Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Pamiętaj, abyś dzień święty święcił

Norman zgarnął z czoła bezwładne kosmyki włosów. Były kolejnym elementem, który nie pozwalał mu na pełne skupienie, którego tak bardzo teraz potrzebował. W jego głowie, układał się plan. Nowy, lepszy a przede wszystkim jeszcze bardziej autentyczny od poprzedniego.

Bębnił palcami o dębowe drewno zastawionego stołu.

Sztućce leżały równolegle do siebie, pomiędzy śnieżnobiałymi talerzami. Kryształowe szklanki stały zaraz obok, czekając aż ktoś je napełni.

Jednak przy stole nie było nikogo, kto mógłby to zrobić. Krzesła stały puste i zimne, wolne od znajomego nacisku ciała.

Norman coraz bardziej się niecierpliwił. Powinni już dawno tu przyjść. Czy źle to zapamiętał?

W salonie ktoś się poruszył, zabrzęczał pokrywką od brytfanki. Przez framugę bez drzwi przeszedł kościsty mężczyzna z zapadniętymi oczami, a wraz z nim dreptał chłopiec z naczyniem w rękach. Usiedli, każdy naprzeciwko siebie. Przez chwilę milczeli, potem ojciec odchrząknął, złączył dłonie i spuścił wzrok, recytując modlitwę. Chłopiec powtarzał za ojcem. Układał usta w dobrze znane mu słowa, które jednak nigdy nie opuściły jego głowy.

Zaczęli jeść. Pieczony kurczak wylądował na obu talerzach w towarzystwie gotowanej marchewki i pureè z ziemniaków. Podczas posiłku żaden z nich się nie odezwał. Zza rozszczelnionych okien dobiegał ich cichy akompaniament żałosnego wycia psa uwiązanego na łańcuchu.

Norman przyglądał się im uważnie, studiując każdy najmniejszy ruch i drgnięcie. Z tej perspektywy wszystko wyglądało zupełnie inaczej, całkiem normalnie. Żałował, że nie miał dostępu do swoich myśli, tak bardzo chciał je teraz poczuć, dowiedzieć się co tak naprawdę popchnęło go do podjęcia Decyzji. Chciał dowiedzieć się czy to zaczęło się w tym właśnie momencie, czy może miało rozwinąć się dopiero potem.

Chłopiec skończył jeść, odłożył równo sztućce i wytarł usta serwetką. Czekał spięty, jak gdyby uwiązany na podobieństwo ujadającego psa sąsiadki.

Ojciec łapczywie kończył resztki pureè, a kiedy na talerzu nie zostało już zupełnie nic, odsunął go od siebie i potarł dłonią o dłoń.

Zaraz się zacznie.

Pies przestał szczekać.

Niedługo skończysz czternaście lat.

Za miesiąc miał urodziny. Rozmowy spodziewał się dopiero za parę tygodni.

Czternaście lat to całkiem poważny wiek, wiesz?

Wiedział. Norman zupełnie się z tym nie zgadzał.

Trzeba poważnie zastanowić się nad twoimi priorytetami synu.

Nie musiał się nad nimi zastanawiać, znał je już od dawna. Najbardziej martwiła go jednak rozbieżność zdań z ojcem.

Norman wiedział, że to bariera nie do przeskoczenia, chociaż chłopak chyba nie do końca zdawał sobie z tego sprawę. Cholera, gdyby tylko mógł wejść do jego głowy, wszystko byłoby o niebo łatwiejsze.

Ojciec kontynuował swój wywód, przygotowywany prawdopodobnie już od paru dni. Uważnie odbierał słowa, stawiał trafne argumenty z którymi trudno było się spierać. Stary manipulator do tego właśnie został stworzony. Do przeistaczania nawet największego kłamstwa, w coś co brzmi jak szczera prawda. Większość ludzi nabierała się na te sztuczki, ślepo wierząc w każde słowo. Nie dziwił się im, sam pewnie chłonął by każde jego fałszywe zdanie jak sucha gąbka, gdyby nie był Normanem Saukonnenem.

Rodzinne więzy mają to do siebie, że tworzą niewidoczne połączenia z poszczególnymi członkami rodziny, pomagając im zrozumieć siebie nawzajem, pomagają odróżnić ułudę i fałsz od tego co prawdziwe.

Dlatego więc chłopiec był świadomy tego, co przez całe życie sączyło mu się do uszu.

Zamykał się wtedy i potulnie potakiwał, zgadzając się z każdym słowem. W duszy pragnął zaprzeczyć, zrobić coś żeby zatrzymać płynącą do jego wnętrza truciznę. Zazwyczaj powstrzymywał go strach przed nieposłuszeństwem, jednak teraz już wiedział. Nauczył się, bo przecież miał już czternaście lat, to całkiem poważny wiek, prawda?

Gdy ojciec zbliżał się do końca swojego wywodu o potrzebie kształcenia nowych duchownych, którzy podążali by ścieżką prawdy i szczerości, chłopiec bez słowa wstał, szurając ciężkim krzesłem, odłożył trzymaną w dłoni serwetkę i nie patrząc na ojca wyszedł. Zrobił to szybko, miał nadzieję, że ojcu nie przyjdzie do głowy zrywać się za nim.

Norman również się podniósł. Kątem oka zobaczył, że oczy mężczyzny zapadły się jeszcze bardziej, a on sam siedział, tępo wpatrując się w resztki obiadu. Albo przynajmniej tak chciał to sobie wyobrażać.

Na zewnątrz padał deszcz. Zmywał wszystkie brudy z chodników, które w swojej ostatniej podróży spotykały się w żelaznych odpływach studzienek.

Chłopak już po paru sekundach przemókł do suchej nitki.

Gdy biegł, kropelki wody rozpryskiwały mu się na przemoczonej twarzy, maskując spływające po policzkach łzy złości.

Nogi poniosły go na drugi koniec miasteczka, pod zaniedbany sklep wielobranżowy. Ostatnimi czasy często w nim bywał.

Spojrzał przez niezbyt czystą szybę, szukając wzrokiem żywej duszy. Jeszcze zanim wszedł do środka zapukał dwa razy. Robił to, ponieważ w jego przeświadczeniu sklep stracił swoją rangę miejsca publicznego, aspirując raczej do miana prywatnego mieszkania.

W środku, w plamie niewyraźnego światla czekał na na jego Marlo. Przynajmniej takie sprawiał wrażenie.

Siedział na drewnianej, szerokiej ladzie i spokojnie żuł gumę. Nie zdziwił się, gdy przed nim stanął przemoczony chłopak i tak jak stał rozpłakał się gorzkim płaczem.

W końcu dorastasz, Saukonnen. Wiesz, przed tobą jeszcze dużo pracy. Czego beczysz?

Przestań. Przestań. Przestał.

Słuchaj.

Powiedział mu o dziewczynie. Violante.

Stojący do tej pory przy drzwiach Norman zamrugał szybko. A więc to wtedy po raz pierwszy usłyszał to imię. Zespół liter, które w jego ustach smakowały jak czysta gorycz rozczarowania, cisnęły mu się na usta. Nie chciał znów czuć tego smaku. Już dawno pogodził się ze stratą, nie chciał przerabiać tego ponownie.

Nie, już nie.

Marlo z wypiekami na ustach opowiadał.

Z tego co wie, przeprowadziła się rodziną niecałe dwa tygodnie temu do jednego z tych dużych domów, co latami stały niezamieszkane. Tak, te o niektórych mówili, że zostały wybudowane jeszcze przed wojną. Chyba mają dużo kasy, skoro stać ich na coś takiego. A Violante? No cóż, Violante to zupełnie coś innego. Widział ją ze dwa razy, jak wychodziła z domu. Czy ją śledził? Oczywiście, że tak, jak inaczej miałby dowiedzieć się o niej czegokolwiek?

Miała gęste, czarne włosy do ramion. Ładne, lekko pofalowane, odbijały promienie słońca. Na oko starsza niż ty, Saukonnen, nie rób sobie nadziei. Nie rozmawiałem z nią. Zastanawia mnie dlaczego nie widziałem jej w szkole. Ma prywatne nauczanie. Pewnie jej rodzice nie mają co robić z forsą. Chcesz ją poznać. No widzisz, ja też, ale tak się składa, że to nie możliwe. Ale proszę próbuj.

Norman żałował, że przyszedł wtedy do sklepu wielobranżowego starego Dunna. Żałował, że Marlo wspomniał mu o Violante, o jej włosach błyszczących w słońcu.

Mógł zostać w domu z ojcem, wszystko mogło potoczyć się zupełnie inaczej. Święty rytm dnia został naruszony. Ale czyja to była wina? Mógł zrzucić ciężar winy na kogoś innego. Na Marlo. Na Violante. Powinien. Dlaczego jeszcze tego nie zrobił?

Skulił się i wyszedł na palący rozgrzaną skórę deszcz.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro