błękitna w drobne, małe kwiatki idealnie podkreślała urodę jego córki, która jak matka miała błękitne oczy, ale kolor włosów, rzęs i brwi ewidentnie oddzieczyła po nim.
— Nowa? — rzucił krótko, wskazując na ubranie ruchem głowy.
Kuchel spojrzała na siebie, jakby dopiero teraz sobie o tym przypomniała. Jej dłonie gładziły tkaninę, a w oczach błysnął cień smutku.
— Mama ją dla mnie szyła — powiedziała cicho. — Ale nie skończyła... przed porodem. Iris pomogła mi ją dopasować.
Levi nie odpowiedział od razu. Myśl o tym, że Nana siedziała nad tym materiałem, przesuwając palcami po szwach, planując, jak jej córka będzie wyglądać w tej sukience uderzyło go mocniej, niżby chciał. Czuł, jak coś ściska go w klatce piersiowej, ale tylko sięgnął do kieszeni i zacisnął palce na wstążce, którą trzymał przy sobie. Ostatnim skrawku jej dotyku.
Kuchel spuściła wzrok i kopnęła kamyk na drodze.
— Nie musisz się martwić o Erwina i Hanji — powiedziała po chwili. — Są jeszcze mali, więc poradzą sobie bez mamy. Nie będą tak tęsknić...
Levi zatrzymał się. Spojrzał na nią uważnie, a jego oczy zwęziły się lekko. W jej głosie było coś, co go zaniepokoiło. Coś, co brzmiało jak fałszywa pewność, jakby mówiła to bardziej do siebie niż do niego.
— A co z tobą? — zapytał, a jego głos był cichy, ale stanowczy.
Kuchel zatrzymała się tuż obok niego. Jej ramiona lekko się uniosły, a potem opadły w geście, który nie był typowy dla dzieci. Jakby dźwigała więcej, niż powinna. Przez dłuższą chwilę nic nie mówiła, ale gdy w końcu podniosła na niego wzrok, jej oczy były zaszklone łzami.
— Jest mi ciężko — wyszeptała. — Ale pociesza mnie fakt, że mam ciebie.
I wtedy po prostu chwyciła jego dłoń. Bez wahania, bez nieśmiałości. Po prostu objęła jego silne, spracowane palce swoimi drobnymi dłońmi, jakby chciała upewnić się, że naprawdę tu jest.
Levi poczuł znajome napięcie w barkach, tę naturalną reakcję, która zawsze mu towarzyszyła, gdy ktoś próbował się do niego zbliżyć. Ale nie cofnął dłoni. Pozwolił jej trzymać go tak, jak potrzebowała, choć sam nie wiedział, czy bardziej robił to dla niej, czy dla siebie.
Była do Nany podobna bardziej, niż chciał to przyznać. Nie tylko z wyglądu. W sposobie, w jaki mimo bólu potrafiła dawać innym ciepło.
— Chodźmy do domu — powiedział cicho.
Kuchel kiwnęła głową, nie puszczając jego dłoni i ruszyli dalej, pozostawiając za sobą wzgórze, gdzie leżała ich część siebie.
.........................................
Dziś bez szczególnej rozkminy.
Dziękuję że jestestescie😍❣️
I pochwalę się że w piątek zobacze Kaprala na wielkim ekranie! Kto też się wybiera!? XD
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro