Rozdział IV
IZABELA
Jeśli kiedykolwiek w szkole żałowałam, że dla niektórych jestem niewidzialna, na widok Kamila Dąbka myślałam natychmiast: „Mogło być przecież gorzej. Mogłabym być taka jak on...".
Kamil prezentował się jak typowa ofiara szkolnych żartów. Był przeraźliwie chudy, miał bladą twarz gęsto usianą piegami i długi, zakrzywiony (choć niegdyś całkiem prosty) nos, na którym tkwiły niemodne okulary w grubych oprawach. Jego stalowoszare oczy błądziły nieustannie wokół, jakby szukały instynktownie jakiegoś zagrożenia. To oraz drżące stale ręce zapewniły mu opinię znerwicowanego wariata. Ktoś taki jest w prawie każdej klasie, czasem ma tylko lepsze życie, a czasem „koledzy" w ogóle nie dają mu żyć. Dąbek chyba należał do tych drugich, choć pozornie całkiem nieźle sobie radził z licealną rzeczywistością.
Ja nie należałam do ludzi, którzy z nieznanych nikomu powodów chcieli życie Kamila zamienić w koszmar. Ale nie byłam też na tyle głupia, by kiedykolwiek się mieszać i interweniować. Swoje sumienie uspokajałam jedynie tym, że nie śmiałam się z żartów na jego temat i nie krzyczałam „Dołóż mu!", gdy kapitan szkolnej drużyny koszykówki łamał mu nos obcasem. To zajście obserwowała chyba połowa mojego liceum, jednak nie znalazł się nikt, kto by stanął w obronie Kamila. NIKT. Wszyscy milczeli, chyba panicznie bojąc się o swoje własne nosy.
Kiedyś myślałam, że mieszanie się byłoby chyba szczytem głupoty, dzisiaj wydaje mi się, że z głupotą nie miałoby to nic wspólnego. To byłaby raczej chęć pomocy, pozostanie w zgodzie z własnym sumieniem.
I byłaby to też kwestia odwagi, tak. Sporej odwagi.
Pamiętam doskonale tamten dzień. Na przełomie maja i czerwca dyrektorka zorganizowała akademię podsumowującą dokonania sportowe uczniów naszej szkoły. Największe emocje budziła drużyna koszykówki i jej nadęty kapitan, który obnosił się wtedy ze złotym pucharem niczym paw ze swoim ogonem. Mieliśmy najlepszą drużynę spośród wszystkich szkół ponadgimnazjalnych w naszym mieście. Z tego powodu kopnął nas zaszczyt posiadania jeszcze jednego trofeum, które po akademii spoczęło w zakurzonej gablocie na końcu bocznego korytarza.
Gdy jakaś nagroda trafiła już na dobre do tamtego miejsca, zazwyczaj zapominano już o osiągnięciach pływaków, biegaczy, piłkarzy i koszykarzy. Dlatego ta coroczna akademia była bardzo ważna dla wszystkich sportowców ― stanowiła ostatnie tchnienie ich krótkiej sławy i chwilę, gdy ich gwiazda znikała z firmamentu. Zapewne dla kapitana drużyny koszykówki ― Jacka Adamczyka ― moment przekazania pucharu na ręce dyrektorki był jednym z najważniejszych w jego życiu.
Ubrany w garnitur kroczył dumnie przez salę gimnastyczną, a wszystkie oczy wlepione były w niego. Zastanawiam się, co wtedy czuł, słysząc oklaski i piski oraz mijając tłum dziewczyn skandujących jego imię. To taka namiastka sławy, jaką mogą zadowolić się zwykli śmiertelnicy, o których nikt nigdy nie przeczyta w gazetach. Taka mała rzecz, a jak uderza do głowy...! Ciekawa jestem, czy Jacek oddając puchar żałował, że jego pięć minut właśnie się kończy? Nie należał z pewnością do tych, którzy po wszystkim odetchnęliby z ulgą. Planował wielki come back w przyszłym roku czy też pogodził się z tym, że po wakacjach znajdziemy sobie innego lokalnego idola?
On i mój Kuba byli bardzo do siebie podobni, szkoda, że tak późno to dostrzegłam. Z tą tylko różnicą, że Jacek ganiał po boisku za piłką, Kuba uznanie zdobył, brzdąkając na elektrycznej gitarze. Popularność była dla nich ważniejsza niż wszystko inne. Kuba pragnął jej tak obsesyjnie, że nie mógł pogodzić się z jej utratą nawet po ukończeniu szkoły. A przecież taka byłaby właśnie naturalna kolej rzeczy! Mógłby sobie nowych fanów znaleźć na studiach, ale nie... On niczego takiego nie planował.
W tym roku niewiele słyszałam o Jacku Adamczyku, co dowodzi, że jednak spokojnie dał sobie radę z upadkiem z piedestału. Zrezygnował nawet z treningów koszykówki i członkostwa w drużynie, aby zająć się nauką do matury. Zresztą, nie wiem, czy zrezygnował dobrowolnie... Być może dyrekcja dowiedziała się o jego „wyczynach" po akademii i usunęli go za karę...?
Gdy szkolna uroczystość dobiegła już końca, zaczęliśmy powoli opuszczać salę. Najpierw nauczyciele, potem reszta. Jacka i jego kolegów drużyny zatrzymywali ludzie, którzy chcieli im osobiście pogratulować. W końcu przy drzwiach wyjściowych utworzył się niezły korek. Po sali roznosił się tubalny głos Jacka i nerwowy chichot otaczających go dziewczyn.
I wtedy, zupełnie niespodziewanie, Kamil Dąbek zepsuł Królowi Koszykówki jego Wielki Dzień.
Chłopak niechcący potrącił go w tłoku, może nawet ktoś go popchnął. Nagle na sali rozległ się wściekły ryk:
― Czego się na mnie pchasz, ofiaro?!
― Ja? Ja...?
― Tak, a widzisz tu, gnojku, kogoś innego?!
Wtedy tłumek rozstąpił się, a drobne ciało Kamila prawie poszybowało i zatrzymało się z głuchym łoskotem na ścianie. Chłopak opadł na podłogę niczym szmaciana lalka.
Na chwilę zaległa pełna napięcia cisza, którą potem przerwały pełne podniecenia szepty.
― Nie żyje...?
― Leży jak zwłoki...
― Jak zwłoki? Ha ha, dobre!
Popychana przez tłumek, powoli posuwałam się do przodu, mimo iż wcale nie chciałam oglądać tego przedstawienia. Spojrzałam na Jacka i miałam wrażenie, że przez jego twarz przebiegł blady cień strachu. Taki barczysty, silny chłopak kręgosłup Kamila mógłby złamać jak zapałkę...
Nagle chłopak otworzył oczy, zamrugał kilka razy i zaczął się podnosić. To prawdopodobnie byłby koniec sceny, gdyby w jego oczach nie pojawiły się wściekłe iskry. Otrzepał szybko spodnie, zacisnął dłonie w pięści i ruszył na wyższego od siebie o głowę Jacka.
Publiczność wstrzymała oddech, gdy pięść Kamila uderzyła w pierś koszykarza. Jacek nie dał po sobie poznać, że poczuł ból, być może dlatego, że mały Dąbek niewiele mógł mu zrobić. Adamczyk zareagował szybko i instynktownie ― wymierzył kolejny cios, jeszcze silniejszy niż poprzedni. Chwilę później Kamil leżał na ziemi po raz drugi, a ludzie zaśmiewali się z jego nieudolnej próby znokautowania przeciwnika. Jacek nachylił się nad nim i z kpiącym uśmiechem poprawił mu na nosie przekrzywione okulary.
― Ale się rzuca ofiara z pięściami! Jak Rocky! ― krzyknął ktoś, a wiele osób zawtórowało mu śmiechem.
― Rocky, ha ha! Rocky, pożal się Boże!
― Rocky―Zwłocky! ― dodał jakiś chłopak.
― Ro―cky ― Zwło―cky! ― skandował tłumek.
Tak powstało właśnie przezwisko Kamila. Tak właśnie zaczęła się jego „kariera" szkolnej ofiary. Najpierw ktoś krzyknął „Zwłoki!", kiedy półprzytomny leżał pod ścianą, potem zmodyfikowano nieco pisownię tego wyrazu, na „cześć" jego odważnego wyczynu. Od tamtej pory Dąbek był bardziej znany jako Zwłocky niż jako Kamil; podejrzewam, że musiało to dotrzeć nawet do uszu nauczycieli, choć pewnie żaden nie znał genezy tej „ksywki".
― Mistrzu, dołóż mu! ― zaczęli wrzeszczeć.
― Nie daj się!
― Przerzuć go przez obręcz!
― Taak, pokaż nam rzut za sto punktów, ha ha!
― Do―łóż mu! Do―łóż mu!
„Mistrz" uśmiechnął się tylko i pomachał rękami, uciszając żądny krwi tłumek.
Ponownie nachylił się nad Dąbkiem, który zaczął instynktownie się cofać.
― Nigdy więcej tego nie rób, jasne?
Cisza. Kamil wpatrywał się w niego oniemiałymi ze strachu oczami. Adamczyk pociągnął go za włosy i ryknął mu prosto do ucha:
― Odpowiadaj!
― Ja... Jasne ― odparł chłopak, któremu z bólu łzy ciekły po policzkach.
― Powiedz: „Rozumiem, proszę pana".
― Nie.
Kamil odpowiedział krótko i twardo, patrząc Jackowi prosto w oczy. Adamczyk czując na sobie to harde spojrzenie, puścił natychmiast jego włosy, jakby parzyły go w rękę. Obszedł leżącego na podłodze chłopaka i gdy wszyscy myśleli, że Jacek już z nim skończył, ten z impetem kopnął go w twarz.
― To cię nauczy pokory, śmieciu ― mruknął i dopiero wtedy opuścił salę.
Gdy usłyszałam trzask łamanej kości, myślałam, że to koniec; byłam pewna, że Adamczyk wgniótł Kamilowi nos prosto do mózgu. Wyglądało to koszmarnie ― Kamil zgiął się wpół i krzyknął krótko, łapiąc się za nos. Spomiędzy jego drżących palców ciekła krew trzema wąskimi strużkami.
Nagle wszyscy rzucili się do wyjścia. Tłumek parł na drzwi niczym jeden organizm, nie po to, by sprowadzić pomoc dla Kamila, ale po to, by znaleźć się jak najdalej od miejsca „zbrodni". Ja też popłynęłam razem z grupą. Do tej pory nie wiem, co się potem działo z Dąbkiem, nie wróciłam już na salę. Albo znalazł go ktoś z personelu szkoły, albo jakoś sam sobie poradził. Nigdy go o to nie pytałam, nie chcąc przywoływać bolesnych wspomnień.
Przypomniałam sobie tamte wydarzenia, kiedy Kamil powoli kroczył przez zatłoczoną czytelnię. Gdy nie było już miejsca w szkolnej świetlicy, uczniowie zazwyczaj właśnie tutaj spędzali przerwę. Po kilku minutach od dzwonka trudno już było znaleźć jakikolwiek wolny stolik ― wszystkie były już przeważnie zajęte przez ludzi chcących spokojnie spisać pracę domową albo zjeść drugie śniadanie. Z jedzeniem trzeba było jednak bardzo uważać, gdyż szkolna bibliotekarka dostawała apopleksji na jego widok w sąsiedztwie książek.
Wreszcie Kamil dostrzegł mnie ― siedzącą w najdalszym kącie czytelni, przy dwuosobowym stoliku. Miejsce obok było wolne. Pomachał mi krótko i uśmiechnął się, po czym zaczął przeciskać się w moją stronę.
― Hej, Iza. Mogę się przysiąść?
Wykrzywiłam twarz w parodii uśmiechu. Najchętniej wysłałabym go do diabła, nie chcąc, by ktokolwiek wziął mnie za jego przyjaciółkę. Siedzenie w jego towarzystwie nie było specjalnie bezpieczne ― zawsze istniało jakieś prawdopodobieństwo, że się przez przypadek oberwie. Mimo wszystko nie miałam serca zmuszać go, by jeszcze raz przeprawiał się przez zebrany w czytelni tłum. Mruknęłam więc tylko:
― Jasne. Siadaj.
Nie znałam Kamila zbyt dobrze. Nie chodziliśmy do tej samej klasy, tylko angielski i niemiecki mieliśmy razem. Byłam jedną z niewielu osób, które nie tyle co odnosiły się wobec niego życzliwie, co po prostu nie mieszały go z błotem przy każdej okazji. Nic więc dziwnego, że Dąbek miał mnie za kogoś w rodzaju przyjaciółki.
― Odrobiłaś angielski?
― Nie ― skłamałam przezornie, myśląc, że chciałby ode mnie spisać.
― Jeśli chcesz, to pożyczę ci teraz mój zeszyt. Wcale nie było takie trudne ― powiedział z szerokim uśmiechem.
Zatkało mnie. Chyba pierwszy raz widziałam uśmiech na jego twarzy. To sprawiło, że poczułam dla tego chłopaka iskrę sympatii. Czemu wszyscy z niego kpili? Coś mi mówiło, że byłby z niego całkiem dobry materiał na kumpla, gdyby tylko dać mu szansę. Dlaczego więc wszyscy jego życie zamieniali w drogę przez mękę? Z powodu zachowania? Wyglądu? Chociaż słyszałam, że ludzie pozwalają sobie wobec nas na tyle, na ile my sami im pozwalamy...
― Dobrze znasz angielski? ― spytałam, chcąc podtrzymać rozmowę.
― Całkiem nieźle. Siostra mojej mamy uczy angielskiego w liceum, często mi pomaga.
― Chyba nie w naszym?! ― prawie krzyknęłam, nie mogąc sobie wyobrazić, by jakakolwiek ciotka mogła zezwolić na dręczenie siostrzeńca tuż pod jej nosem.
― Nie, nie tutaj. Ale będzie tu w komisji na ustnych maturach.
Pokiwałam ze zrozumieniem głową. W komisji zasiadał zawsze jeden nauczyciel z innego liceum, który nie znając uczniów, mógł wystawić stuprocentowo obiektywną ocenę. To samo tyczyło się komisji na maturach pisemnych, które odbywały się przez pierwsze tygodnie maja. W dniu dwóch pierwszych egzaminów ― polskiego i angielskiego ― uczniowie nie przychodzili do szkoły z powodu braku wolnych sal. Pozostałe przedmioty deklarowała do zdawania mniejsza ilość maturzystów, wystarczyło więc poświęcić dla nich jedno piętro. Pierwszo― i drugoklasiści mieścili się na pierwszym piętrze i parterze.
Wreszcie zabrzmiał dzwonek obwieszczający koniec przerwy i czytelnia zaczynała pustoszeć. Kamil podniósł się z krzesła, ale nie odszedł, tylko czekał cierpliwie, aż spakuję do torby zeszyt i resztki drugiego śniadania.
Rozstaliśmy się u stóp schodów ― on miał biologię na parterze, ja historię na pierwszym piętrze.
― Do zobaczenia, Iza ― rzucił na pożegnanie.
― Na razie, Zwł... Znaczy się, Kamil ― zarumieniłam się ze wstydu, lecz on puścił mimo uszu to, że prawie użyłam jego przezwisko. Rozpromienił się tylko, słysząc swoje imię z moich ust, a potem odszedł w swoją stronę.
Odprowadziłam wzrokiem jego plecy aż pod drzwi sali biologicznej. Szedł zgarbiony, jakby chciał dzięki temu zajmować jak najmniej przestrzeni i stać się niewidzialnym. Z torbą kołyszącą się przy boku nie różnił się specjalnie od większości uczniów. Wtedy łudziłam się jeszcze, że jego zła passa minie; że wtopi się w tłum i znajdzie sobie przyjaciół (ale z dala ode mnie!). Zasługiwał na to, by ludzie zaczęli go dostrzegać z powodu szerokiego uśmiechu, a nie dlatego, że pewien koszykarz złamał mu kiedyś nos.
Idąc na lekcję historii, uśmiechałam się pod nosem. Byłam pewna szczęśliwego zakończenia i zatonęłam w myślach tak głęboko, że nie usłyszałam krzyków Kamila, którego piórnik koledzy spuszczali właśnie w męskiej toalecie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro