Rozdział VI
IZABELA
„Kretyn! Idiota! Dureń! Palant!" ― chodziłam po swoim pokoju, miotając pod nosem wyzwiskami. Co on sobie wyobrażał?! I co ja sobie wyobrażałam?! Czy naprawdę kiedyś wydawało mi się, że ja i Kuba możemy stanowić idealną parę? Wszystkie moje przyjaciółki wzdychały do gitarzysty szkolnego zespołu, a ja sobie na to nie pozwalałam ze świadomością, że ta bajka się nigdy nie ziści... Jeśli więc człowiek mądrzeje z wiekiem, to ja chyba jestem tym wyjątkiem potwierdzającym regułę.
„Nie masz w sobie niczego z tamtej dziewczyny, która stała na balkonie". Głupek. Oczywiście, że mam! Ta dziewczyna drzemie we mnie cały czas i budzie się zawsze, ilekroć proszki przeciwbólowe wymieszam z tanim szampanem z Biedronki!
* * * * * *
To moja pseudoprzyjaciółka Karolina namówiła mnie na tamtą imprezę. Używała wielu argumentów, w większości takich, które mnie raczej zniechęcały do wychodzenia z domu. Do mnie nie przemawiały ani stada przystojnych facetów, ani fontanny alkoholu, ani muzyka techno dudniąca z głośników (omójboże!). Widząc, że to nie skutkuje, próbowała mnie przekupić, a na końcu wzbudziła moje poczucie winy i wreszcie się zgodziłam.
― Nie wiedziałam, że taka z ciebie przyjaciółka! ― krzyczała na granicy łez. ― Ja bym zrobiła dla ciebie wszystko, a ty nawet nie możesz zdobyć się na tę jedną, małą rzecz! (chlip, chlip!). Dobrze wiesz, że nie mam chłopaka (chliiiip!), a nie mogę przyjść tam sama! Jeśli chcesz, by wytykano mnie palcami jako największą ofiarę losu...
― Dobrze! Dobrze już, pójdę tam z tobą.
Poczucie winy to potęga. Karolina mogłaby zamieścić to jako Zasadę Nr 1 w swoim Poradniku dla Intrygantek, jeśli kiedykolwiek przyszłoby jej do głowy takowy napisać.
„Przyjaciółka" zaoferowała się nawet, że doradzi mi, w co powinnam się ubrać, wiedząc, że w kwestii imprez nie mam zbyt dużego doświadczenia. Chciałam założyć niebieską bluzkę z cekinami i dżinsową spódnicę, ale Karolina natychmiast odradziła mi ten zestaw.
― Cekiny są passè! ― zawyrokowała. ― A twoje łydki są zbyt grube, byś nosiła miniówki!
Moją spódnicę do kolan trudno było nazwać miniówką, ale nie protestowałam. Wkładając na siebie starą bluzkę w kolorze nadgniłej śliwki oraz wyciągnięte z dna szafy czarne dzwony, dziękowałam Bogu za moją przyjaciółkę! Troszczyła się o mnie na tyle, by oszczędzić mi upokorzenia z powodu moich grubych łydek i wpadki modowej, którą bym zaliczyła, wkraczając na imprę w tandetnych cekinach.
Jakież było moje zdziwienie, gdy Karolina już na miejscu zdjęła z siebie kusą kurteczkę, dumnie prezentując moją niebieską bluzkę. Nawet nie wiem, kiedy ją zwinęła!
― Podobno cekiny są passè ― syknęłam, ale Karolina była zbyt zajęta rozsyłaniem uśmiechów na prawo i lewo, by zauważyć moją ironię.
― Dla ciebie owszem ― mruknęła, rzucając się w stronę jakiegoś faceta z drużyny piłki nożnej. Więcej jej tego wieczoru nie widziałam.
Karolina postanowiła na imprezę grubo się spóźnić, bo podobno „tylko ostatnie ofiary przychodzą na czas". Nie jestem pewna, skąd u niej taki przesąd, może przeczytała tę radę w Bravo Girl!, a może łudziła się, że jest szkolną gwiazdą, na którą wszyscy czekają. Niestety, nasze spóźnione wersje nie zrobiło na nikim najmniejszego wrażenia ― mała grupka w salonie nadal grała w butelkę, a jakaś parka nie przerywała namiętnej sesji obściskiwania się w fotelu. Ktoś zawodził pijanym głosem „Sto lat", a ja nawet nie wiedziałam, że to czyjeś urodziny.
Świetnie.
Rozejrzałam się po sporym, gustownie urządzonym salonie, wypatrując znajomych twarzy. Pomieszczenie miało cytrynowe ściany, a drewniane meble sprawiały wrażenie całkiem nowych. Nie znalazłam w tym pokoju żadnej zbędnej rzeczy ― wszystko było do bólu funkcjonalne i potrzebne. Pomyślałam nawet, że właściciel mieszkania przed imprezą ogołocił je z wszelkich ozdób, aby uniknąć ewentualnych kradzieży czy zniszczeń.
Dziewczyny były niesamowicie pewne siebie w swoich bajecznych ciuchach i drogich, wysokich szpilkach. Ja czułam się jak szara mysz wystrojona w zgniłofioletową bluzkę i stare spodnie. Założyłam ręce na piersiach, starając się zasłonić jak największą powierzchnię znienawidzonego ciucha i stanęłam pod ścianą.
― Kuba Lisiecki się na ciebie gapi! ― wyszeptała stojąca obok mnie szczapowata szatynka.
Rzuciłam jej ukradkowe spojrzenie. Wystarczyła sekunda, bym doszła do wniosku, że widzę ją pierwszy raz w życiu. Kolana dziewczyny drżały z podniecenia i w ogóle sprawiała ona dziwne wrażenie, jakby zaraz miała zsikać się w majtki. Niewątpliwie rzadko było jej dane stać obok kogoś, kto został zaszczycony spojrzeniem przez Kubę Lisieckiego.
Tak mnie zdziwiła reakcja nieznajomej szatynki, że gapiący się na mnie szkolny idol nastolatek nie zrobił na mnie większego wrażenia. Widocznie fakt, że Lisiecki na mnie spojrzał, czynił mnie kimś lepszym i sprawiał, że w rankingu towarzyskim podskoczyłam kilka miejsc w górę.
― Może ci się coś pomyliło... Może to na ciebie patrzy...
― Raany, nie! ― obróciłam się w kierunku, w którym dziewczyna nieustannie spoglądała i posyłała nieśmiałe uśmieszki. ― O mój Boże! Pomachał! ― w tym momencie szatynka wydała z siebie przeraźliwy pisk, który w transkrypcji wyglądałby mniej więcej jak „Łiiiihihihihiii".
Odruchowo obejrzałam się za siebie ― bądź co bądź, nie byłam przyzwyczajona, że lokalne gwiazdy sceny muzycznej machają do mnie, podczas gdy ja przypominam starą śliwkę wciśniętą w czarne, paskudne dzwony. Moje oczy natknęły się jednak tylko na bladożółtą ścianę, która kolorem przypominała odcień cery mojej nowej, natrętnej koleżanki. Podejrzewam, ze twarz szatynki zbladła tak od nadmiaru wrażeń. Zaczęłam przeciskać się przez tłum, byle znaleźć się jak najdalej od tamtego miejsca. Jednak mojego cienia nie udało mi się pozbyć na długo ― niemalże czułam, jak biegnie za mną i wierci mi wzrokiem dziurę w plecach.
― Czekaj! Czekaj!!! Gdzie idziesz?
― Szukam przyjaciółki ― oznajmiłam, przypominając sobie nagle, że przyszłam tu z Karoliną. To był chyba dobry moment, żeby się zmyć. Mimo że byłam na tę cholerną intrygantkę nieziemsko wściekła, postanowiłam jej powiedzieć o moim wyjściu. Przez moment łudziłam się nawet, że może wyszłaby razem ze mną...
Szatynka wreszcie zrozumiała, że jej towarzystwo nie jest mile widziane, wydęła więc dolną wargę niczym obrażona pięciolatka i odeszła w przeciwnym kierunku. Nie zrobiło mi się jej nawet żal ― za bardzo skupiłam się na tym, by znaleźć Karolinę i iść wreszcie do domu. Ta impra w moim mniemaniu była kompletnym niewypałem ― ledwo widziałam cokolwiek w obłokach dymu, a okropna muzyka dudniła mi w uszach. Czułam się, jakby cała zgraja skinów w ciężkich glanach skakała mi po głowie i miałam wrażenie, że zaraz eksploduję. Z torebki wygrzebałam proszki przeciwbólowe, które przeważnie nosiłam ze sobą i, niewiele myśląc, połknęłam dwie tabletki.
Mojej tak zwanej przyjaciółki nie było nigdzie na horyzoncie. Zajrzałam do jednego z zamkniętych pokoi, co chyba nie było dobrym pomysłem...
― Mamusia cię nie nauczyła, że należy pukać?! ― ryknęła na mnie jakaś blondyna w wystającymi przednimi zębami i ogromnymi rumieńcami na twarzy i szyi. Była w samej bieliźnie i zasłaniała sobie górną połowę ciała różową bluzeczką. Widocznie bardziej wstydziła się swojego stanika niż majtek.
― Ja pukam! ― zapewnił mnie jej chłopak z wyjątkowo nieapetycznymi chudymi ramionkami, które trzęsły się ze śmiechu, podczas gdy reszta ciała pozostawała w bezruchu. Nie wydawał się być zły, że przerwałam te intymną chwilę ― wręcz przeciwnie ― minę miał taką, jakby chciał mnie poprosić o przyłączenie się do... hmm... zabawy. ― Ja zawsze pukam!
― Widzę ― mruknęłam i szybko wymknęłam się z pokoju. Blondyna miała minę, jakby chciała mnie zdzielić czymś ciężkim.
Następnie wzięłam sobie na cel łazienkę. Wykorzystałam nowo nabyte doświadczenie i dwa razy mocno zapukałam. Odpowiedział mi zdesperowany głos:
― Wejdź, proszę!
Zobaczyłam dwie dziewczyny ― jedna czule obejmowała muszlę klozetową, wydając przy tym dzikie odgłosy, a druga podtrzymywała długi, jasny koński ogon przyjaciółki.
― Za dużo wypiła ― poinformowała mnie, a ja pokiwałam głową, niczym głupi samochodowy piesek. Zupełnie jakbym coś wiedziała o pawiu z przepicia.
Stałam bezczynnie i na chwilę zapomniałam, po co tam właściwie przyszłam. Obserwowałam dwie przyjaciółki i zastanawiałam się, czy mnie ktoś lubił na tyle, by mi pomóc w takiej sytuacji? Czy ja bym komuś pomogła? Co do Karoliny nie miałam wątpliwości ― na pewno nie zrezygnowałaby z wymarzonej imprezy, żeby mi trzymać włosy nad toaletą. Ona przecież praktycznie samodzielnie wcisnęła mnie w ten paskudny strój, byle bym tylko nie robiła jej konkurencji! Nagle poczułam się bardzo samotna. Samotna w tłumie, a taka samotność jest przecież najgorsza.
― Jestem Iza.
Nie wiem, co mi kazało się przedstawić. Może ta samotność, która nagle mną owładnęła. A może po prostu, będąc świadkiem tej sceny, uznałam to za konieczne.
― Ja jestem Monika, a to Kasia ― mruknęła dziewczyna, wskazując palcem na plecy swojej koleżanki. Właścicielka końskiego ogona uniosła w górę prawą dłoń w geście powitania (nie było z nią widocznie jeszcze tak źle!). Kilka minut później Kasia odkleiła się wreszcie od toalety, otarła pot z czoła z cichym „Uff!" i szepnęła:
― Już mi lepiej...―
Zmarszczyłam brwi z niedowierzaniem, bo spocone czoło, blade policzki i lekko nieobecne spojrzenie mówiły mi coś zupełnie innego. Wyobrażenie sobie Kaśki, kiedy było jej gorzej, przekraczało granice moich możliwości.
― Masz chusteczki?
Pokiwałam głową i pogrzebałam w mojej przepastnej torbie. Wręczyłam Monice całą paczkę i chwyciłam za klamkę.
― Pójdę już.
― Dzięki ― Kaśka uśmiechnęła się blado.
― Nie ma za co ― mruknęłam i wyszłam.
Zrezygnowałam z dalszych poszukiwań. Bałam się, co mogłabym zobaczyć za kolejnymi zamkniętymi drzwiami. Chyba nie ja jedna zdecydowałam się na wcześniejsze wyjście ― wokół drzwi tłoczyła się już spora grupka panienek kłócących się o swoje niemal identyczne kurteczki. Zmarnowałam tu godzinę życia, mogę zmarnować jeszcze trochę ― pomyślałam, po czym pchnęłam ciężkie, balkonowe drzwi.
To było chyba jedyne w puste i w miarę ciche miejsce w całym mieszkaniu. Basy nie huczały już tak głośno, tam dochodziło jedynie miarowe dudnienie. Zresztą, to już mnie nie dotyczyło ― tabletki dały już cudowne efekty i ból wreszcie ustąpił.
Balkon nie był duży ― odległość od drzwi do barierki pokonałam jednym sporym krokiem. Postanowiłam, że poczekam tam chwilę, a potem pójdę. Cieszyłam się, że zamieniłam papierosowy dym na chłodne marcowe powietrze. Wciągałam tlen do płuc ogromnymi haustami tak długo, aż w moim gardle zapłonął bolesny ogień. Wydychane przeze mnie powietrze zamieniało się w obłoki pary i roześmiałam się na samą myśl, że od tyłu sama musiałam wyglądać jak namiętna palaczka.
Czas zabijałam, licząc taksówki. W oczekiwaniu na autobus zawsze wróżyłam sobie z taksówek, niczym z płatków stokrotki ― każda kolejna odpowiadała słowom „kocha", „lubi", „szanuje"... I tak dalej. Ale teraz nie czekałam na autobus, więc mogłabym się tak bawić bez końca... Albo po prostu wyjść przy wróżbie „kocha"...
Nie zastanawiałam się nad tym, podobnie jak nad adresatem mojego wróżenia. Nie było wtedy nikogo, kogo miłości mogłabym pragnąć. W ciągu zaledwie kwadransa miało się to zmienić, ale o tym nie wiedziałam... Zupełnie pochłonęło mnie wypatrywanie oświetlonych kogutów na dachach samochodów.
Wkrótce potem spojrzałam na zegarek ― obie wskazówki spotkały się na dwunastce. No ładnie ― pomyślałam. Północ, magiczna godzina, kiedy „jutro" staje się „dzisiaj". Wróciłam do wróżenia ― usilnie szukałam taksówki, która zmieniłaby nijakie „szanuje" na coś innego. Bo co znaczy szacunek wśród uczuć tak wielkich jak miłość i nienawiść? Co mi to dawało...?
Wagę szacunku przyszło mi docenić dopiero prawie trzy miesiące później. Ale spokojnie, do tego jeszcze dojdę.
Nagle usłyszałam łoskot otwieranych drzwi i wróżenie zupełnie wywietrzało mi z głowy. Dopiero rano zdałam sobie sprawę, że stanęło na tym głupim „szanuje".
Nie odwróciłam się, bo w głębi duszy wiedziałam, kto za mną stał. Człowieka niekiedy nachodzi taka dziwna pewność w kwestiach, o których nie może mieć pojęcia. Na tej samej zasadzie zdarzało mi się czasem przewidzieć piosenkę, która miała lecieć w radiu po reklamach. Ot tak, trafiło mi się.
Podobnie wtedy wiedziałam, że stał za mną Kuba Lisiecki. A nie mogłam go przecież poznać po krokach, bo ich nie słyszałam, ani po zapachu, bo nigdy nie byłam na tyle blisko, by poczuć jego perfumy. Po prostu wiedziałam i wydawało mi się to wtedy całkowicie normalne.
Minęły wieki, zanim się wreszcie do mnie odezwał:
― Źle się bawisz?
Spojrzałam na niego jak na idiotę (którym zresztą niewątpliwie był, ale o tym także dowiedziałam się później). Czy gdybym bawiła się choć trochę dobrze, stałabym na balkonie w zimną, marcową noc? I w ogóle co to za pytanie? Zabawa z reguły oznacza coś dobrego, więc jak do jasnej cholery można się źle bawić?!
Kuba zaproponował mi kieliszek szampana, ale spokojnie odmówiłam. Nagle uświadomiłam sobie, że moja reakcja na jego niewinne pytanie nie była zbyt uprzejma. A kto jak kto, ale Izabela Kawka nie lubiła sprawiać ludziom przykrości (przypominam: wtedy jeszcze nie wiedziałam, że Jakub to kretyn i chciałam po prostu być miła).
W jego oczach zobaczyłam, że moja odmowa nieźle podziałała mu na wyobraźnię.
― Wzięłam proszki na ból głowy ― wyjaśniłam na wszelki wypadek. Nie chciałam się w poniedziałek w szkole dowiedzieć, że noszę w sobie nieślubne dziecko albo że należę do sekty zabraniającej spożywania szampana. ― Nie chcę tego mieszać z alkoholem, bo nie wiem, czym by się to mogło skończyć.
Nie nalegał; posłusznie położył plastikowe kubeczki na parapecie. Obserwowałam go ukradkiem. Pierwszy raz widziałam go z tak bliska i nie mogłam się na niego napatrzeć... Niewątpliwie to jeden z najprzystojniejszych facetów, jakich udało mi się w życiu spotkać ― choć zupełnie nie w typie wymuskanych fotomodeli. Kuba był przystojny w zupełnie inny sposób, a do tego charyzmatyczny i wyluzowany ― czego więcej potrzeba, bym wpadła po uszy...?
Położyłam dłonie na zimnej balkonowej barierce, starając się wyglądać na zimną i obojętną. W myślach powtarzałam sobie: „NIE. Nie wolno ci! To nie jest facet dla ciebie!". Nagle przed oczami stanęła mi twarz mojej mamy mówiącej „Nu-nu-nu!" i machającej mi przed nosem palcem wskazującym. Uśmiechnęłam się. O dziwo, podziałało. Izabela, która posłała Kubie miażdżące spojrzenie, znów przejęła kontrolę i zdusiła w sobie pragnienie rzucenie się temu facetowi na szyję i zacałowania go na śmierć.
― Ty jesteś Izabela ― usłyszałam nagle z jego ust.
Zatkało mnie. Byłam zaskoczona, że Kuba w ogóle znał moje imię; jego samego chyba także zdziwiła ta wiedza, bo sekundę później zaczął plątać się w zeznaniach i dziwacznie bełkotać. Nie było mu dane dokończenie kwestii, ponieważ na balkon wparował jakiś chłopak z uwieszoną jego ramienia kompletnie zalaną dziewczyną. Wyglądało mi na to, że ów chłopak był Kuby przyjacielem, gdyż klepnął go po kumpelsku w ramię i wspomniał coś o „nowej zdobyczy" i „świeżym mięsku".
A to niby o mnie...? No tak, czego się spodziewałam? Big love z tandetnego pisemka dla spragnionych miłości nastolatek? Witaj, realny świecie. Tutaj dla Kuby Lisieckiego mogę być tylko „świeżym mięskiem".
Czułam, jak uchodzi ze mnie powietrze. Niezwykłość tej magicznej nocy gdzieś się ulotniła ― mroźne powietrze znów śmierdziało spalinami, tajemnicze światła na dole były światłami przejeżdżających starych samochodów, a kolor bluzki Kopciuszka nie przywodził już na myśl świeżo rozwiniętych wrzosów, lecz starą, zgniłą śliwę. Wszystko było szare i nijakie, tylko mięsko świeże! O, ironio! To mięsko na imprezie było towarem równie rzadkim i pożądanym, co dla mnie cisza i Kuba musiał się na jego poszukiwanie wyprawić aż na balkon!
Mimo wszystko nie chciałam, by odchodził.
Nie chciałam też, by pomyślał, że pragnę jego obecności. Poprosiłam więc o tego nieszczęsnego szampana, po cichu licząc, że może Kuba dotrzyma mi towarzystwa. Widziałam, że chciał wyjść, ale w ostateczności został ze mną.
Gadaliśmy o wszystkim i o niczym ― nasza rozmowa była papką wypełniającą ciszę między dwojgiem ludzi, którzy się wcale nie znają. Na początku chwile ciszy przeważały, potem proporcje zaczęły się wyrównywać, by w efekcie cisza całkiem dała za wygraną. Nie mogę tutaj za bardzo liczyć na swoją pamięć, bo ta pod wpływem szampana zupełnie mnie zawiodła...
Wspomnienia są zamglone, głosy zniekształcone, jakby dobiegały z zepsutego radia. Jedyne, co wyraźnie pamiętam, to widok dziesięciopiętrowej przepaści, której nie zasłaniały mi żadne kraty ani barierki. Chwilę później roztrzęsiona ściskałam Kubę, a potem... ziścił się mój piękny koszmar ― pocałował mnie.
Czemu piękny, tego nie muszę chyba wyjaśniać. A czemu koszmar? Cóż, bałam się takiego obrotu wydarzeń i ich konsekwencji. Nie chciałam się rozczarować, najzwyczajniej w świecie chroniłam swoje kruche i nieodporne serce. I teraz, w ciągu kilkudziesięciu sekund Lisiecki obrócił w pył moje starania. Całe dwa lata wmawiania sobie, że to JA jestem tą jedyną, która nie leci na jego urok, poszły na marne!
Wpadłam po uszy. Na śmierć. Na życie. Na amen.
Potem poznawałam go powoli... i w jednej kwestii muszę przyznać: niczego przede mną nie ukrywał. Nie byłam dla niego na tyle ważna, by starał się za wszelką cenę maskować swoje wady i jestem mu za to ogromnie wdzięczna. To, czego o nim nie wiedziałam, uzupełniałam sobie sama wedle uznania, więc w mojej wyobraźni Kuba i tak przedstawiał się jako chodzący ideał z kilkoma, mało istotnymi mankamentami.
Nie przeszkadzało mi, że największą miłością jego życia jest gitara, z którą wielokrotnie przyszło mi przegrać (pomyślcie: to dopiero porażka!) ― dla mnie Kluba był chłopakiem z pasją. Nie miałam mu za złe, że odrzucił wszelkie autorytety i pluł na wszystkie wartości ― w moich oczach lubił chadzać własnymi ścieżkami. Nie słuchałam matki, kiedy mówiła „Źle mu z oczy patrzy" albo „Nigdy nie wiem, czy on mówi poważnie, czy po prostu kpi sobie ze mnie!". Uważałam, że była przewrażliwiona i zawsze broniłam Kuby do upadłego.
Dwa miesiące od tamtej imprezy upłynęły mi niczym najpiękniejsza bajka. Po raz pierwszy żyłam jedynie chwilą obecną ― nie przyzwyczajałam się ani do tego, że z Kubą widywałam się niemal codziennie, ani do tym bardziej do tego, że znajomość z nim zdjęła mi z głowy czapkę niewidkę. Nagle wszyscy zaczęli mnie zauważać... Wiedziałam, że to szybko może się skończyć.
Wydarzyło się wcześniej mnóstwo rzeczy, które powinny mi otworzyć oczy, jednak dopiero ten ostatni poroniony pomysł zadziałał tak jak powinien. Kuba zwinął ze szkoły dwa dzienniki i zachowywał się, jakby co najmniej bank obrabował! Też coś! I oczekiwał ode mnie, że będę mu zdawać relacje! Kretyn!
Zaczęłam już coś podejrzewać, gdy zobaczyłam Kubę tamtego piątkowego popołudnia. Miał rumieńce na twarzy i nerwowo zacierał ręce, przestępując z nogi na nogę.
― Nie mogę się doczekać, aż zobaczę twoją minę!
Znałam go krótko, ale widziałam go w takim stanie wielokrotnie. Kuba łatwo wpadał w euforię, a jego zapał najczęściej mijał po kilku dniach. Podejrzewałam, że to podniecenie miało związek z „planem", który snuł przy mnie kilka dni temu. Od tamtej pory nie widziałam Kuby; nawet z nim nie rozmawiałam, więc myślałam, że te głupie pomysły zupełnie wywietrzały mu z głowy.
Niestety, przeliczyłam się.
― Udało się, udało! ― prawie krzyknął, prosząc gestem, bym usiadła na łóżku. Sam ledwo dotknął siedzeniem fotela ― poderwał się natychmiast i zaczął włóczyć się w kółko po swoim pokoju.
― Ale co...?
― Zaraz ci wszystko opowiem ― przystanął na chwilę i spojrzał na mnie z czułością.
Tak mi się przynajmniej wydawało. Teraz wiem, że te przyjazne iskry w oczach skierowane były do niego samego i do jego myśli o sukcesie.
Każda miłość czyni człowieka piękniejszym, nawet miłość do samego siebie. Kubie dodawała rumieńców na zwykle bladej twarzy i blasku w spojrzeniu. Wichrzyła mu lekko czuprynę, rozchylała wargi w delikatnym uśmiechu i sprawiała, że oddychał nieco szybciej niż zwykle, jak po krótkim biegu.
Delektowałam się tym widokiem jeszcze przez kilka sekund, czekając, aż Kuba ponownie zabierze głos.
― Dzisiaj byłem w szkole.
― Wiem, pisałeś dzisiaj ostatnią pisemną maturę. Z geografii. Jesteś tak podekscytowany, bo ci dobrze poszło?
― Nie! ― machnął ręką ze śmiechem. ― Miałem takie szczęście, bo kiedy akurat była lekcja...
Znowu przerwał. Wyciągnęłam z zaciekawieniem szyję i przez przypadek zobaczyłam swoje odbicie w lustrze wiszącym na przeciwległej ścianie. Miałam wytrzeszczone w oczekiwaniu oczy i wyglądałam tak głupio, że prawie parsknęłam śmiechem. Wróciłam do normalnej pozy, zanim Kuba zdążył cokolwiek zauważyć.
― ...i nikogo nie było na korytarzu. Już wcześniej wpadłem na pewien pomysł, pamiętasz? ― milczałam, ponowił więc pytanie, tym razem dużo ostrzejszym tonem. ― Pamiętasz?!
― Nigdy nie zdradziłeś mi szczegółów ― odparłam kwaśno.
― Teraz dowiesz się wszystkiego ― szepnął z tajemniczym uśmiechem.
O, tak. A potem będę modlić się, by nadal tkwić w słodkiej niewiedzy.
― Drzwi do pokoju nauczycielskiego były uchylone i tak mnie kusiło, by tam zajrzeć... Taka okazja! Ani żywej duszy wokół! Uchyliłem je szerzej i wszedłem do środka...
― Nikogo nie było? ― uniosłam brwi ze zdumienia.
― Jedna prukwa od historii, ale nie widziała mnie, siedziała tyłem ― odpowiedział lekceważącym tonem.
― I co, wtedy wyszedłeś? ― zapytałam, choć sama nie wierzyłam w taką możliwość.
Kuba przecież nie ekscytowałby się tym, że widział wnętrze pokoju nauczycielskiego... I w jaki sposób ten fakt miał go zapisać w pamięci uczniów naszej szkoły? Sama przecież wielokrotnie byłam w tym pomieszczeniu, przez wszystkich nazywanym pieszczotliwie Komnatą Tajemnic, by po lekcji odnieść dzien...
O. Mój. Boże.
― Nie, oczywiście, że nie! ― zawołał, kiedy ja, zupełnie sparaliżowana, zastanawiałam się, czy moje niedorzeczne przypuszczenia mają szansę się sprawdzić. ― Wtedy... Wtedy mój wzrok przykuła półka z dziennikami, odnalazłem dwie odpowiednie przegródki i...
Parsknęłam krótkim śmiechem, który przez chwilę jeszcze wisiał w powietrzu niczym ciężka, gradowa chmura.
― Nie. Nie zrobiłeś tego.
Moja reakcja zupełnie zbiła Kubę z tropu.
― Czego...?
― Nie wziąłeś ich... Nie UKRADŁEŚ tych dzienników.
Tym razem to on się roześmiał, jednak był to zupełnie inny śmiech ― wesoły, pozbawiony tego nerwowego napięcia.
― Oczywiście, że ich nie ukradłem! ― zdążyłam jeszcze odetchnąć z ulgą, zanim dorzucił: ― Pożyczyłem je. Tylko na trochę...
Poderwałam się natychmiast z łóżka.
― Gdzie one są?! ― wrzasnęłam.
Bez słowa wskazał na biurko. Rzeczywiście, leżały tam i wyglądały całkiem niewinnie ― patrząc na nie, nikt by nie przypuszczał, że ich zniknięcie może spowodować katastrofę...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro