VII.7.
Ta noc była za krótka dla obojga. Eleanor była pewna, że nigdy w życiu nie czuła się tak obezwładniona bliskością i rozkoszą. Jack był wszędzie, w każdej komórce jej ciała, oddychała nim i otulała się jego zapachem. Jednak nawet najlepszy seks musi się kiedyś skończyć. Oboje byli bardzo zmęczeni, ale to ona odpadła pierwsza, wyszeptawszy wcześniej:
– Ja już nie dam rady, Jack...
Miał ochotę się zaśmiać, ale tylko odpowiedział:
– Dobrze, Ellie. Śpij.
– Przytul się do mnie, proszę.
Nie trzeba było go o to prosić. Objął Ellie, wtuliwszy się w jej plecy. I był przekonany, że chciałby zostać z nią tak na zawsze. Moja.
*
Tak więc w piątek, kiedy Eleanor obudziła się rano po pełnej rozkoszy nocy, w pierwszej chwili nie zauważyła, że Jacka nie ma w łóżku. Dopiero po chwili zorientowała się, że leży w sypialni gościnnej i że powinien tu być z nią facet, z którym spędziła namiętną noc. Była jednak sama, choć poduszka obok ciągle jeszcze pachniała Jackiem.
Na początku nawet się nie zmartwiła. Mógł przecież pójść do łazienki, kiedy spała. Albo zejść do kuchni, żeby coś zjeść. W końcu napracował się tej nocy...
W łazience jednak nie było ani Jacka, ani jego rzeczy. Jej mokre ubrania też były zabrane, pewnie do pralni.
Eleanor ubrała się w czyste rzeczy, żeby zejść na dół.
Jacka nie było też w kuchni i w ogóle w domu. Ellie czuła się głupio, pytając Emmę, czy nie widziała jej gościa, ale kucharka wzruszyła tylko ramionami i odpowiedziała, że nikogo jeszcze dziś nie widziała i musi spytać zarządcy. Akurat pana Sandersa nie zamierzała pytać o wnuka. Jeszcze nie wiadomo, co by sobie pomyślał. A najgorzej, gdyby domyślił się prawdy.
Ellie zjadła śniadanie, przebrała się w strój do jazdy i poszła do stajni. Tam mimochodem spytała stajennego, czy nie widział dziś Jacka, bo mieli razem pojeździć.
– Owszem, panienko, widziałem dziś Jacka Sandersa.
– Gdzie?
– Z samego rana wyjechał z Banks. Wyglądał przy tym, jakby się bardzo śpieszył.
– Acha tak. – Eleanor postarała się, żeby w jej głosie nie zabrzmiały niepotrzebne emocje. – No trudno, to pojeżdżę sama – dodała, siodłając River. Rover wyglądał przy tym na niepocieszonego, że on nie jedzie.
Kiedy tylko Ellie odjechała w stronę lasu, z oczu same poleciały jej łzy.
Co to w ogóle miało być? – zastanawiała się. Przeleciał mnie i wyjechał?
– Sama chciałaś – szepnął jej złośliwy wewnętrzny głos. – Siłą zaciągnęłaś go do łóżka.
– Ale ja chciałam, żeby on mnie kochał! – krzyknęła na głos, bo i tak nikt by jej nie usłyszał.
Zanim wróciła z przejażdżki, przywróciła na twarz arystokratyczną obojętność. Nikt nie mógł widzieć, że cierpi. W zasadzie nawet nie powinna cierpieć z powodu jakiegoś tam mechanika, ale na to potrzebowała więcej czasu.
*
Jack chciał rano pójść tylko do łazienki. Starał się być cicho, żeby nie obudzić śpiącej Eleanor. Musiała być bardzo zmęczona – pomyślał, przyglądając się jej z czułością, która go zaskoczyła. Wychodząc z łazienki we wczorajszych ciuchach, które nie były najświeższe, ale przynajmniej wyschły, natknął się na swojego dziadka.
– Co ty tu robisz, Jack?
– Ja... – zawahał się, bo nie wypadało mu przyznać wprost, że nocował u Ellie.
– Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że spałeś z panną Bethell? – syknął starszy pan Sanders.
– Dżentelmen nie rozmawia na takie tematy w stosunku do damy – odparł.
– Ale ty nie jesteś dżentelmenem, Jack. Zresztą, teraz to nieważne. Szukałem cię od wczorajszego wieczora.
– A czemu?
– Dzwonił Jeremy, twierdząc, że nie może się z tobą skontaktować. Wasza matka trafiła do szpitala.
Jack w jednej chwili odzyskał jasność umysłu.
– Co się stało?
– Nie wiem, młody był roztrzęsiony. Najlepiej od razu tam jedź.
– Oczywiście, dziadku. Powiedz, proszę, Ellie, że musiałem pilnie wyjechać i zadzwonię do niej wieczorem.
Choć dziadek nie odpowiedział, Jack wybiegł z domu, nie mając serca, żeby budzić Eleanor. Obiecał sobie, że skontaktuje się z nią później. Po drodze minął Wellesa, którego tylko pozdrowił skinieniem głowy. W końcu wsiadł w terenówkę, bo stała bliżej niż auto, którym przyjechał z miasta, i ruszył przed siebie.
Po godzinie jazdy zorientował się, że jego telefon jest rozładowany. Podłączył go w samochodzie i jechał dalej. Po włączeniu urządzenia rzeczywiście okazało się, że miał kilkanaście nieodebranych połączeń od brata i dziadka. Kiedy tylko mógł, zadzwonił do Jeremy'ego.
– Jack! Całe szczęście, że żyjesz! – jęknął młodszy brat z emfazą.
– A czemu miałbym nie żyć?
– Nie odbierałeś telefonu.
– Rozładował mi się. – Pominął fakt, że został w kieszeni mokrych spodni w łazience. – Co z mamą?
– Już dobrze, dostała antybiotyk i jej stan się ustabilizował. Kiedy wczoraj zabrało ją pogotowie, miała czterdziści stopni gorączki i majaczyła!
– Czterdziści? – zdziwił się Jack. – Czego was teraz uczą w tych szkołach?
– Sto cztery stopnie Fahrenheita, dziadku – zakpił Jeremy, nie łapiąc intencji brata.
– Co jej jest?
– Nie znam się na tym! – sapnął młody. – Przyjeżdżasz czy nie?
– Już jadę, będę do pół godziny w szpitalu. Tylko w którym?
– Royal Infirmary.
– Dobrze, jadę.
Jack jechał szybko, bo chciał sam dowiedzieć się, co z mamą. W końcu z rodziców została jemu i bratu tylko ona.
Lekarz dyżurny okazał się na tyle kompetentny i empatyczny, że wyjaśnił Jackowi wszystko jak laikowi. Mama miała silną infekcje bakteryjną, spowodowaną osłabioną odpornością. A odporność miała osłabioną od lat z powodu depresji. A z depresji od śmierci męża nie mogła wyjść przez ciągłe choroby. I tak zaklęty krąg się domykał. Pięćdziesięciosiedmiolatka od dawna nie mogła wyzdrowieć do końca.
Lekarz obiecał, że kiedy stan pacjentki się ustabilizuje, wypiszą ją do domu. To mogło nastąpić za trzy-cztery dni, w zależności od tego, jak będzie reagowała na antybiotyk, ale na razie rokowania były dobre.
– Nie było mnie w domu parę dni i tak się załatwiłaś, mamo? – spytał na poły z pretensją, na poły z troską.
– Skąd mogłam wiedzieć, że w sierpniu się tak pochoruję? – odparła mu słabym głosem. Zaraz zrugał się za wcześniejsze pretensje. Już dawno łapał się na tym, że traktował mamę jak duże dziecko.
Nie było więc nic zaskakującego w tym, że po śmierci ojca to Jack przejął rolę rodzica w tej rodzinie. I nie dziwne, że dotąd nie śpieszno mu było do zakładania własnej. Dopiero kiedy, poznał Ellie, zaczął patrzeć na ten temat inaczej. Ale teraz...
O matko, Ellie! Przecież ja nawet nie mam jej numeru telefonu! – zorientował się i mina mu zrzedła.
– Coś się stało, skarbie?
– Nic, mamo.
– Przecież widzę, że tak.
– Jesteś chora, martwię się. To chyba normalne?
– To nie to. Mów szybko, o co chodzi!
– Właśnie zorientowałem się, że nie wziąłem numeru od fantastycznej dziewczyny – westchnął.
Jego mama nagle się uśmiechnęła, mimo choroby.
– To koniecznie musisz ją odszukać i naprawić to niedopatrzenie, synku – odparła. – No już, leć.
– Nie pojadę teraz do Banks. Możesz mnie potrzebować.
– Mam Jeremy'ego.
Jack prychnął zamiast powiedzieć, że jego brat jest panikarzem i do niczego się nie nadaje, ale wolał to zachować dla siebie.
– Pojadę, jak lekarz wypuści cię do domu.
– A jak jej już tam nie będzie?
– Coś wymyślę, mamo.
Jack wyszedł ze szpitala i pojechał prosto do domu. Musiał wziąć prysznic i się przebrać, bo jego ubrania nie pachniały najlepiej. Postanowił zadzwonić z domu do dziadka, żeby dowiedzieć się, co u Ellie. Tak, to jest dobry pomysł – uznał.
§&?
* 104 stopnie Fahrenheita = około 40 stopni Celsjusza.
Tak się kończy Rozdział VII. Przed nami jeszcze dwa, czyli 15 części i Epilog :-D Cieszycie się?
Rozdział na życzenie za prawidłową odpowiedź "ktoś inny" wygrywa ER3371 Gratulacje!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro