Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY:PO KOCICH ŚLADACH

Anaria stanęła w blasku latarni o enigmatycznych kocich oczach, czując na karku to osobliwe wrażenie, które mogło oznaczać, że ktoś zbyt dokładnie się jej przyglądał. Naciągnęła niżej kaptur i rozejrzała się po tętniącym życiem miasteczku, które – jak to często bywa w Krainie – nie prezentowało się zwyczajnie. Tutejsze budynki nie przypominały brzydkich, szarych gmachów ze slumsów ani szklanych drapaczy chmur ze stolicy. Rozsądek nakazywał jej uznać owe architektoniczne dzieła za jednopiętrowe, ale czy rzeczywiście przestrzeń w środku była niewielka? Anaria nie zdziwiłaby się, gdyby wnętrza skrywały niejedną osobliwość, gdyż z zewnątrz wyglądały niegroźnie i nader elegancko.

Anaria miała okazję parę razy ujrzeć coś ładnego, ale widok tak wielu urzekających domków w jednym miejscu był porażający, więc aby odgrodzić się od tego przytłaczającego wrażenia, próbowała sobie przypomnieć, co wiedziała na temat Festiwalu Kwirum.

A wiedziała całkiem sporo, odkąd stała się Anarią. Rzecz w tym, że niewiele o owym wydarzeniu można było powiedzieć, gdyż nie stworzono wokół niego otoczki okraszonej ideologiami czy wzruszającą symboliką. Nikt nie potrzebował takich przyziemnych tematów w Krainie, toteż festiwal stanowił jedyną w tym świecie okazję do wspólnego świętowania i przez to każdy mieszkaniec Krainy musiał wziąć w nim udział. Każdy... poza Królowymi.

Jedyne święto wolne od władzy.

Jedyne święto wolne od zasad.

I jedyne miejsce, gdzie mogli złapać Zenira.

Jednak i tym razem nie wszystko było takie, jak powinno. W „Pięknej baśni", którą Anaria ( ̶Z̶i̶e̶l̶) czytała jako dziecko, festiwal opisywano jako cudowne wydarzenie: noc pełną śmiechu, beztroski i cudownej muzyki. Teraz rozbrzmiewające w tle chichoty przypominały szczękanie zębami, a dzwonki – które kiedyś mogły brzmieć jak radosny świergot ptaków – przypominały metaliczne echo wwiercające się w uszy z maniakalnym uporem. Anaria z niemałym trudem powstrzymywała się przed owinięciem sobie głowy płaszczem Ardena, by przynajmniej trochę odgrodzić się od tego jazgotu.

Wokół wirującej fontanny o kształcie lwów łapiących bańki, zebrał się spory tłum. Kobiety w długich, lśniących spódnicach i białych koszulach tańczyły w takt skocznej muzyki – ich ruchy przypominały coś pomiędzy falującym na wietrze wodorostem a kotem polującym na mysz. Wśród tych pląsów biegały dzieci z puszystymi uszami i ogonami, dziwnie sztywnymi, jakby nie były prawdziwe, oraz z przyczepionymi do kostek dzwonkami. Nad wszystkim unosił się zapach pieczonego chleba, kwiatowych perfum i deszczu, ale pod całą tą paletą woni krył się delikatny, trudny do zidentyfikowania aromat – coś między spalonym kurzem a mokrą sierścią.

Kiedyś festiwal odbywał się pod czystym niebem, oświetlany tysiącem błyszczących na czerwono gwiazd. Teraz gęste, ciemne chmury wisiały nisko nad głowami mieszkańców, a kocie cienie, rzucane przez światła latarni, poruszały się, jakby były czymś więcej niż tylko złudzeniem. Mimo to Anaria dostrzegała w tym chaosie jakiś sens. Kraina już dłużej nie bawiła się jej wspomnieniami. Nie musiała. Była świadkiem innej zabawy, gdyż w głowie Ziel/Anarii trwała nieustanna potyczka dwóch person. Która z nich wygra? Z pewnością głowiłaby się nad tym, gdyby miała czas...

– Od czego zaczniemy? – zapytała, nachylając się konspiracyjnie w stronę Ardena.

– Od śledzenia zabaw na placu. Każdy uczestnik festiwalu musi wziąć przynajmniej w jednej udział.

– Samo patrzenie może nie wystarczyć. Zenir jest chytry, jak zorientuje się, że na niego polujemy, umknie nam zaraz po zabawie.

– Więc co, sugerujesz, żebyśmy wzięli w każdej konkurencji udział?

– Tak. Wtedy na pewno nam nie umknie.

Arden spojrzał na nią dziwnie, jakby wyrosły jej co najmniej dwie głowy, rogi i pięć par oczu.

– Wiesz, jakie to będzie męczące?

– Chcesz powiedzieć, że odrobina ruchu to dla ciebie za dużo? – Anaria uniosła wyzywająco podbródek. – Gdzie się podziała twoja waleczność i chęć rywalizacji, Asie?

Arden przewrócił oczami, niby zrezygnowany, ale błysnęła w jego szmaragdowych tęczówkach iskra determinacji.

– W porządku, ale nie miej potem do mnie pretensji, jeśli skończysz posiniaczona.

– Słodki jesteś, myśląc, że nigdy wcześniej nie miałam siniaków.

Po ustaleniu pobieżnego planu działania, zanurzyli się głębiej w tłum, idąc tak blisko siebie, że raz po raz ocierali się ramionami. Podobnie sprawa przedstawiała się reszty mieszkańców Krainy, gdyż zgromadzonych postaci było pełno. Plac wrzał od zgiełku i kolorów, a organizatorzy – Lew i Jednorożec – uwijali się, by skupić uczestników w jednym miejscu. Nad nimi unosiły się kolorowe chorągiewki, a każdy ich ruch przyciągał wzrok kocich cieni.

Anaria i Arden przecisnęli się przez tłum, docierając do pierwszego punktu zabawy: wielkich, połyskujących równoważni o dwóch ramionach, zakończonych ogromnymi, lśniącymi kulami. Jednorożec ustawił się przy tabliczkach z kredą w kopycie, a Lew wykrzykiwał zasady gry: każdy uczestnik miał wskoczyć na jedno z ramion i utrzymać się jak najdłużej, jednocześnie próbując wytrącić z równowagi przeciwników.

– I pamiętajcie – wtrącił Jednorożec wyniosłym głosem – wszystkie chwyty dozwolone!

Dookoła rozległy się wiwaty, a uczestnicy – młodzi i starzy, ludzie i zwierzęta, a także wszystko pomiędzy – wdrapywali się na niestabilne ramiona, trzymając się kurczowo metalowej konstrukcji. Człowiek o twarzy suma wspiął się pierwszy i balansował przez kilka chwil, zanim jego stopa (a właściwie płetwa odziana w szykowny, bordowy but) ześlizgnęła się z powierzchni ramy. Raptem sekundę później sumo-człowiek spadł do fontanny, na co tłum widzów zawył z rozbawienia.

– Zamierzasz pokazać, na co cię stać, aksamitko?

Przez panującą wrzawę Arden musiał pochylić się nad jej uchem i niemal wykrzyczeć to pytanie, a jednak daleka była od przyrównania jego tonu i intonacji do pozostałych mieszkańców. W jego pytaniu czuła znajomą figlarność, ale też ciepło, jakby przyjacielsko sobie z nią pogrywał. Naraz do Anarii powróciło wspomnienie jego wyznania, lecz szybko je odepchnęła, zanim zdążyłoby jeszcze bardziej namieszać jej w głowie.

– Zamierzałam dać ci pole do wykazania się jako pierwszemu.

– A mnie się wydaje, że zaczynasz cykorzyć...

– Projektujesz swoje obawy na mnie czy mielisz ozorem, żeby mielić?

Arden nie zrozumiał tej riposty, głównie dlatego, że nie miał pojęcia, co znaczy zwrot „mielić ozorem" (przerabia się języki na mięso? Czyje? Po co?). Nie zamierzał jednak rezygnować z rozpoczętego wątku, tym bardziej że miał swoją interpretację zachowania Anarii.

– Rozumiem, jeśli się boisz, ale zapewniam, że złapię cię, jeśli zaczniesz spadać.

– Dzięki. Szkoda, że nie mogę powiedzieć ci tego samego.

Anaria poprawiła kaptur i zaczęła przeciskać się przez zebranych na placu mieszkańców, czując ich podekscytowanie, jakby było jej własnym. W uszach dudniła jej muzyka i dźwięk dzwoneczków, których echo rezonowało w jej szaleńczo bijącym sercu. Wzięła głęboki oddech. Naraz wszystkie odgłosy ucichły. Objęła palcami słupek i zaczęła się wspinać. Od razu dotarł do niej chłód zimnego, śliskiego metalu, szczypiącego skórę. Mimo to dzielnie parła naprzód, bo nawet jeśli wystarczył sam udział w zabawie, a nie zajęcie konkretnego miejsca (czy ktoś w ogóle otrzymywał jakąś nagrodę?), to nie mogła odpuścić. Nie teraz ani nie później.

Kiedy dotarła do okrągłej, metalowej platformy, podciągnęła się i dźwignęła na nogi. W jej głowie pojawiły się pierwsze zalążki zwątpienia w ten – jakże wydawało się jeszcze przed chwilą – genialny plan. Na górze zorientowała się, że nie miała czego się chwycić; wokół niej rozpościerał się jedynie bezmiar przestrzeni, a pod nią – rozhasany tłum. Nie zobaczyła jednak wśród mieszkańców Zenira ani nawet Ardena.

Dopiero po chwili dostrzegła swego towarzysza, gdy ten wskoczył na okrągłą, metalową platformę po drugiej stronie z niepokojącą łatwością. Posłał jej szelmowski uśmiech, który ani trochę jej się nie spodobał – i dobrze, bo jak się okazało, była to zapowiedź próby sabotażu, gdyż mocnym naciskiem na jedną nogę, zachwiał całą konstrukcją, prawie wytrącając Anarię z równowagi.

– Mieliśmy sabotować swoich przeciwników, a nie siebie nawzajem! – zawołała, wymachując ramionami. Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach. Już miała przed oczami wizję upadku, ale w ostatniej chwili odzyskała względną stabilność, gdy rozłożyła szerzej nogi. – Uff... – odetchnęła, po czym uniosła wzrok na niezrażonego jej gniewnym spojrzeniem Ardena. – Dupek z ciebie.

– Zapomniałaś, że wszystkie chwyty dozwolone?

Na koniuszku języka Anarii zawirowała kolejna obelga, nim jednak miała okazję wypuścić ją na scenę, by zatańczyła kankana, rozległ się nosowy głos Jednorożca:

– Rozpoczynamy drugą zabawę!

Tak od razu? Bez prawidłowego zakończenia pierwszej? Nie powinno jej to dziwić, niemniej zdziwiona istnienie była. Zwłaszcza że nie zeszła jeszcze z okrągłego słupka, ale ta kwestia szybko się rozwiązała – otóż druga konkurencja również ich dotyczyła.

Przed nimi wyrosła wirująca konstrukcja: ogromne koło, z którego zwisały połyskujące wstążki, mieniące się jak klejnoty w blasku słońca (tyle że tutaj słońca nie było, a uliczne lampy). Wyjaśnione przez Lwa zadanie wydawało się banalne: złapać jedną ze wstążek. Anaria sądziła, że cała trudność będzie polegała na zachowaniu równowagi podczas próby pochwycenia wstążki, ale po raz kolejny się pomyliła. Gdy tylko musnęła palcami aksamitny materiał, koło przyspieszyło i wszystkie szarfy zaczęły poruszać się jak węże, uciekając przed jej wyciągniętymi rękami.

– Błagam, to nie może być aż takie trudne – mruknął Arden, robiąc pierwszy krok w stronę wirującej konstrukcji. W jednej chwili jego palce zacisnęły się na złotej wstążce, w drugiej – wstążka wywinęła się z jego ręki, jakby ożyła i odwróciła się plecami do balansującego na słupku mężczyzny.

Anaria zauważyła, że szarfy wydają się reagować na ruch i już otwierała usta, żeby doradzić Ardenowi spokojniejsze podejście, gdy ten nagle skoczył i złapał uciekającą mu wstążkę. Jednak wstążka wcale nie oderwała się od koła. Wręcz przeciwnie, to Arden zaczął obracać się razem ze wstążką, co – wbrew późniejszemu zarzekaniu się Ardena – było przezabawnym widowiskiem.

Dopiero po kilku minutach mało eleganckiego potoku słów, wirujący jegomość w końcu oderwał się od koła razem ze wstążką. Tłum zakrzyknął, lecz nie z podziwu czy triumfu – mieszkańcy łaknęli bisu.

– A niech ich wszystkich szamponury zjedzą... – mruknął pod nosem, gdy dołączył do Anarii.

Dziewczyna już jakiś czas temu zeszła z platformy i razem z resztą oglądała nieplanowany pokaz akrobatyczny. Jeszcze przed chwilą nie mogła powstrzymać się od śmiechu, jednak teraz spoważniała na widok miny Ardena, którego reakcja tłumu dotknęła bardziej, niż skłonny był to przyznać.

– To jakieś szczury w butelce po szamponie? – zapytała łagodnie, poprawiając mu sponiewierane i odstające na wszystkie strony włosy.

– A co innego? Chyba nie szczury w szampanie – odburknął.

Nadal się dąsał, ale nie odtrącił jej rąk. Gdyby nie znała go lepiej, pomyślałaby, że nawet poprawił mu się humor po tym, jak stała przed nim na palcach, używając palców jak grzebienia, aby jego biało-czerwona czupryna wyglądała jak wcześniej, czyli... nieco mniej potargana. Tylko nieco, gdyż należy pamiętać, że Arden wyznawał zasadę, iż każdy szanujący się bohater nie powinien chodzić ulizany.

– Na razie nigdzie nie ma Zenira – odparła, gdy mniej więcej przywróciła stan włosów Ardena do poprzedniego artystycznego nieładu. Uznała, że warto podzielić się z nim wynikami swojej obserwacji, gdyż takową przedsięwzięła mimo absorbujących wyczynów na platformie. Jednak mężczyzna znowu sprawiał wrażenie niezadowolonego, jakby wspomniała o czymś co najmniej upierdliwym.

– Jeszcze cztery konkurencje przed nami. – Ścisnął jej dłoń, zanim zdołała ją całkowicie cofnąć. W jego głosie zabrzmiała nuta czegoś, co w innych okolicznościach Anaria mogłaby uznać za czułość. – W końcu się pojawi. Musi.

Anaria przytaknęła i delikatnie oswobodziła dłoń z jego uścisku, starając się zignorować zaciskający się w supeł żołądek. Mimo jej wysiłków atmosfera wokół nich stała się napięta jak rozciągnięta nić, którą w ostatniej chwili przeciął tubalny głos Lwa:

– Zaczynamy trzecią konkurencję!

Kolejna zabawa była znacznie spokojniejsza, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Każdy uczestnik otrzymał pędzel i świetlisty kałamarz z bezbarwną farbą. Zadanie polegało na stworzeniu obrazu, który zachwyci wymagającą publiczność. Anaria rozglądała się za płótnem – bez powodzenia. Dopiero gdy runda się rozpoczęła i uczestnicy wzięli się do pracy, zauważyła, że wszyscy rysują po... niebie.

Anaria spojrzała na swój pędzel, a potem na Ardena, który już zabrał się do pracy. Wystarczył jeden ruch, by tłum zamruczał z cichym podziwem; świetlisty szlak ciągnął się po pochmurnym niebie, jakby potoczyła się po nim magiczna włóczka goniona przez kota. Na ten widok pozostali uczestnicy również poczęli działać i wkrótce nieboskłon zalśnił rzędem osobliwych i niekiedy groteskowych, ale wciąż niesamowicie pięknych obrazów. Stworzenie narysowane przez Ardena – przypominające Anarii krzyżówkę Zmorodnóra i psa – pędziło przez falę na tle śnieżnej góry. Wykorzystał prawdziwe chmury do zaprezentowania swego dzieła, które bez wątpienia robiło na publiczności największe wrażenie.

– Nie wiedziałam, że masz duszę artysty – mruknęła Anaria z cichym, acz szczerym uznaniem.

– To naturalny talent – odparł nieskromnie i zakończył swoją pracę po naniesieniu ostatnich detali w postaci ścigających się na śnieżnej górze morsów. – A co to są za kwiaty? Śnieżyrogi?

Anaria łypnęła na niego karcąco, gdy przyglądał się jej obrazowi z taką intensywnością, jakby miał trzy warstwy i polewę na szczycie. Jednak nie dostrzegła w jego oczach kpiny, a to uchroniło go przed oberwaniem pędzlem po twarzy.

– To miały być słoneczniki, tak myślę... – ostatnie słowa wypowiedziała niepewnie, mocząc pędzel w bezbarwnej cieczy i kończąc rysowanie owego kwiato-podobnego tworu. Nie było to dzieło najwyższych lotów, ale nic bardziej inwazyjnego nie przyszło jej do głowy.

– Nie jest najgorzej, tak myślę.

Tym razem Arden dostał pędzlem po twarzy za tę mało subtelną próbę przedrzeźniania. Sięgnął po swój zestaw malarski, ale zanim zdążył wziąć odwet, rozgrzmiała tubalna komenda:

– Koniec godziny zenitu!

Ryk Lwa zmusił uczestników do odłożenia pędzli, na co sam organizator nawet nie zwrócił uwagi. To ciągłe wykrzykiwanie komend było nań męczące i naprawdę okropnie zaschło mu od tego w gardle. Nie minęła nawet minuta, a wszyscy mieszkańcy stali się naocznymi świadkami ogołacania ich z dobra wspólnego. Wszakże Lew żłopał wodę z fontanny tak namiętnie, że tylko ogon strzelający na boki wystawał ponad krawędź mosiężnej ramy. Trwało to niemożliwie długo, więc zniecierpliwiony Jednorożec – który raz po raz zerkał na złoty kieszonkowy zegarek – sam ogłosił rozpoczęcie następnej konkurencji:

– Pora na zmianę aranżacji!

Chwilę później świat zawirował. Plac z fontanną, latarniami i śladami poprzednich zabaw zniknęły, ot tak. Pustkę wypełniło ogromne drzewo, wokół którego ciągnęły się rzędy schodów. Na gałęziach zamiast liści wirowały małe jak płatki kwiatów postacie. Gdyby ktoś przyjrzał im się wystarczająco dobrze, dostrzegłby, że nie miały twarzy. Goła głowa przypominała strączek, a reszta ciała – nadmuchaną tkaninę. Malutkie istoty poruszały się w powolnym tańcu, kręcąc wokół własnej osi, jakby zmuszone do wykonywania tej jednej czynności za pośrednictwem hipnozy.

Przez brak fontanny Lew nie mógł dłużej z niej chłapać, dlatego zajął się wreszcie swym zadaniem i zaczął wyjaśniać reguły kolejnej konkurencji.

Czwarta zabawa wydawała się niegroźna, a wręcz niewinna, jak mógłby rzec ktoś spoza Krainy, bowiem uczestnicy mieli odszukać ukryte pośród gałęzi koszyki z masłem orzechowym. Prawdziwa trudność tego zadania przybrała postać zwierzęcych masek. Każdy, kto pragnął wziąć udział w owej konkurencji, musiał takową nałożyć, a wszystkie były zaczarowane. Zmieniały sposób postrzegania świata, przez co jedni widzieli wszystko jak przez mgłę, a inni – jakby patrzyli w lustro, tracąc poczucie między prawą a lewą stroną.

– Wchodzimy na wyższy poziom, aksamitko – rzucił nonszalancko Arden, jednak jego beztroska uwaga ulotniła się szybciej niż powietrze z balonu, gdy Anaria sięgnęła po maskę. – Może tym razem odpuścisz i pozwolisz mi zrobić to sam? To może być niebezpieczne.

– Każda zabawa w Krainie jest niebezpieczna.

Anaria zbyła jego troskę i zabrała z kopyt Jednorożca maskę. Materiał okazał się przyjemny w dotyku i lekko połyskiwał, gdy go oglądała. Wydłużony dziób i łagodnie zarysowane pióra wokół krawędzi z subtelnymi akcentami szarości i złota przypominały ptaka. Ptaka łudząco podobnego do żurawia, którego wcześniej Anaria ( ̶Z̶i̶e̶l̶) miała na przedramieniu jako symbol umowy zawartej z Simelem.

– Nie bądź taka – zaczął Arden, stając bliżej. – Ta maska może namieszać bardziej, niż oboje jesteśmy w stanie przewidzieć.

– Przestań znowu zgrywać bohatera – rzuciła z lekkim uśmiechem, za którym kryło się coś więcej: rozbawienie i coś przypominającego żal. – Wiem, że chcesz dobrze i może nawet chciałabym cię posłuchać, ale to nasza jedyna szansa na złapanie Zenira bez uwzględniania jego kocich kaprysów. Teraz nie ma już odwrotu. Ani dla mnie, ani dla ciebie.

Arden westchnął, po czym zrobił jeszcze jeden, ostatni krok naprzód, gdyż bliżej już nie mógł stanąć. Pochylił się, jakby chciał się upewnić, że Anaria go usłyszy. W jego oczach pojawiło się coś, co rzadko u niego widywała – pozbawioną sarkazmu szczerość.

– Moglibyśmy się wycofać, gdybyś naprawdę tego chciała. – Jego głos zniżył się niemal do szeptu. – Cokolwiek teraz czujesz, cokolwiek myślisz... to, co powiedziałem wcześniej... było prawdziwe. Może za prawdziwe jak na miejsce takie jak to. Ale nie zamierzam tego cofnąć. Naprawdę mogę cię ochronić przed Zenirem, Królowymi i wszystkim, co jest pomiędzy.

Anaria poczuła drżenie wszystkich strun w jej zamkniętym na klucz sercu. Jakby przez moment Kraina, z całym swoim szaleństwem, zniekształceniem i zepsuciem, przestała istnieć, a oni byli jedynymi ludźmi, którzy próbowali odnaleźć się w tym chaosie. Jednak zanim te niebezpieczne myśli, mogły zasiąść w Anarii wątpliwość, odtrąciła je, uznając za zwykłe złudzenie. Jej cel – znalezienie Melary – znajdował się zbyt blisko, by mogła sobie pozwolić na cokolwiek innego.

Zacisnęła dłonie na krawędzi maski.

– Arden... – zaczęła, lecz zaraz urwała. Jego imię pozostawiło dziwny posmak na jej języku, jak słowo, którego nie wymawiała za często, a mimo to brzmiało ważnie. – To, co wcześniej powiedziałeś, ma dla mnie znaczenie. Naprawdę ma... ale nie mogę zaakceptować twoich uczuć. Ani się teraz odwrócić i odejść z tobą. Proszę, spróbuj to zrozumieć.

Arden milczał. Spojrzenie utkwił w trzymanej przez Anarię masce, jakby szukał w niej odpowiedzi. W końcu odwrócił się – zabrał od Jednorożca kolejną maskę i przyłożył do twarzy, która ukazywała tylko jego oczy; ciemniejsze niż wcześniej.

– Skoro tak, to lepiej się pospieszmy. – Jego głos, stłumiony przez materiał, wydawał się bardziej odległy, bardziej obcy. – Gra zaraz się rozpocznie.

Anaria przyglądała mu się przez chwilę. W ciszy, która między nimi zapadła, mogła usłyszeć głosy innych uczestników – oznakę, że Czas uciekał szybciej, niż by sobie tego życzyła. Przesunęła opuszkami palców po swojej masce, by sekundę później złoty materiał przyległ do jej twarzy. Gdy podniosła ponownie wzrok, w jej oczach pojawił się cień.

Cień determinacji.


________________________

Nie zapomnij podzielić się wrażeniami w komentarzu i zostawić gwiazdki, jeśli rozdział Ci się spodobał ♥

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro