ROZDZIAŁ JEDENASTY: IMIĘ GŁÓWNEJ BOHATERKI
Zenir poruszał się z pewnością siebie, niczym król wędrownych wiatrów, przemierzający bezkresne przestrzenie stepu, gdy prowadził Ziel w sobie tylko znaną stronę. Odciski jego łap zostawiały enigmatyczne wzory na miękkim, czarnym piasku, który jakiś czas temu zdominował okolice, lecz niewiele więcej można było dostrzec. Wokół nich rozciągała się ciemność magicznie przeniesiona z abstrakcyjnego dzieła sztuki i tylko ciche mruczenie Zenira oraz nieznane szepty w oddali wypełniały nocną ciszę. Czasami Ziel próbowała przysłuchać się tym drugim odgłosom, by może poznać przekazywane między sobą tajemnice, jednak nie mogła się zanadto skupić, gdyż musiała bardzo szybko przebierać nogami, aby nadążyć za gigantycznym karakalem. Truchtała tuż za wahadłowo bujającym się ogonem, gdy wtem, jak grom z jasnego nieba, uderzyła w nią zaskakująca informacja.
Chwila, moment! – przemówiła do siebie stanowczo w myślach. Od czasu, gdy głos w jej głowie zamilkł, wyrobiła sobie tendencję, by samodzielnie zastępować ów głos. Nigdy wcześniej nie mogłam biegać. Co się stało z moimi nogami? Czyżby tamta łuska pomogła też i na TO? A może już wcześniej TO się stało? Cokolwiek TO było... Jakie to zagmatwane!
Chaos w jej głowie nie chciał się łatwo ujarzmić, ale w końcu zdołała postawić wszystkie absurdalne uwagi pod kąt i zastanowić się, kiedy dokładnie zyskała nowe kolana. Z mgły wspomnień wyłowiła szczątkowe momenty sprzed wejścia do obrazu, nad którymi musiała się solidnie pochylić (aż dotknęła czołem ud), aby przypomnieć sobie, że wtedy nadal nie mogła poruszać się w pełni sprawnie. Dopiero jak pogłówkowała jeszcze chwilę dłużej, zyskała pewność, iż już na samym początku wkroczenia do Krainy miała ciało w idealnej formie.
Przynajmniej ten szczegół zgadza się z baśnią: Kraina jest wolna od wszelkich chorób i przypadłości. Dlatego Melary zdecydowała się tutaj wybrać, wywnioskowała Ziel z miną myśliciela z Rugby. Ale bazując na słowach tamtego dziwaka, śmierć nie stanowi wyjątku...
Tym spostrzeżeniem Ziel mocno się zmartwiła. Byłoby to dla niej wielkim problemem, gdyby Melary nie żyła. Co prawda nadal mogłaby takową wiadomość przekazać Simelowi i w ten sposób zrealizować swoją część umowy, tylko kto wtedy zdradziłby jej sposób na powrót do normalnego świata? Wszakże w Krainie tak trudno o uzyskanie najmniej przydatnej informacji... Albo raczej najmniejszej?
Pokręciła głową, tym razem przekonana w zupełności, że przekręciła kilka słów.
Po chwili Zenir zatrzymał się gwałtownie i wpatrzył w nieokreślony horyzont, którego linie wiły się jak wodne węże w wartkim strumieniu. Jego zielone tęczówki, otoczone cienką linią pięknego rubinu, intensywnie błyszczały od niewidzialnego światła. Ziel zerknęła najpierw na czarne niebo, szukając czegoś jasnego, a kiedy niczego takiego nie znalazła, spróbowała spojrzeć w tę samą stronę, co karakal. Przyłożyła nawet dłoń do czoła i zmrużyła oczy, ale widziała tylko morze ciemności.
– Dlaczego się zatrzymałeś? – zapytała, stając bliżej gigantycznego kota w razie, gdyby wyczuł jakieś nieznane jej niebezpieczeństwo.
– Czasem trzeba się zatrzymać i posłuchać.
– To jakaś tutejsza zasada?
– Nie wydaje mi się, bowiem nie zauważyłem, aby cokolwiek się działo, gdy tego nie robię.
– A więc czemu akurat teraz to robisz?
– Ponieważ akurat teraz jest Czasem.
Gdy Zenir mówił, przez cały czas gapił się w niebo, co Ziel uznała za wyjątkowo niegrzeczne i powoli zaczynała ją denerwować enigmatyczność kota. W bajkach takie dziwactwa są śmieszne i ciekawe, ale mnie wyjątkowo nie jest teraz do śmiechu, pomyślała i wzięła duży haust pachnącego szeptem powietrza, żeby wywalczyć dla siebie trochę więcej cierpliwości.
– Szanowny Zenirku – rozpoczęła dość przymilnie, gdy zdecydowała spróbować z innym tonem rozmowy. Zaczynała wszak podejrzewać, że Zenir jest równie skomplikowanym przewodnikiem, co sama podróż przez to mroczne miejsce. – Zdradzisz mi przynajmniej, dokąd zmierzaliśmy, zanim się zatrzymałeś?
– Zmierzaliśmy tam – odrzekł i machnął prawą łapą w lewą stronę.
– A co tam jest? Jakieś miasto?
– Obawiam się, że tutejsza geografia wykracza poza zakres mojej wszechstronnej wiedzy. Zmierzałem prosto przed siebie, lecz i w ten sposób dokądś z pewnością byśmy doszli.
– Przecież powiedziałeś wcześniej, że twoim zadaniem jest wskazywanie drogi zagubionym. Jak zatem możesz nie znać się na geografii?
– Nie jestem drogą, szlakiem ani znakiem informacyjnym. Poza tym one również się przemieszczają. Nikt nie lubi stać zbyt długo w miejscu.
– A co jest niby nie tak ze staniem w miejscu? Gdybym była drogą, to stałabym w miejscu właśnie po to, żeby inni wiedzieli, dokąd iść.
– A czy inni muszą koniecznie dokądś iść? To, widzisz, znacznie ważniejsze pytanie.
Bez wątpienia miał rację, tyle że Ziel wcale nie zamierzała mu owej racji przyznawać.
– Nie mogę odpowiadać za wszystkich, ale ja muszę koniecznie dokądś iść.
– Dokąd?
– Do... – umilkła natychmiast, gdy uzmysłowiła sobie, że nie zna odpowiedzi na to pytanie. Wiedziała, co musiała zrobić, ale nie miała zbyt dokładnego pojęcia, jak i gdzie.
Potarła dłońmi czoło, jak gdyby mogła w ten sposób rozgrzać mózg i zagonić do intensywniejszej pracy. Zenir w tym czasie machał w milczeniu ogonem, wokół którego zaczęły pojawiać się migotliwe światełka, unoszące się w mroczną przestrzeń niczym iskry ognia.
– A zatem wcale nie wiesz, dokąd chcesz iść. Pozwól więc, że zdradzę ci coś ważnego... – Zenir obrócił głowę dołem do góry i wymruczał zakazanie brzmiące słowa: – Nie musisz nigdzie iść. Jeśli staniesz w miejscu, wtedy będziesz względnie bezpieczna i więcej się nie zgubisz.
Kusząca obietnica komfortu i spokoju odbiła się echem w jej uszach, dryfując przez chwilę w powietrzu, nim szum szeptów znów stał się dominujący. Rozważyłaby ten pomysł, gdyby miała u swego boku ojca i brata – dla samej siebie nie potrzebowała takiego błogiego stanu.
– Stojąc w miejscu, nie znajdę osoby, której szukam. Melary. Mówi ci coś to imię? – zapytała w miarę grzecznie, mimo rosnącego zdenerwowania upływającym czasem.
W „Pięknej baśni" nie wspominano o wpływie Czasu na znany jej świat. Może minęły lata od momentu, kiedy przeszła przez obraz? A może tylko sekundy? Jednak nim obawa ta zdołała zapuścić głębokie korzenie, Zenir odpowiedział cicho, jakby zdradzał jej wielką tajemnicę:
– W Krainie każdy odgrywa przydzieloną mu rolę. Nie jesteś postacią z baśni, więc to oczywiste, że nie masz tutaj swojego imienia.
– Co? Jak to?
– Spróbuj wymówić swoje imię, a przekonasz się, o czym mówię.
Ziel zmarszczyła brwi, uznając to wyzwanie za wyjątkowo absurdalne. Nie wyobrażała sobie, aby mogła mieć problem z wymówieniem własnego imienia; tego samego, które nosiła od dnia narodzin. Gdy coś istnieje przez tak długi czas, to naturalnym zdaje się, że będzie istniało zawsze. Jakże więc wielkie było jej zdziwienie, gdy ten ważny zlepek liter, przedstawiający jej jestestwo, zanikał magicznie w przełyku. Ze ściśniętym gardłem próbowała wszelkich sposobów, by wydobyć dźwięk podobny do „Ziel", lecz za każdym razem jej głos komediowo się ucinał.
– Słyszałam o sytuacjach ludzi nielubiących swojego imienia, ale o takich, co nie mają imienia w ogóle, to nigdy – stwierdziła zmęczonym głosem i dodała do listy kolejne zjawisko, w które musiała mimowolnie uwierzyć.
– Ależ masz imię. Teraz mogę powiedzieć to oficjalnie – odrzekł mrukliwie Zenir. Jego usta rozciągnęły się w czymś, co miało prawdopodobnie być przyjaznym uśmiechem. – Witaj w Krainie, 113 Anario.
Ziel nie musiała długo się zastanawiać nad pochodzeniem tego imienia. Doskonale pamiętała, że tak nazywała się główna bohaterka „Pięknej baśni"; dziewczynka, której życzeniem było przeniesieniem się do świata fantazji. Tylko numer sto trzynaście nic jej nie mówił.
– Czemu ze wszystkich imion mam nosić właśnie to? I dlaczego 113? Chyba nie masz na myśli, że tyle dziewczyn przybyło przede mną? – zapytała.
Pragnęła dowiedzieć się więcej, ale karakal umilkł i zaczął znowu nasłuchiwać. Żądania, błagania ani groźby nie przynosiły skutku, toteż zniecierpliwiła się i ruszyła naprzód zwiedzić pozostałą część Krainy.
Jednak za każdym razem, gdy przechodziła przez kępę puchowego zielska, które jakby znikąd zawsze wyrastało na jej drodze, mijała podobiznę Zenira ulepioną z kłębków wełny. Kompletnie się tym nie przejmowała, przywykła już do tego, że zdarzały się bardzo dziwne rzeczy, i niezmordowanie maszerowała dalej wydeptaną w piasku ścieżką. Lecz nadszedł w końcu moment, kiedy ogarnęło ją zwątpienie, czy w ten sposób dokądkolwiek dojdzie. Pomyślała wówczas o spróbowaniu czegoś nowego, a prostego w realizacji – okręciła się na pięcie i zawróciła. W pierwszym momencie nic nowego się nie wydarzyło, aż wiatr – Ziel miała nadzieję, że to tylko wiatr – omiótł jej twarz. Zamknęła oczy jedynie na chwilę, ale tyle wystarczyło, żeby zaczęły się dziać kolejne osobliwości.
Od razu zwróciła uwagę na wielkie welony delikatnego światła, które rozdarły niebo i drżąc spłynęły na ziemię, kołysząc się i migocząc z gracją większą niż u niejednego utalentowanego tancerza. Złociste, różane i bladozielone pasma o krańcach w odcieniu głębokiego i płomiennego karmazynu były tak przezroczyste jak najcieńszy materiał. Ziel zdawało się, że nawet słyszy ich głosy; dźwięczne i czyste, jak dźwięk skrzypiec. Na sekundę jej sercem zawładnęło przedziwne uczucie – inne niż wszystkie, jakie do tej pory poznała.
Trudno opisać z detalami, co konkretnie wydarzyło się w tej krótkiej chwili, ale ów widok bardzo ją poruszył. Wydawał się nie tyle magiczny, a wręcz święty.
Łzy napłynęły jej do oczu i rozszczepiły światło w tysiąc pryzmatycznych tęcz, mimo to wciąż intensywnie wpatrywała się w blask na niebie. Po chwili za welonami jasności i strumieniami przezroczystych barw zaczęły formować się obrazy: dziewczyny czytającej książkę, płynącej łódką, goniącej kota, sadzącej kwiaty, chorującej.
Ziel zakręciło się nagle w głowie, jak gdyby patrzyła nie w górę, lecz w ogromną otchłań.
– Wszystko w porządku? – zapytał z troską słodki jak karmel głos.
Głosy z reguły mają właścicieli i ten rozlegający się za Ziel również takowego musiał posiadać, gdyż dziewczyna naraz poczuła delikatne, acz pewne klepnięcia w ramię. Wyrwana z transu, odwróciła się i od razu natrafiła na serdecznie uśmiechającą się młodą dziewczynę.
Dziewczynę o oczach głębokich jak ocean, dla których każde mrugnięcie było jak napływająca fala. Lśniące włosy o delikatnym brzoskwiniowym odcieniu otulały promienną twarz niczym aureolę, a delikatny zapach kwiatów unosił się wokół niej, jakby stanowiła jedność z samą naturą.
W pierwszej chwili Ziel chciała odwrócić się i uciec. Zdołała poznać rezydentów Krainy od nie najlepszej strony, a ponadto doświadczenie wyniesione z życia w slumsach nauczyło ją ograniczonego zaufania do każdej ludzkiej istoty, nawet takiej niegroźnie wyglądającej. Coś jednak zatrzymywało ją w miejscu. Może był to uśmiech dziewczyny albo roztaczana przez nią aura spokoju – w każdym razie pozwoliła nieznajomej się zbliżyć.
– Ojej, wyglądasz na zagubioną – odezwała się dziewczyna. – To wina kiciusia, prawda? Kiepski z niego przewodnik.
Ziel nie miała wątpliwości, do kogo się odnosiła.
– Sama zostawiłam Zenira – odrzekła. Jej głos wyrażał pewność i determinację, które próbowała w sobie obudzić. Potem spytała, spoglądając na flanelową sukienkę dziewczyny: – Ciebie też Simel przysłał?
– Biedna Anaria... – Dziewczyna zignorowała pytanie i owinęła ramionami szyję Ziel, przyciągając ją do siebie. – Znowu musisz radzić sobie sama.
– O czym ty... – nie dokończyła, gdyż w tym momencie dziewczyna nakryła jej usta swoimi.
Wpierw Ziel nie zareagowała. Dopiero gdy poczuła nagłe obrzydzenie i zimny pot na ciele, otrząsnęła się z szoku i gwałtownie odepchnęła od siebie dziewczynę.
– Ohyda – mruknęła drżącym głosem, po czym z trudem przełknęła ślinę, aby opanować mdłości. W ustach miała obrzydliwy rybopodobny posmak i lekkie zawroty głowy.
– Ojej, jak niegrzecznie! – Dziewczyna podniosła się z ziemi i otrzepała dół sukienki z brudu, śmiejąc się przy tym beztrosko. – Anaria powinna zachowywać się uprzejmiej.
Ziel napięła wszystkie mięśnie i zaczęła powoli się wycofywać. Coś było nie tak z tą dziewczyną. Jej oczy nabrały teraz jeszcze większej głębi, wyglądając jak dwa puste, czarne otwory, kiedy skracała między nimi dystans. Promienną aurę pożarła ciemność, której cienie wstąpiły na łagodne rysy twarzy nieznajomej.
– Mogę ci pomóc znaleźć tę, której szukasz. W zamian musisz mi tylko oddać... – dziewczyna ponownie wyciągnęła ręce w jej stronę – swoje ciało.
Duszę Ziel owiał lód, a serce zaczęło bić szybciej ze strachu. Rzuciła się do ucieczki, lecz nie zdążyła odbiec daleko. Ciało dziewczyny przygwoździło ją do ziemi z takim impetem, że zupełnie straciła oddech.
– Gdzie się wybierasz? Przecież nie skończyłyśmy jeszcze rozmawiać – zaszczebiotała słodkim głosem, który nijak nie pasował do płonących z furią oczu.
Ziel próbowała walczyć. Ciężko oddychała, używając wszystkich pokładów siły, aby zrzucić z siebie napastniczkę, ale mimo jej wysiłków, dziewczyna wciąż niewzruszenie na niej siedziała. Potem poczuła, jak lodowate palce zaciskają się wokół jej krtani, odcinając dostęp do powietrza. Była oszołomiona i pozbawiona tchu, słabnąc z każdą chwilą coraz bardziej. Wiedziała, że to długo nie potrwa, zanim cieniutka membrana jej życia pęknie.
Tu jest nawet gorzej niż w slumsach, bo nawet nie zostanę skremowana i spalona – pomyślała, zaskoczona brakiem głębszych uczuć. Nie mignęły jej przed oczami obrazy z całego dotychczasowego życia ani nie zaczęła myśleć o rzeczach, których nie zdążyła zrobić. W ostatnim czasie tyle razy stawiła czoła śmierci, że przestała ją traktować jako coś niezwykłego. Gdyby za plecami dziewczyny zobaczyła kościstą postać w czarnej szacie i kosą w ręku, tylko skinęłaby na powitanie głową.
Jej mózg został na zbyt długo odcięty od tlenu, aby mogła zachować przytomność. Zbliżał się wieczny sen, gdy nagle – chlup! – porwał ją nurt napływającej rzeki. Ucisk na jej szyi natychmiast znikł, ale za to nałykała się sporo wody przy łapczywym łapaniu oddechu. Zdołała jednak utrzymać się na powierzchni do czasu, aż strumień zwolnił i powoli opadł, ostatecznie zostając pochłoniętym przez gąbczastą glebę.
Ziel zakaszlała kilka razy, prawie wymiotując. Starała się skupić wyłącznie na oddychaniu. Kiedy uspokoiła się wystarczająco, aby zebrać myśli, zdała sobie sprawę, że czuje słony posmak. Oblizała wpierw usta, potem zassała wargę i zmarszczyła brwi. Woda z rzeki smakowała zupełnie jak...
– ...łzy?
________________________
Nie zapomnij podzielić się wrażeniami w komentarzu i zostawić gwiazdki, jeśli rozdział Ci się spodobał ♥
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro