Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY: SENNE KOSZMARY

Ziel utkwiła wzrok w białym puchu ciągnącym się przez całą krainę. (M̶a̶r̶a̶z̶m̶). Zdrętwiałe od zimna palce mocno zaciskała na płaszczu Ardena. (B̶ó̶l̶). Spomiędzy jej warg co rusz uciekał ciepły oddech, wyrywając się na wolność, by zaginąć w niebycie. (Ś̶m̶i̶e̶r̶ć̶). W gardle czuła nieprzyjemne szczypanie, które płonęło jeszcze mocniej przy każdym przełknięciu, zupełnie jakby dolewała wzniecacza do ognia. (K̶a̶t̶o̶r̶g̶a̶).

Och, ileż by dała za odrobinę ciepła... Co prawda Arden wytworzył ognistą kulę i niby od niechcenia trzymał ją dostatecznie blisko, aby czuła palące języki na policzkach, ale niewiele to pomagało. Chłodne powietrze przesuwało się delikatnie po jej skórze, niczym palce nieśmiałego kochanka, z łatwością przekonując o czułości owego gestu. Jednak w rzeczywistości wyznaczał on szlak dla mrozu, który bezceremonialnie szczypał i gryzł wrażliwe, poczerwieniałe od zimna ciało.

Tylko śnieg zdawał się w tym wszystkim piękny; nieskazitelny, lśniący i iskrzący się jasno jak malusieńkie kryształy, które szczodrze rozdała bogini Yuveti. Taki urok ziemskich dobrodziejstw, szepnął głosik, że potrafią odwracać uwagę od rzeczy prawdziwie ważnych.

Coś w tym jest, przytaknęła Ziel.

Cisi skrytobójcy, którzy niezłomnie śledzili upatrzoną ofiarę, czekali właśnie na ten moment. (Ż̶a̶l̶ ̶i̶ ̶s̶t̶r̶a̶c̶h̶).

Ziel usłyszała skrzypnięcie dziewiczego śniegu. Pierwotnie uznała ten odgłos za wytwór jej zakręconego umysłu i nieprzerwanie parła naprzód, nie zauważając, jak z nicości wyłonił się mały chłopiec – przestraszony, lecz pełen nadziei. Słyszała jednak wyraźnie jego głos, który niczym piosenkę szeptał w kółko jej imię:

– Ziel... Ziel... Ziel...

Znowu majaczę, uznała i potrząsnęła głową. Na tym etapie nie była niczego pewna. Gdzie się tak naprawdę znajdowała? Gdzie podział się Arden i jego kula ognia? Gdzie powinna zmierzać? Z wielkim trudem przychodziło jej zebranie myśli, nie wspominając już o szukaniu odpowiedzi na nurtujące ją pytania.

– Ziel... Ziel...

Głos chłopca ani razu nie wzniósł się powyżej szeptu, a jego twarz była szara i niewyraźna, jakby został na wpół zapomniany.

Ziel wciąż patrzyła ślepo na rozległą równinę pokrytą zmatowiałym śniegiem. Promienie słońca gdzieś przepadły. Niebo stało się ciemne i ciężkie jak żelazo. Ze wszystkich stron zaczęła napierać na nią mgła, która przesłaniała wszystko inne. Mgła taka sama jak tamtego feralnego dnia, kiedy została zaatakowana przez Sinariego... To doświadczenie odżyło w niej ponownie: obraz brudnej ziemi, ubitej twardo przez miliony gołych stóp, śmierdzącej odchodami i padliną. Wrażenie zatrzymującego się czasu. Uczucie ostatecznego końca. Przekonanie, że tak miało zakończyć się jej życie.

– Ziel...

Dlaczego znalazła się w tym miejscu?

Ktoś zawarł pakt.

Dlaczego ten mały chłopiec wciąż powtarzał jej prawdziwe imię?

Tęsknota.

Kim on był?

Powinnaś to wiedzieć.

Ziel nie mogła się odwrócić ani przystanąć. Zwolniła natomiast kroku, aby widmowy chłopiec nadrobił dzielącą ich odległość. Gdy miała go na wyciągnięcie ręki, spróbowała go dotknąć; jej drżąca dłoń przeszła na wylot, a mały chłopiec nadal szedł i prosił. Ten błagalny ton zaczął jej coś przypominać...

– Ezaper – powiedziała głosem niewiele głośniejszym od szeptu. – Och, Ezaper, przepraszam. Nie wiem, jak mogłam nie rozpoznać cię od razu. Co tutaj robisz? Dlaczego nie mogę cię dotknąć?

– Nie wiem... nie wiem, co robić... nie wiem, czy zrobiłem coś złego, bo tak nagle odeszłaś, ale nienawidzę tego, boję się tego wszystkiego, nienawidzę tego...

– Ja... – Ziel spróbowała go dotknąć, ale jej dłoń znowu przeszła na wylot. Zacisnęła zęby i powiedziała: – Wrócę do domu. Obiecuję.

Ezaper rozłożył kościście blade ręce i pokręcił głową.

– Jest już za późno.

– To nieprawda. Wciąż mam szansę odnaleźć Melary i...

– Ja już nie żyję, Ziel.

– Co? – tylko tyle zdołała wykrztusić.

Naraz wstrząsnął nią dreszcz, szarpiąc jej ciałem tak mocno, że omal upadła twarzą w śnieg. Nie chciała w to uwierzyć. Nie mogła. Jeśli nie miałaby do kogo wracać...

– To musi być sen.

– Jestem martwy, Ziel.

– Nie możesz być!

– Och, nie krzycz, Ziel. Jeśli ty też będziesz krzyczała jak mama, to oszaleję...

Za plecami Ezapera pojawiło się więcej sylwetek, pozornie nieznajomych, obcych, lecz przyglądając się uważniej i słuchając każdego szeptanego przez sine usta słowa, Ziel pojęła na kogo patrzyła. Zaczęła potrząsać głową, czując coraz to większy niepokój. Próbowała wyjaśnić, wytłumaczyć się ze swoich grzechów, ale blade twarze w ciemnościach niczego nie rozumiały.

– Chcę się wreszcie obudzić! Nieważne, czy za minutę, czy za godzinę... Chcę tylko, żeby ten koszmar się skończył.

– Jeśli to tylko sen, to znowu o mnie zapomnisz, kiedy się obudzisz.

– Nie zapomnę! – zaoponowała zapalczywie, tupiąc tak mocno, że nawet we śnie ją zabolało. (C̶h̶y̶b̶a̶ ̶ś̶n̶i̶e̶). – Wrócę, Ezaper. Naprawdę wrócę do domu. Przysięgam!

Rozejrzała się, lecz widziała tylko smutne oczy i twarze pozbawione nadziei. Dokładnie takie same jak zapamiętała, zanim każda z tych osób odeszła do Krainy Umarłych. Nie czuła się dostatecznie silna, aby znieść ich cierpienie, teraz wyrażane w milczeniu.

Zwróciła wzrok ku Ezaperowi, by chociaż w ukochanym bracie znaleźć pocieszenie i rzeczywiście jego twarz wyglądała inaczej. Tylko w niej jednej pojawił się cień uśmiechu.

– Dlaczego tak wyglądasz? – zapytała. – Jeśli to prawda, że nie żyjesz, to nie powinieneś być na mnie zły? Ja bym była na twoim miejscu.

A on się zaśmiał.

– Bo jesteś moją siostrą, Ziel.

Wówczas dotarło do niej, co to znaczy. Nie była częścią tej Krainy, tego świata i jego podrodzajów. Miała już imię, przeszłość, rodzinę i wszystko inne, co kształtuje daną osobę. Nic dziwnego, że określano ją mianem „podróbki", skoro w ogóle nie oddawała charakteru prawdziwej Anarii. Poczuła jak wielki ciężar przygniata jej serce.

Ciężar jeszcze bardziej się zwiększył, gdy zrozumiała, co musi zrobić.

Spojrzała na Ezapera i ostatni raz zwróciła się do niego po imieniu, nim jego twarz zaczęła odpływać w mrok.


~♠~


Arden nie znał wszystkich reguł i wątpił, by ktokolwiek w Krainie mógł poszczycić się takową wiedzą. Zasady uwielbiały dramatyczne i niespodziewane wejścia. Nie pojmowały, co to umiar i pojawiały się w momencie, gdy czyjaś prognoza okazywała się prawdziwa: „Skacząc po nieparzystych kamieniach, złamiesz sobie nogę". Wystarczył jeden taki przypadek i pstryk! Nowe prawo zostaje powołane do życia.

W ten sposób mieszkańcy Krainy zdobywali życiowe doświadczenia z pierwszej ręki, a co po więksi szczęśliwcy mogli nawet pochwalić się tytułem twórcy którejś zasady. Jednak zasługi te można było łatwo sfałszować, toteż nikt nie przykładał do tego większej wagi (zresztą największą wagę i tak miał Miernik). W Krainie też nie istniała postać, która prowadziłaby spis reguł. Poza tym, komu chciałoby się to spamiętać? Część obsady ledwie pamiętała swoje imiona, nie wspominając o cudzych.

Tylko co do jednej reguły Arden był całkowicie pewien: że nie istniała żadna zasada dotycząca strachu. Tak długo jak krążył po Krainie (a wiele takich dni miał za sobą), nie pamiętał, aby kiedykolwiek przydarzyło mu się coś związanego z tym uczuciem. Nawet wygnanie do Krainy Koszmarów nie sprawiło, by został natchniony stworzeniem nowego prawa. Umiał udawać przerażenie, gdy sytuacja tego wymagała (na przykład przed obliczem Królowej), ale nie potrafił się bać.

Po tym, jak zgubił 113 Anarię z oczu (a konkretniej, kiedy ona sama się zgubiła), Kraina na powrót stała się pusta, szara, nijaka. Krajobraz nie mógł się ukształtować. Nie wyczuwał w nim lęku. Wędrowanie przez puste piaskowe drogi było okropnie nudnym zajęciem.

Kopnął samego siebie z braku jakiegokolwiek innego obiektu, na którym mógłby rozładować swoją frustrację. Nie miał nic do roboty! Nawet dokuczać 113 Anarii nie mógł, a szukanie jej było pomysłem równie świetnym, co liczenie wypuszczanych oddechów. Nuuuuuda!

Przy kolejnym kopnięciu prawie się przewrócił, co bynajmniej nie pomogło mu w ujarzmieniu burzy emocji. Dopiero gdy nabił sobie kilka siniaków i najadł się piasku, który nie wywołał ŻADNEJ zmiany, Arden poczuł pierwszą falę. Ukształtowała się gdzieś w okolicach brzucha i zaczęła powoli sunąć ku górze, jakby badając teren. Kiedy już w pełni się zadomowiła, i nawet hamak pomiędzy płucami powiesiła, dotarło do niego, że coś się jednak z nim dzieje.

Przystanął i położył płasko dłoń na wysokości serca.

Tik-tak. Tik-tak.

To nie było równomierne tykanie, jakie zazwyczaj słyszał. Nie czuł również podekscytowania. Nic w tym pustym, bezkształtnym miejscu nie wzbudzało w nim dreszczyku wrażeń, jak wtedy, gdy siał zamęt w siedliskach Zmorodnórów lub podkradał ciasteczka Cukiernikowi.

Kraina Koszmarów była nudna. Tak strasznie, okropnie i niewyobrażalnie nudna. A co jeśli nigdy się z niej nie wydostanie? Czy będzie wtedy do końca swoich dni w tym miernym stanie? Ta myśl przyprawiła go o zawrót głowy. Gniew zaczął wzbierać w nim na nowo, jednak tym razem został podszyty czymś jeszcze, czymś, co Arden posmakował po raz pierwszy w swoim krótkim życiu. Specyficzny smak o metalicznym, gorzkim zabarwieniu i wyraźną nutką kwasu; bardziej obcy niż nieznany, niemal dziwny i niepokojący. Nie mógł jeszcze nadać mu nazwy. Zdawało się to wręcz karygodnym zamiarem, by coś równie niepowtarzalnego określić prostym imieniem.

– Zamieniłeś się w kamień, Asie?

Arden wzdrygnął się, jakby został znienacka uderzony w twarz – płaską dłonią, ale przyozdobioną sygnetami. Pieczenie rozlewało się od centralnego punktu na cały obszar policzka. Czuł, że się czerwieni.

– Wreszcie zaczęło się coś dziać – odparł, gdy zlokalizował już nadawcę. Rzucił włochatej kulce kpiące spojrzenie, aby zatuszować swe prawdziwe uczucia. – Prawie żałuję, że nie jesteś moim Koszmarem. Załatwiłbym cię nawet bez broni.

– W momencie, kiedy zwróciłbyś się do mnie ze śmiertelnymi zamiarami, wówczas stałbym się twoim Koszmarem, Asie.

– Co ty gadasz, kocie?

Arden zmarszczył brwi. Oczy, które powróciły barwą do intensywnego szmaragdu, zaiskrzyły jak dwa ostre końce miecza i utkwiły w siedzącym na gałęzi kocie. Miał ochotę zedrzeć temu stworzeniu bezczelny uśmieszek z pyska. Jak śmiał insynuować, że przerośnie go walka z nim? Przecież zwracał się do niego nazwą przypisanej mu roli, musiał zatem wiedzieć, kim był.

– Nic takiego. Pragnę tylko zauważyć, że możesz mieć ciut za wysokie mniemanie o sobie. Co pomyślałaby twoja pani, gdyby dowiedziała się, że 113 Anaria wydostała się z Krainy Koszmarów szybciej niż ty?

– Co? O czym ty mówisz?

– Dziewczyna, której obiecałeś pomóc – sparafrazował kot, przemawiając powoli jakby mówił do dziecka. – Zdołała opuścić to miejsce i wrócić do Krainy. Dlatego tutaj jestem. Poprosiła mnie, żebym sprawdził, jak sobie radzisz.

– Bierzesz mnie za głupca?

– Nie, ale doskonale pasowałbyś i do tej roli.

Arden poczuł, że jego twarz się wykrzywia, ale udało mu się zapanować nad sobą. Wcześniej był sam, opuszczony, ale wolny. Mógł swobodnie okazać swój gniew, frustrację i bezsilność. Teraz sytuacja się zmieniła. Musiał grać wedle skryptu, nawet jeśli za widza miał tylko głupiego, pasiastego kota z frędzlowatymi uszami.

– Skoro udało ci się wejść do Krainy Koszmarów bez pomocy Królowej Snów, to musisz znać kilka sposobów na wydostanie się stąd – odparł najspokojniej, jak potrafił.

Nie zamierzał się przymilać, polegać na kimś innym ani okazywać słabość. Jednak tylko głupiec trwałby uparcie przy dumie, kiedy jego los jest w cudzych rękach. Czy też łapach, jak poprawił się w myślach, zerkając ze wzgardą na miękkie poduszeczki z pazurami. Nienawidził tego gatunku, tak jak ptaki nienawidziły węży. Wrodzona predyspozycja, cecha, której przeciwstawienie się było wbrew roli. Coś niemożliwego, ale nawet rzeczy niemożliwe można pokonać przy odpowiedniej determinacji. A wiedział, że bez pomocy tego sierściucha nie zdoła się wydostać. Gdyby jednak dalej go prowokował...

– Masz sporo szczęścia, Asie. – Kot zeskoczył na ziemie, jego futro płynne niczym żywe złoto mignęło Ardenowi przed oczami. Z potężnych łap wysunęły się pazury. Jednak nie była to zapowiedź groźby, jak sugerowały ogniki w bliźniaczo podobnych oczach. – Może nawet najwięcej z nas wszystkich.

Kot ruszył przed siebie, strzelając ogonem jak z bicza; Arden mógłby przysiąc, że poczuł na czubku nosa jego końcówkę. Bezczelne stworzenie.

– Idź po moich śladach.

Arden nie miał czasu zastanawiać się, czy warto urwać kotu ogon. Wcześniejszy nowopoznany smak powrócił, jakby przypominając, z czym się borykał przed przybyciem sierściucha. Wszystko było lepsze niż bezruch i marazm. Nawet podążanie za wrogiem.


________________________

Nie zapomnij podzielić się wrażeniami w komentarzu i zostawić gwiazdki, jeśli rozdział Ci się spodobał ♥

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro