VII.5.
Jack patrzył na kobietę, która mu się podobała, ale która przez swoje nazwisko stała się nieosiągalna. Ile by sobie nie tłumaczył, że nie warto iść w tę stronę, serce wyrywało mu się do niej. Chciał z nią przebywać, rozmawiać, jeździć konno i spacerować. Chciał pływać, smarować ją kremem i obserwować, jak na jej ciele pojawia się gęsia skórka od jego dotyku. Był gotów nawet ubrać się lepiej i udawać dobrze wychowanego dżentelmena, podczas gdy jego myśli przy niej wcale nie były takie grzeczne. Gdyby nie była arystokratką, nie miałby z tym problemu. Jak jej to wytłumaczyć?
– Ellie, jesteś uroczo naiwna, ale nawet ty musisz zrozumieć, że nie jesteśmy dzieciakami i nie zawsze możemy bawić się z tym, z kim chcemy.
– Ja nigdy nie mogłam – wyznała. – Rodzice zwykle wybierali mi towarzystwo.
– No widzisz.
– Ale dorosłam i teraz sama to robię.
– Co robisz? – spytał, przysuwając się bliżej, tak, że ich kolana prawie się stykały.
– Wybieram sobie towarzystwo. – Ona też zbliżyła się trochę. – I nie pozwolę nikomu decydować za mnie. Gdyby rodzice decydowali, już byłabym zaręczona z Cardwellem.
– Nie wypowiadaj przy mnie tego nazwiska, proszę – szepnął.
– Dlaczego?
– Bo trafia mnie na myśl, że kiedyś z nim byłaś, Ellie.
– Jesteś zazdrosny, Jack?
– Jak cholera.
Ellie zachichotała. Miała mu wyrzucić, że takie słownictwo nie przystoi dżentelmenowi, ale w końcu Jack wcale się nim nie mienił. Kiedyś jeszcze wyobrażała go sobie jako bankiera czy prawnika. Kiedy zobaczyła go w smokingu na przyjęciu, mogłaby przysiąc, że urodził się w nim, tak dobrze wyglądał. Ale on był mechanikiem. Nagle poczuła, że to nie ma znaczenia, bo jest tu z mężczyzną, z którym się świetnie czuje, który jej się podoba. Co z tego, że odpychał ją, twierdząc, że nie są odpowiednim towarzystwem dla siebie. Ja mu udowodnię, że się myli! – postanowiła.
Przysunęła się jeszcze bliżej. Siedziała już tuż obok Jacka.
– Dlaczego to robisz, Ellie? – spytał z frustracją. Nie pozwalała mu zachować dystansu.
– Co robię?
– Tak mnie przyciągasz...
– Jak?
– Tak – odpowiedział tylko, po czym to on przyciągnął ją do siebie i pocałował. – Tylko ty tak pachniesz i smakujesz, dziewczyno – westchnął jeszcze i wrócił do całowania.
Ellie nie zamierzała protestować. Właśnie o to jej chodziło, żeby tracił przy niej głowę. Jego dotyk i pocałunki przenosiły ją w krainę fantazji, z której nie chciała wracać.
– Jesteś słodka – szepnął, kiedy w końcu oderwał się od jej ust.
– To pewnie od herbaty i ciasteczka.
– Na pewno nie tylko.
– Mogę cię o coś spytać, Jack?
– Oczywiście.
– Czy gdybym nie była arystokratką, patrzyłbyś na mnie tak samo?
Mężczyzna zaśmiał się nerwowo.
– Raczej nie.
– A dlaczego? – spytała urażona. – W czym jestem inna od pozostałych kobiet?
– Źle mnie zrozumiałaś, Ellie. Gdybyś nie była tym, kim jesteś, zaprosiłbym cię na randkę do pubu, poszlibyśmy na mecz czerwonych diabłów albo pojechalibyśmy na piknik do parku, gdzie rozbierałbym cię wzrokiem. – Odchrząknał. – Namówiłbym cię na każde szaleństwo. Przekonałbym cię szybko, że ze mną byłabyś szczęśliwa. Ale jestem zwyczajnym facetem. Nie dam ci tego, do czego jesteś przyzwyczajona.
– Skąd pomysł, że trzeba mi coś dawać? Ja też pracuję! – wyrzuciła mu, czując, że w środku drży od tych słów. Z jednej strony ją oburzały, a z drugiej trafiały prosto w serce. A tymczasem rozum mówił jej, że to on ma rację.
– Stąd, że w moim domu nie ma służby, nikt za mnie nie gotuje i nie sprząta. Choćbym pracował ciężko przez całe życie, nie będzie mnie stać na nowego astona martina – wyrzucił jej.
– Mnie też nie stać. Dostałam go od taty z okazji ukończenia studiów.
– No właśnie – zaśmiał się. – Mnie nie byłoby stać, żeby kupić taki córce. Nigdy nie będzie.
– Ale może mnie kiedyś będzie. Za dwa lata będę mogła otworzyć indywidualną praktykę, choć myślę, żeby jeszcze rok dłużej praktykować pod okiem Attorneya.
– Ellie! – Jack złapał ją za ramiona. – Mówisz o swojej pracy, karierze! Jestem facetem, nie chcę się czuć jak nieudacznik.
– Masz własny warsztat, tak? Co cię skłoniło do wyboru takiej ścieżki kariery?
– Mam go po tacie. Zmarł, kiedy miałem siedemnaście lat. Zamiast iść na studia, musiałem nauczyć się zawodu i wziąć się do pracy, żeby utrzymać rodzinę. Mama jest chorowita i nigdy nie pracowała za dużo, a Jeremy miał wtedy niespełna siedem lat.
Eleanor spojrzała na Jacka jeszcze inaczej. Nie wiedziała, że poświęcił swoją przyszłość dla rodziny. Myślała, że został mechanikiem, bo tego chciał. I to by było w porządku. Ale zostać jedynym żywicielem rodziny w wieku siedemnastu lat?
– Dlatego płacisz bratu za studia? Żeby miał szansę, której ty nie miałeś?
– Skąd o tym wiesz?
– Od Jeremy'ego. Jesteś wspaniałym człowiekiem, Jack. – Złapała go za ręce i popatrzyła prosto w oczy.
– Ale niewystarczająco dobrym dla ciebie, Eleanor Bethell – odpowiedział ze złością.
Ellie poczuła, że coś się w niej gotuje i zaraz wybuchnie.
– Gówno prawda! – zaklęła.
Jack aż otworzył szerzej oczy.
– Słucham?
– Przestań ciągle mówić, że nie jesteś wystarczająco dobry!
– Ale...
– Przestań w tej chwili! Chcę widzieć tego pewnego siebie Jacka, który dogonił mnie kiedyś i traktował tak, jakbym była zwyczajną dziewczyną jeżdżącą konno. Albo tego, który mnie pocałował nad rzeką. I tego, który tańczył ze mną na przyjęciu Attorneyów i patrzył na mnie tak, jakbym była jedyną dziewczyną na balu.
– Bo byłaś jedyną, z którą miałem ochotę tańczyć – przyznał.
– A ty byłeś jedynym, z którym ja miałam ochotę zatańczyć. No, może nie licząc mojego taty. On jest naprawdę super.
– A Cardwell?
– Nie przypominaj mi o tym zdrajcy. Na tym balu właśnie nakryłam go z kochanką w toalecie.
– Nie wiedziałem.
– To nieważne. I tak nie chciałam już się z nim spotykać. Tylko mi w tym pomógł swoją żałosną postawą.
– Naprawdę chcesz spróbować?
– Czego?
– Bycia normalną kobietą u boku normalnego faceta.
– Chcę.
– Ale wiesz, że nie będzie już odwrotu? Moja kobieta jest moja. Żadnych flirtów, udawanych zaręczyn i lansu w mediach – oznajmił poważnym tonem.
– Jasne, ale to transakcja wiązana, Jack. A ty chcesz spróbować uczestniczyć w moim życiu? Poznać rodzinę? Wyobrażasz sobie niedzielne popołudnia u moich rodziców? Bal charytatywny u szefa?
– U ciebie pewnie wszyscy kibicują błękitnym – żachnął się z miną typowego kibica czerwonych.
– Tu byś się zdziwił – zachichotała.
– Jak to?
– Mój tata po cichu kibicuje czerwonym diabłom, a mama pochodzi z rodziny robotnika portowego z Southport.
Jack spojrzał na nią spod byka.
– Lord Bethell jest po naszej stronie? Wkręcasz mnie?
– Nie.
– A lady Bethell nie pochodzi z arystokracji?
– Oczywiście, od kiedy została lady Bethell, zdaje się być bardziej arystokratyczna od innych, ale taka jest prawda.
– Zaskoczyłaś mnie. Jesteś pełna niespodzianek, Ellie, i to od kiedy cię poznałem.
– Chyba mam to we krwi – zaśmiała się.
– Najwyraźniej.
Jack rozluźnił się trochę i sięgnął po kolejne ciasteczko, a potem znowu upił herbaty, więc Ellie zrobiła to samo. Już po chwili znowu rozmawiali i żartowali, ale na neutralne tematy. Nie poruszali więcej kwestii pochodzenia społecznego.
– Dziękuję za wspólną herbatę, Jack – powiedziała Ellie w końcu. – Masz ochotę przejść się przed kolacją?
– Chodźmy.
Jack podał Ellie ramię, a ona z chęcią je przyjęła. Czuła się wspaniale, idąc alejką pod rękę z takim mężczyzną. Nie miała pojęcia, jak życie potrafi zakpić z tych, którzy chcą sobie zakpić z niego.
§&?
Mam dziś dla Was zagadkę z możliwością bonusowego rozdziału do wygrania. Pytanie brzmi:
Kto tym razem przeszkodzi Jackowi i Ellie?
A) Rodzice Ellie
B) Chester Cardwell
C) Jeremy
D) Ktoś inny
Odpowiedzi możecie podawać do jutra do 8 rano :-)
Miłej niedzieli :-*
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro