Rozdział 25 Życie bez ciebie... część I
Deszcz zaczął padać niemal w tej samej chwili, gdy Armin stanął przed tłumem zgromadzonym wokół świeżo usypanej mogiły. Niebo, spowite szarymi chmurami, zdawało się dzielić ból tych, którzy przyszli pożegnać Nanę Dreyer-Ackerman.
Levi stał najbliżej, czując chłodną wilgoć przesiąkającą przez materiał płaszcza. W jednej ręce trzymał dłoń Kuchel, która kurczowo ściskała jego palce, próbując ukryć łzy, a drugą obejmował pięcioletniego Erwina. Dziecko wpatrywało się w ziemię, nie do końca pojmując ogrom straty. Maleńka Hanji, zawinięta w koc, płakała w ramionach Elwiry, żony Norberta, która pomagała Leviemu przy noworodku od momentu śmierci Nany.
Armin wziął głęboki oddech, ściskając w dłoniach pożółkłe kartki. Jego głos był spokojny, lecz drżał od emocji.
— Nana była nie tylko wyjątkowym zwiadowcą, ale i naszą nauczycielką. Pamiętam, jak w Korpusie Kadetów uczyła nas jak walczyć, przetrwać w niesprzyjających warunkach i jak lepiej czytać mapy. Zawsze mówiła, że orientacja w terenie to nie tylko umiejętność, ale i sztuka wspierająca strategię. Miała rację. Bez niej nigdy nie dotarlibyśmy tu, gdzie jesteśmy. Działała z ukrycia na rzecz obalenia fałszywego króla, a także wspierała wszelkie badania Hanji Zoe... – jego przemowa podkreślała nie tylko rolę Nany w budowaniu lepszego świata, ale także przyjaciółki i matki, którą została trzykrotnie. Na pogrzebie nie mogło zabraknąć pozostałych jej wychowanków, na których życie miała wpływ.
Jean stał obok Mikasy, ściskając mocno jej dłoń, starając się wyciszyć jej drżące z emocji ciało. Connie patrzył w ziemię, przełykając łzy, a Nany przyjaciele z oddziału Maika i Luka co chwilę wycierali policzki zalane łzami. Każde z nich czuło pustkę, jaką zostawiła po sobie ta brązowowłosa kobieta, która złączyła się z losem tak wielu osób.
Levi stał z charakterystyczną dla siebie, poważną miną, słuchając przemowy Armina. Słuchał... a jednocześnie nie słuchał. Słowa docierały do niego z oddali, jakby były jedynie szumem w tle, zagłuszonym przez coś znacznie głośniejszego – przez własny ból, tak ciężki, że niemal fizyczny. Nie pierwszy raz w życiu stał nad grobem kogoś, kogo kochał. Widział śmierć. Żegnał bliskich. Ale tym razem było inaczej. Tym razem faktycznie coś w nim umarło.
Nie miał już łez. Nawet one go opuściły. Była tylko pustka, przeszywająca i niemożliwa do wypełnienia. Czuł, jak serce wali mu w piersi, ale było to puste, mechaniczne bicie, jakby już do niczego nie służyło. Jakby już nie należało do niego, bo zostało pogrzebane razem z Naną.
Jedyną rzeczą, która trzymała go w rzeczywistości, były drobne palce Kuchel zaciskające się wokół jego dłoni. Był jej ojcem. Był ojcem Erwina i maleńkiej Hanji, która nigdy nie usłyszy głosu swojej matki. To była jego jedyna kotwica. Jego jedyne „teraz".
Norbert odchrząknął, robiąc krok do przodu.
— Dziękuję wam wszystkim, że przyszliście. Levi... — zawahał się, spoglądając na przyjaciela. — Wiem, że nie jesteś w stanie tego teraz zorganizować, dlatego zapraszam wszystkich do siebie na drobny poczęstunek — tu spojrzał na zgromadzonych — Macie za sobą długą drogę, a Nana zapewne chciałaby, żebyśmy dzisiaj byli razem...
Levi skinął głową, nie odrywając wzroku od nagrobka. Nie miał sił myśleć o niczym więcej. Wiedział, że większość przyjechała z daleka, by oddać ostatni hołd jego żonie, ale nie był w stanie ich odpowiednio przyjąć. A może nie chciał? Pragnął jedynie na nowo spojrzeć w błękitne oczy, które zaledwie dwa dni temu zgasły. Kiedy tłum zaczął się rozchodzić, Levi został sam z dziećmi. Erwin co jakiś czas wiercił się niespokojnie, a Kuchel przytuliła się mocniej do jego boku.
— Tato... co teraz? — zapytała cicho, starając się być dzielną, mimo że tęsknota za matką była coraz większa i rozdzierająca.
Levi spojrzał na nią, czując, jak coś w nim pęka. Przez chwilę milczał, a potem odpowiedział:
— Teraz... idziemy do domu.
.....................................
Elwira otarła ręce o fartuch, wpatrując się w ciemniejące niebo za oknem. W kuchni unosił się zapach gotującej się zupy, dzieci bawiły się na podłodze, a Norbert właśnie wrócił z pola. Czekała na niego.
Mimo że teraz zajmował się gospodarstwem, wciąż przypominał tego samego zadziornego żołnierza, za którego wyszła. Wysoki, postawny, wyprostowany – wykonywał swoje obowiązki z wojskową precyzją. Tylko twarz, kiedyś pełna życia i determinacji, teraz była przygaszona, zmęczona bólem po stracie siostry. Straty, która łączyła go z dawnym, młodzieńczym życiem.
— Byłeś u niego? — zapytała cicho, odwracając wzrok od okna i kierując się w stronę kuchni, by podać mężowi kolację.
Norbert westchnął ciężko i opadł na krzesło, opierając łokcie na drewnianym stole.
— Byłem — rzucił krótko, ale widząc wyczekujące spojrzenie żony, dodał: — Nic się nie zmieniło. Siedzi tam jak cień samego siebie. Ledwo mówi, wygląda jak wrak człowieka. A Hanji... Boże, ona ciągle płacze.
Elwira zacisnęła usta. Wiedziała, że tak będzie. Minął miesiąc, a Levi zapadał się w otchłań rozpaczy z każdym dniem coraz bardziej. Dla wielu był gburowatym, silnym i powściągliwym mężczyzną, ale ona znała jego inne oblicze. To, które ujawniało się tylko przy Nanie. W jej obecności jego oczy błyszczały, a czasem na ustach pojawiał się cień uśmiechu. Kochał ją nad życie, a skoro ona umarła, jego serce umarło razem z nią.
— To nie może tak dłużej wyglądać, Norbert. On się wykańcza. Dzieci też. Kuchel się stara, ale ma tylko jedenaście lat! Erwin nie śpi od tygodni, a dom... nawet wczoraj nie byłam w stanie uporządkować połowy tego bałaganu. To nie jest w jego stylu. Ten człowiek cieszy się na widok miotły, a teraz siedzi w totalnym brudzie i rozgardiaszu.
Norbert przymknął oczy i przetarł twarz dłonią.
— To nie będzie łatwe. Po pierwszym wyjeździe Nany stał się markotny i surowy, a wtedy jeszcze nic między nimi się nie wydarzyło. Teraz? Boję się, że Kapral już się nie podniesie.
Elwira westchnęła smutno, odgarniając kosmyk czarnych włosów za ucho. Mieszała zupę bezwiednie, analizując sytuację.
— Wszyscy kochaliśmy Nanę — powiedziała w końcu. — I wiem, że ty też najchętniej zamknąłbyś się w kącie i płakał, ale mamy dzieci. Życie toczy się dalej. Levi nie może się od niego odciąć, bo to go zniszczy. A co gorsza, odbije się na dzieciach. Już teraz widzę, jak Erwin chowa się na widok innych i boi się uśmiechać. Potrzebuje pomocy.
Norbert pokiwał głową, doskonale rozumiejąc sytuację. Ale wiedział też, z kim mają do czynienia.
— Jest na to za wcześnie. Poza tym wiesz, jaki on jest. Gdyby nie to, że Nana była moją siostrą, pewnie już dawno kazałby nam się odpieprzyć.
Elwira przygryzła wargę, po czym usiadła naprzeciwko męża, ściskając jego dłoń. Spojrzał na nią uważnie. Doskonale znał ten błysk w jej oczach. Elwira nie była kobietą, która stała z założonymi rękami.
— Co proponujesz? — zapytał ostrożnie.
— Kuchel i Erwin powinni na jakiś czas zamieszkać z nami. Pobawią się z kuzynostwem, odetchną. Ale Hanji...
Zamilkła na moment, zbierając myśli.
— Mała Hanji potrzebuje szczególnej opieki. Ciepła, którego Levi teraz jej nie da. To nie tylko kwestia kolek. Dziecko czuje, że straciło matkę, z którą było związane przez dziewięć miesięcy, a teraz przyszło na świat i nie ma nikogo. Jest przerażona. Nie dam rady zająć się noworodkiem w obliczu wszystkich obowiązków, więc uważam, że potrzebna jest całodobowa opiekunka. Myślałam o Iris.
Norbert uniósł brwi.
— Iris?
— Tak. Wiesz, jaka jest. Bierze dodatkowe prace, pomaga, gdzie się da, żeby dorobić do czynszu. Jest odpowiedzialna, czuła, a przede wszystkim cierpliwa. Byłaby idealną opiekunką dla Hanji. A z tego, co wiem, potrafi też zadbać o dom.
Norbert przez chwilę milczał, rozważając jej słowa. Dziewczyna miała dwadzieścia pięć lat i jako Erdianka przeszła w życiu więcej, niż ktokolwiek powinien. Rozumiała delikatność sytuacji i dostosowałaby się do Levia... o ile ten w ogóle pozwoliłby jej wejść do domu.
— To ma sens — przyznał po chwili. — Ale to Levi musi się zgodzić.
Elwira przewróciła oczami.
— Nie zamierzam pytać go o zgodę, Norbert. To dla dobra dzieci.
Norbert zaśmiał się cicho, kręcąc głową. Jemu na zawsze pozostał wewnętrzny respekt przed byłym przełożonym, ale jego żona nie bała się nikogo. I to go w niej pociągało.
— Mówisz jak Nana — stwierdził. — Ona też lubiła go stawiać przed faktem dokonanym.
Elwira uśmiechnęła się smutno. Śmierć przyjaciółki i bratowej była dla niej równie bolesna, ale nie mogła patrzeć, jak to, co Nana kochała, rozpada się na jej oczach. Jak Levi się pogrąża, a ich dzieci dorastają w cieniu rozpaczy. Norbert wstał, wciągnął głęboko powietrze i spojrzał na żonę.
— Porozmawiam z nim. Ale nie obiecuję, że to pójdzie gładko.
— Nie musi. Byle skutecznie.
Ich spojrzenia spotkały się na dłuższą chwilę. Tęsknili. Tak samo mocno jak Levi. Ale oni mieli siebie nawzajem. Levi natomiast miał trójkę dzieci i wspomnienia, a każde z nich przypominało mu o tym co stracił...
..........................................................
Levi usiadł ciężko na krześle obok kołyski, oddychając z ulgą, gdy wreszcie nastała cisza. Minęło trzy dni, a on spał równą godzinę. Nie było to dla niego niczym nowym – dawniej bezsenność była jego wierną towarzyszką, nocami czuwał, a z czasem nauczył się funkcjonować w nieustannym zmęczeniu. Ale potem w jego życiu pojawiła się Nana i wszystko się zmieniło. Jej obecność, ciepło jej ciała wtulonego w jego własne, sprawiało, że pierwszy raz w życiu potrafił przespać noc. Z nią sen był spokojny, głęboki, a poranki mniej przytłaczające.
Teraz sen wydawał się odległym luksusem, a zmęczenie nie było już tylko fizycznym wycieńczeniem – potęgował je emocjonalny ból i bezsilność. Mała Hanji była ewidentnym wyzwaniem, zupełnie niepodobna w zachowaniu do swojego rodzeństwa. Kuchel od maleńkości potrafiła przesypiać całe noce, jeśli tylko była najedzona i utulona, a Erwin, mimo że bywał kapryśny, był też łatwy do ukojenia, gdy tylko znalazł się w jego ramionach. Hanji natomiast nie dało się uspokoić. Płakała do utraty tchu, aż głos jej się łamał i zanikał w ochrypłych niemowlęcych skargach. Nic nie działało – ani czułe kołysanie, ani ciepło jego dotyku, ani szeptane słowa, których nawet nie wiedział, że byłby w stanie używać. Jedyne momenty jej snu były efektem wycieńczenia małego organizmu, który mimo wszystko potrzebował regeneracji.
Spojrzał na nią – drobną, pogrążoną we śnie, z twarzą jeszcze wilgotną od łez. Westchnął ciężko, przysuwając się bliżej.
— Jesteś taka sama jak ona... — mruknął w przestrzeń, wspominając Hanji Zoe, po której dziewczynka odziedziczyła dumne imię — Głośna i zwracająca na siebie uwagę.
Widok jej małych dłoni zaciśniętych w piąstki, ciemnych kosmyków przyklejonych do czoła, drgania powiek, gdy w końcu zapadła w upragniony sen rozczulał jego ojcowskie serce, a jednocześnie... Jednocześnie miał świadomość, że jej przyjście na świat odebrało mu Nanę.
Levi przymknął oczy, czując znajome ukłucie w piersi. Nana była delikatna – jej choroba i łamliwość kości, stawała się coraz bardziej widoczna z każdym kolejnym rokiem. Po narodzinach Erwina długo dochodziła do siebie. Nie chciał narażać jej na więcej, lecz Nana... Nana była uparta. Chciała dużej rodziny, chciała domu pełnego dziecięcego śmiechu, a on... On jej na to pozwolił, uległ, jak zawsze.
Pamiętał jej słowa, cichy szept, gdy zmęczona i blada trzymła Hanji w ramionach po morderczym, wyczerpującym porodzie. Pamiętał, jak patrzyła na niego tymi swoimi jasnymi oczami, jak lekko się uśmiechnęła.
— Nie żałuję... — wyszeptała.
A on żałował. Nie tego, że Hanji się pojawiła – nigdy. Ale tego, że nie ochronił Nany. Że nie stanął twardo przy swoim. Miłość do niej go zaślepiła. Pozwalał jej na wszystko, nawet gdy wiedział, że jej decyzje były irracjonalne. A on godził się na to, raz za razem, tylko po to, by widzieć ją szczęśliwą.
obrazek
Teraz czuł gniew. Na nią. Na siebie. Na świat, który po raz kolejny brutalnie mu ją odebrał. Po tym jak go odnalazła spędzili ze sobą cudowne sześć lat. Zrozumiał, że istnieje coś więcej niż piekło, obowiązki i strata. Nana wypełniała jego życie radością, śmiechem i adrenaliną, gdy się kłócili jak za dawnych lat. Była istnym żywiołem, który jednocześnie koił zmysły wszystkich swoich domowników. Była wspaniałą matką, która poświęcała swoim dzieciom niemal całą uwagę. Uczyła Kuchel nie tylko obowiązków domowych, ale pokazywała jak troszczyć się o innych i by nigdy nie zapominała, że to jej pokolenie będzie budować nowy świat. Erwin natomiast dzięki niej nauczył się czytać już w wieku pięciu lat, a gdy przynosił znalezione ranne zwierze w postaci ptaka czy wiewiórki, pomagała mu je pielęgnować. Teraz jednak dom stał się siedliskiem rozpaczy, żalu i ciszy, którą przerywał regularnie dramatyczny płacz dziecka. Levi zacisnął dłoń w pięść, lecz gdy spoglądał na śpiącą córkę, gniew ponownie przygasał, ustępując miejsca czemuś innemu – zmęczeniu.
Wyciągnął rękę i delikatnie przesunął kosmyk włosów z jej czoła. Nie mógł zmienić przeszłości. Nie mógł jej odzyskać. Wciągnął powietrze i powoli wypuścił je z płuc. Przymknął oczy, choć nie łudził się, że sen przyjdzie. Nie tej nocy. Nie jeszcze przez długi czas.
Ale ciszę przerwało ciche pukanie do drzwi.
Levi nawet nie drgnął, ignorując dźwięk. Może to któryś z sąsiadów, choć nie miał pojęcia, czego mogliby od niego chcieć o tej porze. Kuchel i Erwin spędzali noc u Elwiry i Norberta, więc to na pewno nie byli oni.
Pukanie rozległo się ponownie, tym razem nieco głośniejsze.
Levi zacisnął szczękę. Gdyby Hanji się obudziła, nie ręczyłby za siebie. Nie miał siły na kolejną godzinę płaczu, kolejne bezskuteczne próby ukojenia dziecka, które niczym nie dawało się uspokoić.
Trzeci raz. Tym razem pukano pewniej, stanowczo.
Levi wstał gwałtownie, w duchu przeklinając natręta, który najwyraźniej nie miał w sobie ani grama rozsądku. Otworzył drzwi z impetem, gotów posłać kilka ostrych słów, ale zamiast tego jego wzrok padł na młodą kobietę stojącą na progu.
Była bardzo szczupła i – co go zdziwiło – niższa od niego, a to nie zdarzało się często. Nana górowała nad nim o pięć centymetrów, a większość ludzi w jego otoczeniu i tak była od niego wyższa. Kobieta miała długie blond włosy i wyglądała dziwnie znajomo. Przypominała mu kogoś... Historię Reiss? Tak, była równie drobna co ona, ale jej oczy miały ciemny, głęboki odcień czekolady.
Spojrzała na niego niepewnie, a kiedy on nadal milczał unosząc brew w niemym pytaniu, odchrząknęła nerwowo.
— Dzień dobry. Nazywam się Iris Vogt. Powiedziano mi, że szuka pan opiekunki do córki.
Levi spojrzał na nią spod przymrużonych powiek, a kącik jego ust uniósł się lekko w sarkastycznym uśmiechu. W myślach już wiedział, kto za tym stał.
Elwira. Oczywiście – pomyślał zirytowany. Przysięgał w duchu, że jeszcze się z nią policzy. A Norbert, choć pewnie był mniej winny, też dostanie swoje.
— Nie szukam — rzucił krótko, po czym zatrzasnął jej drzwi przed nosem.
Oparł się plecami o futrynę, wypuszczając powietrze nosem. Był wykończony, a ostatnie, czego potrzebował, to nieznajoma, próbująca wcisnąć mu pomoc, której nie chciał.
Nie szukał jej. Nie potrzebował. Był w końcu Ackermanem – człowiekiem, który dokonywał strategicznych cudów, który dowodził w polu, przeżywał tam, gdzie inni ginęli. A teraz miałby sobie nie poradzić z opieką nad własnymi dziećmi? To było absurdalne. Niedorzeczne. Nawet jeśli jego ciało krzyczało ze zmęczenia, a umysł rozpadał się pod ciężarem żalu i straty, to nie mógł – nie chciał – przyznać, że potrzebuje wsparcia.
Poza tym... nie chciał, by po jego domu chodziła obca kobieta. Nie chciał, by ktoś w nim sprzątał, przestawiał rzeczy, naruszał porządek, który stworzyła Nana. Każdy drobiazg, każda rzecz, którą dotknęła, była dla niego świętością. Niemym dowodem na to, że tu była, że żyła... Że wypełniała ten dom śmiechem, ciepłem, swoją nieposkromioną energią. Nowe osoby tylko zburzyłyby to mgliste poczucie jej obecności, ten cienki, niemal przezroczysty most, który wciąż łączył go z przeszłością.
I wtedy znów usłyszał pukanie do drzwi.
Złość wezbrała w nim jak wzburzona rzeka. Zacisnął zęby, dłonie mimowolnie złożyły się w pięści. Czy oni naprawdę nie potrafili zostawić go w spokoju?
Podszedł do drzwi i otworzył je z impetem, gotów skrzyczeć każdego, kto się za nimi znajdował.
— Czego znowu?! — warknął, ledwo panując nad gniewem.
Iris Vogt cofnęła się o krok, ale nie uciekła. Jej drobna, filigranowa sylwetka zdradzała jej lęk przed jego wybuchem, ale mimo to, zamiast zamilknąć i odejść, uniosła lekko podbródek.
— Państwo Baranowscy kazali mi nie odpuszczać, nawet jeśli będzie pan niemiły — powiedziała lekko drżącym, ale odważnym głosem. — Wiem, że czasem trudno przyjąć pomoc, ale słysząc, co pana spotkało, sądzę...
— Nie masz pojęcia, co mnie spotkało! — przerwał jej ostro, a jego głos przeciął powietrze jak ostrze. — Więc daruj sobie te puste frazesy i...
Zanim zdążył dokończyć, z wnętrza domu dobiegł ich nagły, przeszywający płacz Hanji.
Levi zacisnął zęby jeszcze mocniej. Gniew ścisnął go za gardło, pulsował w skroniach, dławił resztki opanowania. Nie dość, że obca kobieta naruszała jego przestrzeń, to jeszcze przez nią Hanji znów się obudziła. Spojrzał na Iris ostrym, przeciągłym spojrzeniem, po czym odwrócił się na pięcie i bez słowa ruszył do płaczącego dziecka.
Levi podszedł do kołyski, z trudem unosząc się na zdrowej nodze. Oparł dłoń na jej krawędzi i przez chwilę po prostu patrzył na Hanji, jakby próbował samym spojrzeniem przelać na nią ukojenie. Jej maleńkie ciałko było napięte, drobne rączki zaciskały się w pięści, a z gardła wydobywał się rozdzierający krzyk, który odbijał się echem od ścian pustego domu.
Sięgnął po nią ostrożnie, podtrzymując jej główkę drżącą ręką. Przytulił ją do siebie, kołysząc lekko w przód i w tył, choć ruch ten był ograniczony przez zmęczone, przeciążone mięśnie. Czuł jej ciepło, delikatne drżenie, słyszał przyspieszony oddech. Była taka malutka, taka bezbronna... a on był jedyną osobą, która mogła jej dać ochronę. Miał tego świadomość, a jednak w tej chwili czuł się jak najgorszy ojciec na świecie. Nie umiał jej uspokoić, nie umiał jej pomóc.
Hanji jednak wciąż krzyczała, jej płacz był rozdzierający, niemal błagalny. Iris, która dotąd stała cicho w progu, obserwując scenę, w końcu ruszyła do przodu. Przez moment zdawała się skupiać nie tylko na dziecku, ale na całym otoczeniu – na bałaganie, na zimnym, zastałym powietrzu w domu, na tym, że Levi podpiera się na lasce, a w kącie stoi wózek inwalidzki. Była zdumiona, że mimo to poruszał się tak sprawnie i że tak pewnie trzymał niemowlę w rękach.
Ale teraz nie było czasu na analizowanie szczegółów. Wzięła głęboki wdech i zanim zdążył ją zatrzymać, przekroczyła próg.
— Proszę mi ją dać — powiedziała spokojnie, wyciągając dłonie.
— Wynocha — warknął Levi, przekrzykując płacz córki. Był wściekły, że ta kobieta wdarła się do jego świata, że próbowała mu coś narzucić. Że myślała, iż wie lepiej.
Iris jednak nie cofnęła się nawet o krok. Może wyglądała delikatnie, ale już dawno nauczyła się walczyć o swoje. Uniosła brodę i spojrzała na niego z determinacją.
— Wyjdę, ale najpierw ją uspokoję. Pokażę ci, jak to zrobić, więc chociaż na chwilę odpuść.
Levi zacisnął szczękę. Serce waliło mu w piersi, w głowie kłębiły się myśli pełne gniewu i frustracji. Nie ufał jej. Nie chciał jej tutaj. Ale Hanji nie przestawała płakać, a jego własne ręce drżały od wysiłku. W końcu, z niezadowoleniem wymalowanym na twarzy, podał jej dziecko.
Iris przejęła niemowlę ostrożnie, jakby miała w ramionach najcenniejszy skarb. Podtrzymała jej główkę, przytuliła do siebie i zaczęła delikatnie nucić: „szszszszszsz...". Jednocześnie powoli zataczała opuszkami palców małe kółka na czole dziecka. Jej dotyk był lekki jak piórko, ruchy spokojne i metodyczne.
Na początku Hanji nie reagowała, jej płacz wciąż wypełniał pokój. Levi patrzył na to sceptycznie, przygotowany, by wyrwać dziecko z jej rąk, jeśli tylko zrobi coś nie tak. Ale potem... coś się zmieniło. Oddech niemowlęcia stał się płytszy, płacz przycichł. Małe piąstki, dotąd zaciśnięte kurczowo, powoli się rozluźniły. Oczy Hanji zaczęły się kleić, a po chwili jej główka opadła na ramię Iris, całkowicie się poddając.
Levi patrzył na to wszystko, czując coś na kształt szoku. Jakby właśnie był świadkiem cudu. Jakby nie wierzył własnym oczom. Przez chwilę stał bez ruchu, zaciskając pięści i mierząc Iris spojrzeniem, w którym wciąż czaiła się niechęć.
Iris spojrzała na dziecko z troską, po czym lekko uniosła głowę i zwróciła się do Levia:
— To wina brzuszka. Jest twardy i nabrzmiały, prawdopodobnie boli ją tak mocno, że nie jest w stanie się wyciszyć.
Levi zmarszczył brwi, wciąż niechętny, by przyznać, że dziewczyna wie, co robi.
— Popatrz — kontynuowała Iris, tym razem patrząc mu prosto w oczy. — Widzisz te kółka, które rysuję na jej czole? To pomaga niemowlętom się uspokoić, ważne by nadać im stateczny, spokojny rytm i robić to z odpowiednim naciskiem.
Levi nie odpowiedział, ale nie odwrócił wzroku. Przyglądał się dokładnie, zapamiętując precyzyjne, delikatne ruchy jej dłoni. W końcu, nie podnosząc głosu, powiedziała:
— Proszę z mojego koszyka wyjąć mały, kwadratowy woreczek.
Wskazała dłonią na niewielki wiklinowy kosz, który zostawiła tuż przy wejściu. Levi zacisnął szczękę. Nie lubił słuchać poleceń, szczególnie od kogoś, kogo uważał za intruza w swoim domu. Mimo to ruszył bez słowa, nachylił się i zaczął szukać. Po chwili znalazł mały lniany woreczek, wypełniony czymś drobnym i sypkim. Uniósł go do góry i spojrzał na Iris pytająco.
— Tak, to ten — przytaknęła. — Proszę go teraz podgrzać w piecu, w małym naczyniu. Dziesięć minut powinno wystarczyć.
Levi patrzył na nią ponuro, ale ostatecznie, nie wydając z siebie ani słowa, wykonał jej polecenie. Jeszcze chwilę temu miał wrażenie, że kompletnie stracił kontrolę nad sytuacją, ale teraz... jego córka leżała spokojnie, a w pokoju, zamiast niekończącego się płaczu, panowała cisza. Czuł się dziwnie. Nie rozumiał, jak to się stało, ale nie zamierzał tego kwestionować.
Iris wciąż delikatnie masowała brzuszek Hanji, nucąc pod nosem cichą melodię. Przez cały ten czas ani na moment nie przerwała dotyku. Gdy Levi wrócił i podał jej podgrzany woreczek, ostrożnie położyła go na brzuchu dziecka.
— Uszyłam go sama — powiedziała, lekko unosząc kącik ust. — W środku są pestki wiśni. Długo trzymają ciepło, a ich zapach wycisza niemowlęta. Zwykła pieluszka wystyga za szybko i nie daje takiego efektu.
Levi nie odpowiedział, jedynie przyglądał się, jak Hanji wtula się w materiał, a po chwili... zasypia. Głęboko, spokojnie, bez śladu wcześniejszego bólu.
Iris ostrożnie odłożyła ją do łóżeczka, wygładzając pościel i upewniając się, że dziecko leży w najwygodniejszej pozycji. Następnie wyprostowała się i spojrzała na Levia, który dostrzegł błysk tryumfu w jej oczach.
— Pije mleko od mamki czy krowie? — zapytała po chwili łagodnie.
Levi zmarszczył brwi. Wiedział, że najlepsze byłoby mleko matki, ale nie mieli takiej możliwości. Gdy się odezwał, jego głos był twardy, niemal obronny:
— Krowie.
Iris przytaknęła ze zrozumieniem.
— Może tu leżeć problem — powiedziała spokojnie. — Proszę spróbować z kozim. Niektóre dzieci nie przyswajają krowiego, które może wywoływać serie kolek.
Zapanowała cisza. Levi patrzył na nią uważnie, jakby chciał ocenić, czy mówi z sensem, czy tylko udaje mądrą. W końcu jednak nie odezwał się ani słowem. Iris poprawiła swoją torbę na ramieniu i westchnęła.
— A teraz, tak jak obiecałam, wychodzę.
Przeszła obok niego, a gdy była już przy drzwiach, na ułamek sekundy się zawahał. W końcu, niemal niedosłyszalnie, wymamrotał:
— Dziękuję.
Zatrzymała się na chwilę, ale nie odwróciła. Kiwnęła głową, po czym cicho wyszła, zostawiając Levia samego — z własnymi myślami, śpiącym dzieckiem i pytaniem, którego jeszcze nie zadał, ale które krążyło mu po głowie: Kim do diabła była ta dziewczyna?
Gwiazdeczki...
Tu miejsce na wymówki dla autorki ------>
Tak, zabiłam Nanę... sama płakałam jak to pisałam, ale kocham tragizm całego AOTa i miałam wrażenie, że taki obrót spraw będzie tu pasował. Ta część opowiadania będzie w bardziej przytłaczającym klimacie, więc proszę o zabranie ze sobą husteczek.
Dziękuję przy okazji Kvadzia za bycie testerem niektórych fragmentów i _to___lavva_za pomoc w stworzeniu postaci Iris! Jesteście wielkie!
Dajcie znać jak wam się podobał rozdział mimo wszystko i do zobaczenia nastepnym razem!
Wasza/Twoja
Juri/Deki
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro