Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Prolog - Modlitwa

Norman Saukonnen zgasił papierosa i ze złością rzucił go na piętrzący się stos niedopałków. Zerknął na na niego przelotne, szybko dochodząc do wniosku, że przeszkadzają mu w pracy. Papierosy swoją obecnością zaczęły irytować i boleśnie przypominać o konieczności zerwania z nałogiem. 
Ale jeszcze nie teraz. Teraz musiał zapełnić bielejącą przed jego oczami kartkę, której świdrująca pustka od paru godzin wbijała się w oczy, kłuła swoją czystością, napełniała złością i poczuciem głębokiej beznadziei. Zapalając jednego papierosa za drugim czekał aż słowa same z niego wypłynął. 

Jakiś czas temu czytał, że natchnienie przychodzi samoistnie, wystarczy jedynie odrobina cierpliwości. Czekał więc, czas odliczając kolejnymi papierosami. 

Pierwszy... drugi... trzeci... 

Potem stracił rachubę. Nie chciał wiedzieć ile godzin zmarnował na bezsilnym wpatrywaniu się w ekran komputera. 
Czasami zastanawiał się dlaczego nie stracił od tego wzroku. Albo zmysłów. 

Lubił wmawiać sobie, że jego organizm przyzwyczaił się do śmiertelnej wręcz dawki bezsilnego czekania, połączonego niewidzialną nicią z bladą poświatą ekranu, raz po raz atakującą jego oczy. Od jakiegoś czasu zaczął nawet w to wierzyć. Pozwoliło mu to na jeszcze dłuższe przesiadywanie przed komputerem.
Oparł głowę na dłoniach i wbił wzrok w klawiaturę na biurku. Włosy opadły mu na przekrwione, szkliste oczy. Nie patrzył na swoją porażkę, nie mógł znieść jej widoku. 

Potrzebował przerwy.
 
Jednak zamiast wstać od biurka, Norman tkwił bez ruchu. Siedział, patrzył, myślał. W końcu jego chude dłonie powoli powędrowały do klawiatury, jakby niepewne następnego ruchu. Poczuł na skórze jej chłód. Dawno nie używana.
Napisał słowo, a potem drugie. Litery opierały się, lecz po chwili topornie i niechętnie ułożyły się w zdanie. Bardzo krótkie, ale Normanowi się podobało. Wziął to za dobry początek, potem powinno być łatwiej. Musi być. 

Łyk z kryształowej szklaneczki, jedynej cennej rzeczy którą posiadał, otrzeźwił go, rozjaśniając na chwilę ociężały, spracowany umysł. Przez chwilę był nawet gotowy, by napisać drugie zdanie. Dłuższe. Lepsze. Musnął delikatnie klawiaturę, a palce błądziły przez chwilę, zastanawiając się na której literze się zatrzymać. Nie zatrzymały się, zamiast tego powędrowały w górę, zanurzyły się w ciemnych włosach, po raz kolejny uniosły ciężar bezwładnej głowy. Spojrzał na pustą szklankę, na której dnie widniały słodkie resztki płynu. 

Szybko wstał z krzesła, sięgnął po ostatnią paczkę papierosów i zajrzał do środka. Zostały ostatnie dwa. Ucieszył się, że stanowią wymówkę by wyjść z mieszkania i zaczerpnąć odrobiny świeżego powietrza. Musiał wyrwać się ze swojego więzienia.
 
Narzucił na siebie starą kurtkę, którą kupił parę lat temu na wyprzedaży garażowej. Była szara i nijaka, uwierała pod pachami. Zdecydowanie nie była uszyta dla niego, ale z niewiadomych dla siebie powodów nie wyrzucał jej. Przypominała mu o czasach, o których wolał zapomnieć, a które siedziały w nim głęboko jak bolesna zadra.

Szukał przez chwilę kluczy, których kanciasty kształt wyczuł dopiero w drugiej kieszeni. 
Drzwi ustąpiły zbyt lekko, a Normanowi przeszło przez myśli, że chyba powinien je wymienić. 

Z przeciwległego mieszkania wytoczył się chudy mężczyzna. W jednej dłoni ściskał butelkę taniego piwa, w drugiej, tlącego się skręta. Chwiejnym krokiem podszedł do Normana, oparł się o ścianę, przyglądając się jak zamyka drzwi. Bełkotał coś, formułując zdania zrozumiałe jedynie dla jego spowolnionego umysłu i ociężałych kończyn. Pociągnął z butelki, po czym przystawił niemal całkowicie opróżnioną pod nos Normana. Butelka uniosła się, a następnie opadła, osuszona.
 
Podziękowania, nierówny chichot i ciężka dłoń na plecach. Pijak zniknął za framugą swoich drzwi. Rozpłynął się w swojej śmierdzącej jaskini, zaledwie parę kroków od mieszkania Normana. Czasami odległość ta zmniejszała się, mieszała się, zakrzywiając rzeczywistość, która stawała się rzeczywistością nierzeczywistą dla każdego z nich. Norman najszybciej jak mógł opuścił towarzystwo sąsiada, czując wzbierające w nim 
mdłości.
 
Minął starą windę, wybrał schody. Bał się wind. Kojarzyły mu się z koszmarami, które nawiedzały go w dzieciństwie. Metalowa klatka pędząca do góry, mija wszystkie piętra a potem spada w dół, roztrzaskując się na miliony kawałków. Wzdrygnął się na to wspomnienie. 
Na klatce schodowej pozdrowiła go starsza kobieta w ciężkim, zielonym płaszczu. Odpowiedział jej skinieniem. Nie znał jej. Ona jego tak. Skąd? Nie przypominał sobie, żeby rozmawiał z kimkolwiek, oprócz starego Johna. Nie był nawet pewny czy stary John był zdolny do rozmowy.

Zanim wyszedł zajrzał przez otwór skrzynki pocztowej, lecz zobaczył jedynie świdrującą pustkę, na kształty jego własnej duszy. Niczego innego się nie spodziewał. 
Pchnął ciężkie drzwi. Na zewnątrz zaatakowały go miliony dawno nie słyszanych dźwięków.
Pisk opon, szmer rozmów, furkot przejeżdżających samochodów. Przez chwilę stał ogłuszony hałasem miasta, całym swoim ciałem chłonąc każdy najmniejszy szmer. Dźwięki przeszywały go, przenikały do krwioobiegu, zatruwały umysł. 
W końcu zaczęła boleć go głowa, a całe ciało ogarnęło przemożne zmęczenie. Czuł je w nogach, rękach, głowie, zębach.

Sięgnął po przedostatniego papierosa. Zapalił i porządnie się zaciągnął. Na chwilę poczuł się lepiej, lecz ból uderzył znowu, ze zdwojoną siłą, gdy zatrzymał się przed opustoszałą kawiarnią.
Pijany bólem wtoczył się do środka. Zaatakowało go jaskrawe, nieprzyjemne światło sączące się ze szklanych żyrandoli. Zmrużył oczy i niemal na oślep zbliżył się do lady. 
Przywitał go wyćwiczony uśmiech młodej baristki. Mówiła coś. Poruszała cienkimi, pomalowanymi na czerwono ustami. Słowa wypadały z niej, lecz 
nie znajdowały odbiorcy. Płynęły w stronę pustki, niesłyszane.
W końcu usta zamknęły się. Norman wpatrywał się zbyt długo w czerwone kreski, lecz w końcu przeniósł wzrok na tablicę za plecami baristki. 

Zamówił kawę. Chyba czarną. Bez cukru.
Czerwone kreski wykrzywiły się w wymuszonym uśmiechu, podziękowały za pieniądze, odwróciły się a Norman usiadł i z ulgą zamknął oczy.
Czerń pochłonęła jego ciało, pochłonęła duszę i myśli. Przez chwilę był wolny. Nie czuł presji, żalu, wyrzutów sumienia. 
Błogie uczucie zniknęło wraz z filiżanką parującej kawy i lekko skwaszonym uśmiechem czerwonych kresek. 
Zgięło go, a ciężar problemów znowu wdrapał się na jego barki. Nawet gdyby chciał, nie potrafił się go pozbyć. 

Skulony, wpatrywał się w swój dłonie. Znowu czekał. Czy całe życie opiera się na czekaniu? 
Obok niego usiadł mężczyzna. 
Chudy, zgarbiony i chorobliwie blady. Trzęsącymi się dłońmi podniósł szklankę do wysuszonych ust. 
Spróbował coś powiedzieć, lecz usta nie otwierały się, nieznaną siłą zmuszone do milczenia. 
Zamiast tego złączył dłonie, popatrzył przed siebie, w głąb siebie, na siebie. Złączył palce, schylił głowę, przymknął oczy, a jego usta wykrzywiły się w drwiącym uśmiechu. Żył. Czuł, że żyje. A czy on też to czuje? 
Wyciągnął rękę. Dotknął rozpalonej skóry naciągniętej na szorstkie kości.
Przeszył go dreszcz, odruchowo cofnął dłoń. 
Oczy pozostawały zamknięte, lecz on widział. 

Widział wszystko. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro