Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział III

Nie chciał wracać do rzeczywistości, było tu tak ciepło i wygodnie. Czyżby umarł? Czy tak właśnie wygląda śmierć?

-Paniczu, obudziłeś się? -głos dobiegł jego uszu wyrywając z sennej mgiełki. W pierwszej chwili nie wiedząc co się dzieje podniósł się w mgnieniu oka patrząc płochliwie na starszego.

-Tak. -powiedział niepewnie. Jak mógł zasnąć w takiej sytuacji? Wciąż czuł się dziwnie ociężały, nigdy wcześniej tego nie doświadczył. -Gdzie jesteśmy? -odchrząknął.

-W drodze do portu. -padła natychmiastowa odpowiedź.

-Portu? -spytał i skupił uwagę na oknie.

Poruszali się jedną z wielu uliczek przecinających się nawzajem, które mieniły się w blasku zachodzącego słońca. Między uliczkami rosła bujna trawa o jasnej zielonej barwie oraz małe drzewka. Na większych przestrzeniach zbudowane zostały miniaturowe fontanny, w których były wyrzeźbione ptaki o niesamowicie długich ogonach, które zmieniały się w języki ognia. Na obrzeżach stały stragany i większe sklepy, a gdy się wytężyło wzrok można było zobaczyć wody majaczące w oddali. Jego żołądek dał o sobie znać, gdy poczuł smakowitą woń, ściągając na siebie niechcianą uwagę.

-Wybacz mi, paniczu. -zajechał na pobliskie miejsce parkingowe. -Proszę poczekać chwilę, zaraz przyniosę jedzenie.

-Nie! Ja tor zrobię! -chłopiec pisnął zaskoczony i obrócił głowę w stronę czerwonowłosego. Niepokój zawitał na jego twarzy, gdy wpatrywał się w mężczyznę.

-Więc idź. -niebieskooki wyglądał na szczęśliwego, gdy wysiadał z samochodu i skierował się do pobliskiego straganu. -Jesteś pewien? Możemy po prostu odjechać. -powiedział konspiracyjnym tonem.

-Jestem pewny. -odpowiedział nie siląc się na choćby cień uśmiechu. Jego wolność oddalała się coraz większymi krokami. W Vinie spał świadom otoczenia, więc jak? Jeśli czegoś szybko nie wymyśli to jego plan się nie spełni.

Przez chwilę z zazdrością wpatrywał się w dwoje pulchnych dzieci, które śmiały się i bawiły bez jakichkolwiek zmartwień. Dlaczego on nie mógł tak żyć? Dlaczego każdego dnia musiał walczyć o życie, gdy tutaj żyli w najlepsze, nie przejmując się plebsem w Vinie. Zgrzytnął zębami odrywając od nich wzrok nim zazdrość całkowicie go zaćmiła. Swoją uwagę skierował na czerwonowłosego, który zabawiał rozmową młodą dziewczynę, która zarumieniona pakowała zakupy do torby.

Nie mając ochoty patrzeć na tę sielankę skupił wzrok na stopach, które, jak zauważył, wciąż były w nienajlepszym stanie, ale nie to go zaniepokoiło.

-Coś nie tak? -spytał starszy zerkając w tą samą stronę. Napotkał pobrudzone od krwi siedzenie i chodnik.

-Prze- przepraszam. -wyjąkał kuląc się oczekując konsekwencji.

-Paniczu! Jesteś ranny, trzeba je opatrzyć! -obrócił się, chcąc sięgnąć z tylnego siedzenia walizkę, w której, oprócz skromnej garderoby, znajdowała się mała apteczka. Młodszy odsunął się gwałtownie uderzając boleśnie tyłem głowy o drzwi auta. Skulił się zasłaniając rękoma głowę. Obydwaj zamarli, starszy zaskoczony jego reakcją, a on czekający na konsekwencje.

-Przepraszam... To nie było specjalnie...-wymamrotał wciąż zasłaniając się przed potencjalnym ciosem.

-Paniczu. -przemówił spokojnie. -Nie chciałem cię uderzyć. -młodszy spojrzał na niego spod skołtunionych włosów. -Chciałem sięgnąć po apteczkę. -otworzył jedną ręką walizkę, by wyciągnąć apteczkę i pokazać ja chłopcu. -Widzisz? Nie przejmuj się samochodem.

-Przepraszam. -powtórzył przestając się obejmować.

-Chciałem opatrzeć twoje stopy, mogę? -ciepłe dłonie uniosły jego nogi i umieściły je na udach mężczyzny. Powstrzymał dreszcz obrzydzenia, gdy starszy go dotknął.

-Na statku będę musiał zrobić to ponownie, teraz tylko powstrzymam krwawienie. -delikatnie owijał stopy opatrunkami starając się nie wykonywać gwałtownych ruchów. Po skończeniu młodszy podziękował cicho siadając wygodniej w fotelu.

Drzwi po jego stronie otworzyły się, a na jego kolanach wylądowała papierowa torba. Przez ten cały czas mógł uciec? Zaklął w myślach.

-To dla ciebie. -wyjaśnił Zero na widok zdziwionego chłopaka. Podziękował czerwonowłosemu, który zdążył zająć swoje miejsce. Wyciągnął z torby pieczywo z wahaniem przypatrując się dorosłym, a gdy nikt nie próbował mu tego wyrwać, wgryzł się momentalnie prawie połykając w całości.

-Dziesiąty, spokojnie. Nikt nie zamierza ci tego zabrać. -próbował uspokoić go niebieskooki. Przez chwilę wyglądał jakby się z czymś zmagał, a następnie zdecydowany wzrok spoczął na nim. -Od teraz będę ci służył i sprawię, by nigdy nie zabrakło ci jedzenia, ani wody. Ja, Rojer Arcana, jedenasty syn rodziny Arcana, przysięgam cię bronić i doradzać jako prawa ręka. Oddanie za ciebie życia będzie dla mnie przyjemnością. -zadeklarował kładąc dłoń w miejscu, gdzie bije serce.

-Właśnie powierzył w twoje ręce swoją przyszłość i życie. -wyjaśnił czarnowłosy. Młodszy przełknął z trudem i znieruchomiał oniemiały.

-Coś się stało? -zaniepokoił się Arcana. -Źle się czujesz?

-Jak możesz... Jak możesz tak łatwo powierzyć komuś swoje życie? -spytał. -Obcemu. Zwykłemu chłopakowi z Viny? -chłopiec nie mógł uwierzyć, że ktoś mógł być tak lekkomyślny. Martwił się, że nie zdoła im uciec, lecz teraz wykiwanie ich przyjdzie mu z łatwością. Jak dobrze, że instynkt kazał mu włączyć do planu Arcanę. Choć nie mógł z głowy wygonić myśli, że i tak nie ma szans na ucieczkę.

-Uratowałeś mi życie. Będę dłużny ci ko końca mych dni. Zaszczytem jest dla mnie służenie ci. -oddanie w głosie spowodował dreszcz obrzydzenia przebiegający wzdłuż kręgosłupa Atsushi'ego.

-Paniczu, nie powinieneś. To jego decyzja. -Shirogane zapobiegł protestom młodszego.

-Dziesiąty, dotarliśmy! -rozentuzjazmowany głos wyrwał go z zamyślenia. Uniósł wzrok chłonąc piękny błękit wody.

-To jest morze? -po potwierdzeniu kierowca uśmiechnął się pod nosem wjeżdżając na port i stając samochodem w kolejce do średniego rozmiaru statku. Atsushi zorientował się, że to jego ostatnia okazja do ucieczki. Dyskretnie spojrzał, czy któryś z nich nie ma go na oku, a następnie jak najwolniej zjechał dłonią, aż nie natrafił na klamkę. Nacisnął dłonią w nadziei, że te się otworzą. Niestety te ani drgnęły, a on sam poczuł na sobie dwa spojrzenia. Sięgnął za to po wodę i upił z niej parę łyków. Ledwie powstrzymał się od rzucenia nią w któregoś z nich. Co teraz zrobi?

-Mimo najbogatszego stanu tej wyspy nie mają lotniska. -powiedział niezadowolony Rojer nadal zerkając na niego. -Samolotem byłoby o wiele szybciej. Zwłaszcza prywatnym.

-Nie przesadzaj. Po prostu przyznaj, że masz chorobę morską.

-Nie mam!

-W takim razie boisz się-

-Nie boję się! -przerwał mu czerwonowłosy. -Nigdy w życiu!

-Nareszcie! -uradował się Arcana przestając przedrzeźniać czarnowłosego, który tłumaczył chłopcu czym jest samolot i lotnisko.

Chłonął wzrokiem wnętrze statku, gdy wjeżdżali pod pokład, by zostawić samochód. W środku znajdowało się jeszcze parę innych pojazdów, niektóre z nich wyglądały jakby nigdy nie zaznały odpoczynku. Zdobiły je liczne wgniecenia i odpadający płatami lakier. Wbrew sobie poczuł żal ściskający jego serce. Jak można było zrujnować taką maszynę?

Zwrócił uwagę na starszych, którzy wysiedli z samochodu. Czerwonowłosy otworzył drzwi po jego stronie.

-Pozwolisz, Dziesiąty? -spytał wyciągając ku niemu ręce. -Nie zrobię ci krzywdy. -zapewnił widząc jak wzdryga się przed nim. Spojrzał na niego nieufnie i po chwili skinął powoli głową. Wziął go na ręce dziwiąc się, że niemal nie czuje żadnego ciężaru. Jak ktoś mógł być tak drobny?

Młodszy zesztywniał na dotyk ciepłego ciała. Było to takie... dziwne. Dziwne, bo nikt nigdy nie dotknął go z taką ostrożnością bez pragnienia zadania mu bólu. Nie mógł na nikim polegać, nawet jego matka nie pozwalała mu wchodzić do domu, o ile można nazwać starą szopę, domem.

-Dziesiąty. -zwrócił na siebie jego uwagę. -Będzie lepiej jak się mnie złapiesz. -zagubiony i niepewny wzrok wystraszonego dziecka niemal złamał jego opanowanie. Po ciemniejących oczach czarnowłosego zrozumiał, że był w takim samym stanie. Patrzył jak niepewnie zaciska dłonie na materiale koszuli na jego ramionach, by następnie przenieść uścisk na barki.

Dlaczego przy nich czuł się coraz bezpieczniej? Wciąż miał w głowie obawę, że zaniosą go prosto do Enemi, ale nie bał się tego tak jak wcześniej.

Niebieskooki ruszył za Shirogane na co młodszy zareagował cichym piśnięciem i zaciśnięciu dłoni mocnie na starszym. Docierały do nich szepty i śmiech obecnych tak pasażerów na co młodszy przycisnął głowę do ramienia mężczyzny starając się uciec od wścibskich spojrzeń.

-Na co się gapicie?!-warknął zły Arcana okrywając go szczelniej płaszczem Zero.

-Rojer, opanuj się. -mruknął ostrzegawczo starszy. Westchnął na prychnięcie młodego Arcany. -Mamy miejsce w pierwszej klasie. Nie przeszkadza paniczowi, że mamy wspólny pokój?

-Nie.-cicho powiedział odrywając głowę od starszego.

-Czekaj, a ja?!-zapytał oburzony Arcana.

-Ty też. -westchnął po raz kolejny. -Mam nadzieję, że wszystkiego dopilnowali. Na następny musielibyśmy czekać dwa kolejne dni, a czas nas goni.

Gdy czarnowłosy ich prowadził, on rozglądał się zaciekawiony nowym otoczeniem. Nigdy nie był w takim miejscu. Przez małe, okrągłe okienka widział błękit morza.

Nie zauważył nawet, kiedy przystanęli przed drzwiami do ich pokoju. Zero otworzył im i poprowadził przez salon do sypialni, i kazał posadzić go na łóżku.

-Zaraz wrócimy. Nie wychodź. -surowy wzrok spoczął na nim, a on zarumienił się przypominając jego nieudaną próbę ucieczki. Przytaknął cicho i odprowadził ich wzrokiem.

Zsunął się z łóżka i stanął na dębową podłogę, od razu żałując, gdy bandaż naciągnął się na stopach podrażniając je. Wrócił na posłanie i rozejrzał się po pokoju. Ścianę oblegała tapeta o perłowym kolorze z wymyślnymi zdobieniami w kształcie spirali. Drzwi, przez które starsi wyszli znajdowały się na środku ściany, naprzeciw łóżka. Obok wejścia stała mała biblioteczka, na której stało parę książek. Na ścianach wisiały różne obrazy przedstawiające krajobrazy oraz parę półek z kilkoma drobiazgami. Niedaleko biblioteczki stała duża dwudrzwiowa szafa. Wszystkie meble były nieco ciemniejsze od tapety. Przebiegł palcami po kremowej pościeli napawając się jej miękkością. Spojrzał na swój sponiewierany strój i okrył się bardziej płaszczem. Nie zasługiwał na to. Wciąż nie wierzył, że uważali go za szefa mafii. W końcu kto o zdrowych zmysłach, patrząc na niego, by w to uwierzył?

Jego rozmyślania przerwał powrót Rojera i Zero. Ten pierwszy wepchną się drugiemu głośno informując o swoim przybyciu czym zarobił od starszego lekkim trzepnięciem w głowę.

-Zechciałbyś wziąć kąpiel? -spytał czarnowłosy. Młodszy przytaknął chcąc wstać, lecz powstrzymały go ręce Zero, który w podobny sposób co czerwonowłosy, podniósł jego ciało do góry. Zaniósł go do łazienki i posadził go na rogu dużej wanny. Pochylił się nad nim i rozebrał go, a następnie umieścił go w wannie. Podczas delikatnego zrywania opatrunków za pomocą ciepłej wody objął wzrokiem ciało młodszego powstrzymując odruch wymiotny. Służył w mafii od dwudziestu lat. Widział wiele okropnych rzeczy, ale nigdy takiego wychudzonego ciała pokrytego niewyobrażalną ilością blizn. Nie było skrawka skóry, na której nie można było ich zobaczyć, jedynie twarz była względnie w dobrym stanie.

-Pozwól, że ci pomogę. -po skinieniu młodszego zaczął zmywać brud z chłopca, a następnie zaczął namydlać ciało. Starał się uważać na rany, które wyglądały na niedawno zadane. Miały nie więcej niż tydzień. Gdy usłyszał syknięcie przeprosił go.

-To nic. -mruknął zarumieniony od temperatury wody. Był zażenowany, gdy starszy mył jego miejsce intymne.

-Wybacz, ale muszę cię dokładnie umyć. Proszę się nie stresować, nie jestem zainteresowany paniczem w ten sposób.

W końcu przyszedł czas na włosy. Zanim udało mu się je umyć i rozplątać minęła przynajmniej godzina. Delikatnie masował skórę głowy rekompensując młodszemu wcześniejsze bolesne rozplatanie skołtunionych włosów. Po paru chwilach siedział opatulony puchatym ręcznikiem, gdy czarnowłosy rozczesywał jego włosy. Nagle przypomniał sobie, że starszy wyrzucał jego rzeczy do kosza.

-Zero?

-Tak, paniczu? -skończył czesać szatyna i teraz stanął przed nim.

-Wyrzuciłeś moje ubrania, a ja nie mam żadnych na zmianę. -powiedział cicho.

-Zaraz podam. Proszę zaczekać. -wyszedł z pomieszczenia, by po chwili wrócić z białym materiałem w dłoni.

-To moja koszula. Pytałem załogę o jakąś odzież, niedługo powinni dać znać. -podał mu ubranie.

-Dziękuję. -nie spodziewał się tak delikatnego materiału. To było zupełnie nowe uczucie niż starte i szorstkie ubranie, które miał przedtem. Sięgała mu do kolan, czym rekompensowało brak bielizny.

Starszy przyjrzał się mu i nie mógł uwierzyć w efekt końcowy. Wydawał się być całkowicie inną osobą. Dziedziczne znamię, pomimo wielu blizn, nadal była dobrze widoczna. Nikt nie podważy jego prawa do zajęcia miejsca głowy rodziny. Szatynowe, długie włosy delikatnie okalały twarz chłopca i uwydatniały duże złoto-srebrne oczy.

-Przepraszam, ale nie miałem nic innego. -westchnął. -Niedługo powinien zostać dostarczony obiad. Proszę, by panicz spoczął w salonie.

Okazało się, że czarnowłosy odebrał już posiłek i właśnie odwracał się w ich stronę. Dzięki refleksowi czarnowłosego ich obiady nie wylądowały na podłodze.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro