ROZDZIAŁ OSIEMNASTY: DWIE ANARIE W JEDNEJ KRAINIE
Ziemia pachniała surowo. Gdzieś głęboko pod nią płynął nurt energii, który rozgałęział się na wszystkie strony, mieszał i plątał jak kable w slumsach. Wcześniej Ziel ani razu tego nie poczuła. Może nie skupiła się wystarczająco, a może zwyczajnie nie miała na to czasu...
Naraz po lesie rozszedł się przeciągły wrzask i kilka krótszych pisków:
– Szrriiiih, szrih, szrih!
Ziel podskoczyła i przywaliła głową o twardą powierzchnię lodowej skały, czemu towarzyszył głuchy jęk bólu. Dotychczas w lesie było śmiertelnie cicho. Sądziła zatem, że wszyscy w okolicy udali się na spoczynek albo udawany sen (przecież musieli robić coś innego niż za dnia, czyż nie?). Nie spodziewała się żadnych hałasów, a już zwłaszcza tak drażliwych dla uszu. Nie miała pojęcia, co albo kto wydał ten przerażający krzyk i niezbyt paliła się do sprawdzenia tego, ale prawdziwa Anaria podjęłaby inny wybór.
– Ale, ale! – Anaria niemal podskoczyła i uniosła wysoko palec. – Może i jest tutaj bezpiecznie, ale jeśli tutaj zostanę, to będę musiała wyjść z obrazu, jeszcze zanim sprawdzę, jak wygląda zamek Królowej!
Coś takiego powiedziałaby prawdziwa Anaria, stawiając ciekawość ponad zdrowym rozsądkiem. Ziel nie mogła potępiać jej czynów, gdyż sama jako dziecko uznawała decyzje Anarii za ciekawe i fascynujące. Skąd mogła wiedzieć, że w przyszłości będzie tęskniła za biernością ludzi ze slumsów?
Westchnęła ciężko. Jako że aspirowała do zostania prawdziwą Anarią tej Krainy, musiała odpowiednio się dopasować, tak jak uczyniła to wcześniej w Krainie Koszmarów. Ostrożnie więc wyczołgała się ze szczeliny między lodową ścianą a ziemią. Obie te zimne i twarde powierzchnie dawały jej zalążek schronienia, kiedy czekała na powrót Zenira.
Teraz, gdy znów znalazła się na otwartej przestrzeni, nie czuła się bezpiecznie. Potarła obolałe czoło w miejscu, gdzie zaczął formować się mały wzgórek. Wyobrażała sobie, że pojawia się tam trzecie guzo-podobne oko jak u alomów z legend – wypaczonych dzieci stwórców mroku. Skrzywiła się nieznacznie, przypominając sobie, ile koszmarów miała po ujrzeniu zaledwie jednego obrazka z domniemaną podobizną tych demonów.
Daj mi swoje ciało... Daj... DAJ. MI. JE.
Ziel wzdrygnęła się, czując, jak ostry, zimny szept wdziera się do jej ucha. Pełzł w dół, zapełniając wszystkie napotkane komory, by zagarnąć kościstymi ramionami, jak najwięcej żywego, ciepłego ciała.
Żal.
Nauczona doświadczeniem Ziel, nie odwróciła się. Ciemne, zgniłe języki próbowały liznąć jej stóp, ale prędko przed nimi umknęła, wypierając przeszłość z głowy.
Musiała sprawdzić źródło krzyku. To było teraz najważniejsze.
Weszła między drzewa, zostawiając lodowe góry za sobą, przez co nie widziała, jak szczyty topnieją i rozlewają się w niedorzecznie szeroką, piaszczystą bryłę. Po chwili rozległ się kolejny skrzekliwy wrzask. Zaraz potem kolejny i kolejny. Nachodziły na siebie nieprzerwanie raz za razem, jak gdyby kogoś obdzierano ze skóry.
Każdy bodziec w ciele Ziele nawoływał do ucieczki, ale zignorowała to. Starając się stawiać kroki jak najciszej, kroczyła między potężnymi drzewami, których koron nie była w stanie dostrzec. Nie miała pojęcia, kiedy tak drastycznie urosły. Może gdy nie patrzyła albo mrugała?
Szła dalej dopóki, dopóty krzyki nie stały się rozdzierająco głośne. Nocą w slumsach rozlegało się wiele opętańczych wrzasków, jednak żaden nie był nawet w jednej trzeciej bliski temu, co teraz słyszała. Ten nieartykułowany głos huczał jej w głowie niczym syreny alarmowe. Mimo że zakryła uszy, czuła, że za moment wybuchną jej bębenki, mózg, serce i wszystkie inne narządy.
– UCISZ SIĘ W KOŃCU! ILE MOŻNA TAK WYĆ?! – ktoś wrzasnął. Ktoś, kto wyraźnie był bliski szaleństwa.
Gdy zamknęła usta, zdała sobie sprawę, że to ona wrzeszczała. Na początku nie poznała swojego głosu i dopiero gdy zapadła cisza zrozumiała, co zrobiła.
Zadziałała odruchowo, tak samo jak w pałacu Królowej Łez. A przecież w Krainie uwielbiają hałasować z zapalczywością, wkładając w to całe serce i płuca. Czy właśnie sprowadziła na siebie wyrok śmierci? Nieznośny krzykacz ucichł, ale na ile był z tego zadowolony?
Rozejrzała się, lecz nie zobaczyła pomiędzy drzewami niczego nowego. Poza tym, że nawet one teraz zamilkły. Nie szeptały, nie nuciły, nie plotkowały. W lesie zapanowała absolutna cisza.
Nagle coś odbiło się od czubka głowy Ziel i z miękkim szelestem wpadło między źdźbła trawy. (Bez wątpienia szykował się kolejny guz). Co to właściwie było? Gdy pochyliła się, żeby sprawdzić, ujrzała małą, owalną kulę o szorstkiej powierzchni, prawie jak u grzyba. Na szczycie znajdowała się wąska czapka o postrzępionych krawędziach. Ziel roześmiałaby się, że dała się wystraszyć czemuś równie niegroźnemu, jednak ten niepozorny przedmiot całkiem sporo ważył i zamiast rozbawienia poczuła ulgę, że nie oberwała nim mocniej.
W chwili, gdy się wyprostowała, las ponownie przeciął krzyk. Ziel zesztywniała. Ten brzmiał inaczej niż poprzednie – gwałtowniej, a zarazem pewniej i bardziej żarliwiej, jakby gotując się do walki. Serce podeszło jej do gardła. Odwróciła się za siebie, ale nikogo nie ujrzała, tak samo jak przed sobą. Dopiero tknięta nagłą myślą uniosła wzrok ku koronom drzew. (Bingo). Niebezpieczeństwo nadchodziło z góry.
Stworzenie, którego nigdy wcześniej nie widziała, rzuciło się do przodu z cichym i szybkim ruchem. Jego skrzydła o rozpiętości większej niż ciało kobiety, rozłożyły się szeroko, gdy szybował w powietrzu. Głowa drapieżnego ptaka łączyła się ze skórzanymi sznurkami i wąskim grzbietem, zaprzeczając wszelkim prawom biologii jeszcze bardziej niż napotkana wcześniej Koto-Foka.
Naraz fruwające monstrum obniżyło lot i złożyło skrzydła, by zanurkować. Papierowe strony zamiast piór mieniły się czarnym tuszem i barwnymi ilustracjami, tworząc piękny pokaz kolorów i kształtów. Ziel nie mogła odmówić mu uroku, choć wolałaby, żeby nie był to ostatni widok, jaki ujrzy przed śmiercią.
Skuliła się, by uniknąć spotkania z zakrzywionymi szponami i szerokim dziobem. Tekstura szorstkich stronnic musnęła tył jej głowy, ale na szczęście nie poczyniła żadnych szkód.
Ziel rozejrzała się gorączkowo w poszukiwaniu kryjówki, która uchroniłaby ją przed kolejnym atakiem. Okolica była pełna wysokich drzew. Tylko drzew. Nawet gdyby zdołała się na któreś wspiąć, ptak dopadłby ją, zanim ukryłaby się wśród gałęzi i liści.
– Szrriiiih! – wrzasnęło stworzenie.
Znowu obniżyło lot, lecz tym razem z większą rozwagą i nie dało się zmylić; Ziel krzyknęła z mieszaniną przerażenia i bólu, gdy ostre szpony zagłębiły się głęboko w jej ramionach. Sekundę później straciła grunt pod nogami. Szamotała się w uścisku potężnych szponów, usiłując wyswobodzić ręce, mimo że jej skóra płakała krwawymi łzami.
Walczyła dopóki nie zdała sobie sprawy, że znajduje się wysoko, naprawdę wysoko nad ziemią, a ptak nadal się wzbijał. Czy zamierzał ją puścić, gdy wzleci ponad drzewa? Na tę myśl ogarnęły ją dreszcze.
Musiała coś zrobić. Problem polegał na tym, że miała ograniczone możliwości. Nie dysponowała niczym poza kulką, którą wcześniej oberwała w głowę.
Ach, właśnie – kula!
Ziel rozwarła lekko palce; nadal trzymała mały, ciężki przedmiot w swojej dłoni. Czy powinna zaatakować nim ptaka? Ryzykowałaby, że spadną i oboje zginą. Ale do czego innego mogłaby go użyć?
Ból promieniujący od jej ramion do szyi nie sprzyjał myśleniu, podobnie jak turbulencje serwowane przez osobliwego ptaka. Przy poważniejszym zrywie Ziel prawie wypuściła kulkę, lecz na szczęście zdołała wszczepić paznokcie pod chropowatą czapeczkę.
I wtedy ją olśniło. Podniosła kulkę na wysokość oczu. Jej plan mógł albo się powieść, albo połamać jej zęby tuż przed drastyczną śmiercią. Innych alternatyw nie miała.
Zacisnęła palce wokół kulki, by w następnej chwili je rozewrzeć i wepchnąć przedmiot do buzi. Przedmiot? Jedzenie? Roślinę? Nie miała pojęcia, co właśnie próbowała połknąć bez przeżuwania, ale mimo chwilowego oporu, z zaskakującą łatwością to spożyła.
Żaden smak nie pozostał na jej języku. To ją zaniepokoiło. Połknięcie przedmiotu nie sprawiało, że działo się w Krainie COŚ. Zasada dotyczyła tylko jedzenia i płynów. Poczuła ucisk paniki na gardle. Wokół niej kołysały się gałęzie olbrzymich drzew i czarne liście, podczas gdy coraz mocniejsze podmuchy wiatru smagały ją po twarzy. Mimowolnie spojrzała w dół. Na ostatni widok przed śmiercią.
Może w Krainie Umarłych spotkam Ezapera...
Gdy wystarczająco się naoglądała, zamknęła oczy. Wolała potraktować śmierć jak sen. Sen, z którego nigdy się nie obudzi, ale nie będzie tego świadoma. Cudowne złudzenie.
– Szrriiiih!
W ostatniej chwili zaryzykowała otwarcie oczu, gdy stworzenie wydało kolejny krzyk. Naraz zorientowała się, że spada. Jednak razem z nią opadał również ptak; młócił desperacko skrzydłami i wyciągał dziób w stronę modrego nieba, walcząc o zachowanie swej zdobyczy.
Jednak zdobycz stawała się coraz cięższa i cięższa, aż ostatecznie przerosła osobliwego drapieżcę, który utracił właśnie swą rangę. W jego bystrych oczach to Ziel była teraz zagrożeniem.
W końcu ostre szpony zwolniły uścisk na jej ramionach. Z głośnym grzmotem i jękiem bólu Ziel zderzyła się z ziemią, wyrzucając w powietrze morze czarnych liści, gdy powaliła kilka okolicznych drzew. Jej sukienka została rozdarta przy brzuchu i kolanach, jednak krew ściekała tylko z ramion. Ledwie wierzyła we własne szczęście.
– Głupi wąż, głupi wąż! – skrzeczał książko-ptak, kołując nad jej głową jak zepsuty element karuzeli. Gdy próbował ją ponownie zaatakować, Ziel machnęła ogromną dłonią, prawie go nokautując. – Aaa! Wielki głupi wąż!
– Nie jestem wężem, tylko człowiekiem, głupi ptaku! – zawołała i jeszcze raz odgoniła stworzenie, gdy to uparcie próbowało wydziobać jej oczy. – Przestań! Przecież mówię, że nie jestem wężem!
Po kilku nieudanych próbach ptak wreszcie się poddał i usiadł na gałęzi ocalałego drzewa.
– Udowodnij, że nie jesteś wężem!
– Chyba widzisz, że nim nie jestem? Mam ręce, nogi i włosy. Czy widziałeś kiedykolwiek węża o takim wyglądzie?
– Węże są zmiennokształtne, a gdy są dwunożne to są najgorsze! Mają oczy, a są ślepe. Mogą jeść wszystko, a jedzą innych. Barbarzyńskie węże, brrr!
Ziel wzięła drżący, głęboki oddech, po czym wypuściła powoli powietrze. Była to kolejna z tych bezsensownych kłótni, na którą nie zadziałałaby żadna logiczna argumentacja. Nie potrafiła znaleźć w sobie energii do zachowania opanowania, gdy wciąż krążąca w żyłach adrenalina i pulsujący w głowie ból przyspieszał w rytm jej galopującego tętna.
– Dobra, masz rację, jestem wężem. Zmykaj, zanim cię zjem – rzuciła i odsłoniła groźnie zęby.
Niby-ptak zaskrzeczał, po czym odleciał, złorzecząc pod dziobem na wszystkie węże tego świata.
Ziel patrzyła za nim i przyglądała się, jak biała plama – nad zasnutym liśćmi horyzontem – staje się coraz mniejsza. Gdy widziała już tylko błękitne niebo i czarne chmury, spojrzała na swoje brudne, przemarznięte dłonie, na piasek pod paznokciami i zakrzepłą na palcach krew – wszystko to, co przypominało jej o strasznych rzeczach, z których ledwo uszła z życiem.
Uderzyła w nią świadomość bolesna jak cios Kira – że została paskudnie oszukana. Ta kraina nie mogła być TĄ Krainą z legend i baśni. Dokądkolwiek trafiła po przejściu przez obraz, najwyraźniej to miejsce miało stać się jej grobem.
Z nagłym poczuciem bezsilności ukryła twarz w dłoniach i...
Zapłakała.
~♣~
Śmiertelnie blada osiemnastoletnia dziewczyna o cienkich, jasnych włosach, z twarzą umazaną ciepłym szkarłatem, stała nad nieruchomym truchłem. Jej usta wykrzywił grymas obrzydzenia, gdy odsunęła się od kałuży świeżej posoki, która ubrudziła jej czarne lakierki.
– Durne ptaszysko – mruknęła, kopiąc rozpadające się w czarnym pyle cielsko, którego głowa oddzieliła się od tułowia. – To za to, że próbowałeś zniszczyć mi fryzurę.
104 Anaria westchnęła ciężko, wsuwając niesforne kosmyki z powrotem w zapięcie złotej klamry wysadzanej kamieniami szlachetnymi – zaliczki zażądanej w ramach kontraktu z dyrektorem korporacji tılma. Tylko dzięki niej wciąż o nim pamiętała. Znak na ręce w kształcie małpy zniknął. Co sprawiło, że przepadło zabezpieczenie ich umowy? Nie potrafiła sobie przypomnieć... Wiele niemoralnych rzeczy zrobiła, a jeszcze więcej poświęciła, żeby przetrwać w Krainie. Może któraś z ofiar to spowodowała? Mogła tylko gdybać.
Teraz miała ważniejsze rzeczy na głowie – potrzebowała świeżej wody, aby umyć twarz i buty z cuchnącej zgnilizną posoki.
Ledwie zdołała o tym pomyśleć, a zza wzgórza napłynął wartki strumień o słonej woni, który obmył jej czarne lakierki tak, że znów pięknie błyszczały. Twarz jednak z niechęcią opłukała, brzydząc się dotykaniem czyiś łez.
Czy to znowu ta durna Koto-Foka? – pomyślała i, z małym błyskiem zaintrygowania w zielonych oczach, spojrzała w stronę, z której napływała rzeka łez. Poprzednim razem, gdy spotkała Koto-Fokę, doprowadziła to żałosne stworzenie do płaczu prostą uwagą, że jest brzydkie i nieestetyczne. Potem została pojmana przez Skrytobóje i zaciągnięta razem z inną Anarią (równie szpetną jak Koto-Foka) do zamku, gdzie przeprowadzono na nich niedorzeczną egzekucję. (Kraina Koszmarów? Śmiech na sali. Całe jej życie było jednym wielkim koszmarem).
Przez chwilę zastanawiała się, czy ruszyć w kierunku źródła strumienia, czy we wręcz przeciwną stronę. Była jednak w paskudnym nastroju, toteż stwierdziła, że ma ochotę pognębić Koto-Fokę, aby odzyskać wewnętrzną równowagę. Może pociągnie ją za ogon? Albo poszczypie po pulchnym cielsku? Im dłużej rozmyślała, tym większą miała ochotę zrealizować swoje plany.
Skierowała się ku nurtowi, idąc pod prąd, i nie bez obrzydzenia, brodząc w słonej rzece. Nie dziwiła się Królowej Łez, że zakazała innym płakać – sama również ogłosiłaby taki dekret, gdyby dysponowała podobną władzą. Wszakże od płakania – tak samo jak od uśmiechania się – można było nabawić się zmarszczek. Okropność.
Zawdzięczała tę wiedzę swojej matce. Pamiętała, że miała kilkanaścioro rodzeństwa, ale spędzała czas jedynie z siostrą bliźniaczką. Bawiły się w prowadzenie burdelu, wymieniając się na przemian rolami alfonsa i kurtyzany, a czasem też lustra, zanim udało im się zdobyć kawałek szkła. Wtedy jeszcze nie przeszkadzało jej, że istniał ktoś o identycznym do niej wyglądzie.
Gdy wreszcie zdołała wspiąć się na wzgórze, woda sięgała jej już po kolana. Jeśli to durne stworzenie nie przestanie płakać, to rzeka łez stanie się wkrótce morzem. Była coraz bardziej sfrustrowana i przyrzekła sobie, że Koto-Foka solidnie jej zapłaci za te słoną kąpiel.
Jakże wielkie ogarnęło ją zdziwienie, kiedy zamiast Koto-Foki ujrzała dziewczynę wielkości jednorodzinnego domu. Natychmiast pomyślała o niej jak o szkaradztwie, rzucając pogardliwe spojrzenie na tłuste uda i pulchne ręce, zakrywające czerwoną od płaczu twarz. Nawet w najgorszych snach nie chciałaby tak wyglądać.
Stąd też wymyśliła dla tego szkaradztwa przezwisko.
– Hej! – zawołała. – Spaślaku!
Dziewczyna wzdrygnęła się, powodując niewielką falę. Odwróciła się twarzą do zbliżającej się 104 Anarii, z jej oczu nadal spływały wielkie jak groch łzy.
– Przestań ryczeć, bo zalejesz całą Krainę – zażądała 104 Anaria, opierając ręce na biodrach.
Nie bała się nieznajomej postaci, mimo że ta przerastała ją kilkakrotnie. Wiedziała, że ma do czynienia z inną Anarią – rozpoznała po sukience i użalaniu się nad sobą. Wszystkie dziewczyny z jej świata, które dotychczas napotkała na swej drodze, takie były: słabe, brzydkie, anemiczne mimozy. Wymierały w Krainie równie szybko jak koty w slumsach.
– Och... – Dziewczyna przestała płakać i pospiesznie przetarła z policzków ślady po łzach. – Spotkałyśmy się w zamku Królowej Łez, prawda?
Gdyby marszczenie brwi nie powodowało zmarszczek, to właśnie tak zareagowałaby 104 Anaria na wymówione hucznym tembrem słowa. Nie potrafiła stwierdzić, czy rzeczywiście spotkała tę dziewczynę wcześniej, ale nie wykluczała takiej możliwości – nie poświęcała za wiele uwagi innym osobom. Coś jednak jej zaświtało w głowie. Przypomniała sobie, że poza 105 Anarią w Komnacie Snów była jeszcze jedna Anaria w towarzystwie jakiegoś mężczyzny.
– Na to wygląda – odparła w końcu, krzyżując ramiona na piersi. – A więc tobie też udało się wydostać z Krainy Koszmarów. Tym bardziej się dziwię, czemu beczysz teraz jak ostatnia niedorajda.
– Po prostu musiałam odreagować... – mruknęła dziewczyna. Mokre błękitne oczy migotały jak gwiazdy. Bardzo urażone gwiazdy. – W każdym razie miło cię poznać. Jestem... – otworzyła usta, ale żadne słowa się z nich nie wydostały mimo usilnych starań.
– Nie pamiętasz swojego numeru?
– Pamiętam. 113 Anaria.
Dziewczyna westchnęła ciężko, jakby niechętnie to przyznając.
– Uważaj, gdzie dmuchasz, bo zepsujesz mi fryzurę – warknęła 104 Anaria, chyżo sprawdzając, czy żaden kosmyk nie wysunął się z upięcia. Dopiero gdy upewniła się, że wszystkie były na swoim miejscu, rozluźniła się ponownie. – Kiedy zamierzasz wrócić do swojego normalnego rozmiaru?
– Mogłabym nawet teraz, gdybym wiedziała jak.
– Na Clarusa, dziewczyno, przecież to proste!
104 Anaria rozłożyła ręce i rzuciła sfrustrowane spojrzenie w stronę nieba, zanim ruszyła naprzód. Rozglądała się, wyraźnie czegoś poszukując, a kiedy wreszcie to znalazła, trzymała w dłoniach dużego jak kłoda...
– Grzyb? – Dziewczyna przechyliła głowę. – W czym niby grzyb ma mi pomóc?
– Nie pamiętasz rad Wielkiej Gąsienicy z „Pięknej baśni"? Zjedz lewą część grzyba, żeby urosnąć, a prawą, żeby się skurczyć.
104 Anaria wyciągnęła w stronę dziewczyny wielkiego grzyba o łagodnym fioletowym kolorze i gładkiej, niemal galaretowatej konsystencji. Kapelusz był szeroki i płaski z zakręconymi falbankami, który jakimś niewytłumaczalnym prawem utrzymywała cienka jak szpilka łodyga. W normalnym świecie 104 Anaria nigdy nie dotknęłaby czegoś o równie podejrzliwym wyglądzie, jeśli nie miałoby upiększających właściwości. Jednak tutaj – w Krainie – już dawno zorientowała się, że nic nie mogło nieodwracalnie zaszkodzić jej urodzie.
I za to darzyła Krainę ogromną, specyficzną sympatią.
________________________
Nie zapomnij podzielić się wrażeniami w komentarzu i zostawić gwiazdki, jeśli rozdział Ci się spodobał ♥
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro